luty 2009

Cuda, Wianki i hojny Kraków

„Krakowskie Wianki, w luźnej formie nawiązujące do pogańskiego święta obchodzonego w dniu przesilenia letniego, należą do jednej z największych imprez plenerowych w Europie. Do najważniejszych atrakcji przedsięwzięcia można zaliczyć koncerty muzyki rozrywkowej, na których występują największe gwiazdy, zarówno polskie jak i zagraniczne (Jamiroquai, Lech Janerka, Marillion, Maryla Rodowicz). Lenny Kravitz to znany amerykański muzyk, multiinstrumentalista, autor tekstów, wokalista, słynący z tego z tego, że nagrywa swoje płyty praktycznie sam”.

I słynie z tego, że kasuje kuriozalne stawki – w tym wypadku 600 tys. dolarów. 2,2 mln zł. Jak widać Kraków i jego Biuro Festiwalowe kryzys też omija szerokim łukiem. Szkoda że nie przewidziałem tego siedem lat temu, może bym z Małopolski nie wyjeżdżał.

Pogrzebałem w urzędowych dokumentach i okazuje się, że na Leonę Lewis poszło 500 tys. euro, a Pussycat Dolls – 700 tys. euro. No i 70 tys. zł na… Natalię Kukulską. Trzy koncerty Kraftwerk za 300 tys. euro wyglądają przy tym na taniochę. Zaiste, królewskie miasto!


M83 – Saturdays = Youth

M83 – Saturdays = Youth (Mute)

 

Pełna brzmieniowego przepychu piąta płyta M83 to efekt dwukierunkowej ekspansji stylistycznej Anthony’ego Gonzaleza. Po odejściu Nicolas Fromageau samodzielnie objął on stery projektu i od kilku lat lawiruje między eksperymentalną przeszłością duetu i bardziej przystępnymi konwencjami.

Tym razem Francuz postanowił kompleksowo zebrać najlepsze brzmienia przełomu lat 80. i 90., zaledwie symbolicznie nadając im połysk współczesności. Przy „Saturdays = Youth” szybciej zabiją serca miłośników Elisabeth Fraser i Kate Bush („Up!”), gitarowego shoegaze’u („Highway of Endless Dreams”) i eleganckiego, a zarazem nieco kiczowatego syntezatorowego popu („Skin of the Night”). W dużej mierze jest to zasługą gości: wokalistek Tracey Thorn z Everything But the Girl i Morgan Kibby z The Romanovs oraz producenta Sigur Rós – Kena Thomasa. O bardziej radykalnych zapędach w czystą elektronikę przypomina już tylko ambientowe zakończenie albumu – trwający 11 minut dwuakordowy monument „Midnight Souls Still Remain”.

Machina

 

Fine.


Era drogich koncertów

To koniec ery tanich koncertów – obwieściła zachodnia prasa, gdy globalny dystrybutor biletów Ticketmaster ogłosił fuzję z agencją Live Nation. Witajcie w klubie – odpowiedzieli polscy internauci, bo ceny biletów w naszym kraju od kilku lat biją rekordy

Niewiele branż może się pochwalić taką odpornością na kryzys gospodarczy jak sektor koncertowy. W ubiegłym roku średnia cena biletu wzrosła o 8 procent i wynosiła 70 dolarów, choć na taką na przykład Madonnę – ponad dwa razy więcej. Amerykańska gwiazda zarobiła w ubiegłym roku 242 miliony dolarów, przy czym sprzedaż płyty „Hard Candy” dała jej niespełna 10 procent tej kwoty. Resztę Madonna zawdzięcza trasie koncertowej.

Koncertowy boom wreszcie przekroczył naszą granicę, po raz pierwszy zmuszając nas do rezygnacji z jednych imprez na rzecz innych. 
– Z perspektywy artystów Polska jest krajem, w którym koszt dojazdu i występu w żaden sposób nie zagraża zyskom – mówi Justin D’Angelo z wytwórni Roadrunner Records, która w tym roku przysyła do Polski metalowe gwiazdy Slipknot, Soulfly i Opeth.

Wkrótce zagrają dla nas także Madonna, Depeche Mode, Angie Stone i Morrissey. Drugie tyle gwiazdorskich nazwisk pojawi się na plakatach festiwali. No i jakość organizacji imprez zbliża się do standardów zachodnich. Wydaje się, że fani nie mają na co narzekać.

(Niemały ruch przygraniczny)

„Ostatni koncert Roisin Murphy w Polsce kosztował widza 150 złotych. Wcześniej artystka grała za 120 złotych, jeszcze wcześniej za 60 złotych, wszystko w ciągu półtora roku” – pisze Łukasz Warna-Wiesławski na jednym z blogów. Ale przykładów wzrostu cen jest więcej.

– Bilety na koncert Cinematic Orchestra w klubie Palladium w roku 2006 kosztowały 55 i 65 złotych. Dziś inny promotor za wstęp na kwietniowy koncert grupy w tej samej sali liczy sobie 120–200 złotych – wylicza Michał Zioło z agencji Good Music. W oczach publiczności rodzime agencje pogrążają takie sytuacje jak dwa występy Napalm Death w warszawskiej Progresji. Za wstęp na koncert metalowców w czerwcu 2008 roku polski promotor żądał 80 złotych, podczas gdy w styczniu tego roku czeska firma wyceniła bilety na 40 złotych. – Zespół miał zaległe zobowiązania wobec Czechów i zagrał za symboliczną stawkę – tłumaczy Marek Laskowski, właściciel Progresji, ale fani zapamiętali tylko cenę biletu. A ta z zasady za granicą jest niższa.

– Ceny biletów na te same wydarzenia u naszych południowych sąsiadów, a czasem także w Niemczech, są wyraźnie niższe – przyznaje Tomo Żyżyk z firmy Shortcut organizującej wyjazdy na zagraniczne imprezy. Tak jest w przypadku warszawskiego koncertu grupy Antony and the Johnsons. Bilety na występ zespołu w Teatrze Wielkim kosztują od 160 do 450 złotych, podczas gdy najlepsze miejsca w berlińskim Admiralspalast wyceniono na 60 euro, a w Postpalast w Monachium – na 45 euro. Z kolei w Czechach tańsze były wejściówki na Roisin Murphy. „W styczniu 2008 roku byłem na jej występie w Warszawie, ale już na kolejny koncert pojechałem do Pragi. Bilet kosztował mnie 45 złotych, dojazd do Pragi ze Szczecina wyniósł jakieś 100 złotych w obie strony” – wylicza Łukasz. Nic dziwnego, że mieszkańcy terenów przygranicznych regularnie urządzają muzyczne pielgrzymki do Pragi czy Berlina, bliższych i tańszych niż Warszawa.

(Bilet prześwietlony)

– Na pewno znajdzie się ktoś, kto nieźle przyciął, ale nie jest tak, że agencje w Polsce zarabiają krocie – przekonuje Mariusz Adamiak, szef agencji Adamiak Jazz. Według niego management artysty zazwyczaj zna dokładną kalkulację przychodów i zgarnia większość zysków. – Tamta strona skrupulatnie sprawdza każdy bilet, a my pracujemy na minimalnym procencie. Leonard Cohen czy Alicia Keys nie dają na sobie zarobić – dodaje Adamiak. Według niego takie koncerty agencje robią głównie ze względów prestiżowych, a zarabiają na eventach, które dzięki sponsorowi przynoszą bezpieczny zysk bez martwienia się o marketing oraz sprzedaż biletów.

– Sami robiliśmy koncerty Macy Gray czy Woody’ego Allena, kiedy ceny biletów dochodziły do 500–600 złotych – przyznaje Stanisław Trzciński, szef agencji STX Jamboree. – Ale to są artyści, którzy budżetowo są warci raczej stadionowej publiczności niż sali zamkniętej. Honoraria rzędu 100–200 tysięcy euro zazwyczaj nie dają się zwrócić z biletów – dodaje i przekonuje, że wejściówki są tak drogie z braku innego wyjścia. – Podniesienie ceny biletu zbyt wysoko też jest ryzykiem – tutaj Trzciński przypomina występ Lenny’ego Kravitza na Bemowie w 2004 roku. Bilety kosztowały od 200 do 350 złotych, a impreza okazała się klapą.

Agencje zwracają uwagę, że po odliczeniu 8-procentowej składki na ZAiKS, 5–10 procent prowizji dla punktów sprzedaży oraz 7 procent VAT realny przychód sięga 77 procent nominalnej ceny biletów. Jakim cudem zatem zachodnie firmy, które obowiązują podobne opłaty, potrafią zaproponować tańsze bilety na występy tych samych gwiazd i jeszcze przy tym zarobić? Rodzime agencje podają trzy czynniki utrudniające im życie: małą atrakcyjność naszego rynku fonograficznego, niekorzystne położenie geograficzne oraz brak sal.

(Kraj zbyt biedny i zbyt duży)

– Kiedy artystom zależy na występach w krajach będących kluczowymi rynkami sprzedaży płyt i biletów, wówczas ich oczekiwania finansowe są elastyczne. Jeśli jednak interesuje ich wyłącznie wygórowane honorarium, bo wiedzą, że grają gdzieś raz na kilka lat, wówczas będą do skutku czekali na odpowiednią ofertę finansową – tłumaczy Michał Zioło. W tej sytuacji to management blokuje możliwość przyjazdu artysty, twierdząc, że nie ma „poważnych ofert z danego terytorium”.

– Muszę przyznać, że pazerność jest zazwyczaj po stronie artystów i firm, które ich reprezentują – potwierdza Mariusz Adamiak. – Jednak jest u nas wciąż głód muzyki, Polacy są w stanie zapłacić więcej za bilety i artyści o tym wiedzą. Ale to już się kończy.

Chociaż szczegóły kontraktów są niejawne, tajemnicą poliszynela jest, że w Niemczech czy we Francji, gdzie wykonawcy dają 5–10 koncertów, honoraria artystów są znacząco niższe. Trudno jednak sobie wyobrazić, by którakolwiek agencja zaryzykowała serię koncertów Depeche Mode czy Madonny w Polsce, skoro martwi się o sprzedaż biletów na jeden występ. Według nich bardziej się opłaca zorganizować któryś z kolei koncert artysty w bogatym kraju niż ten jedyny u nas. – Jesteśmy trochę na uboczu, przez to artysta traci dodatkowy dzień lub dwa dni, a czas to największy koszt – tłumaczy Trzciński. Na Zachodzie ze względu na nieduże odległości i sieć autostrad gra się koncerty dzień po dniu, do czego przygotowane są także tamtejsze kluby. I tak docieramy do największego kłopotu polskich promotorów.

(Bardzo wstydliwy i kosztowny brak)

– Brak sal koncertowych w Polsce sprawia, że ceny wynajmu miejsc są średnio o połowę wyższe niż na przykład w Niemczech – mówi Krzysztof Bąk, właściciel agencji New Music Art Production. – Do tego tam otrzymujemy salę wyposażoną w nagłośnienie, oświetlenie estradowe i inne nieodzowne elementy. W Polsce może poza dwiema salami promotor musi je oddzielnie wynająć i montować – dodaje. Takimi kosztami oraz podwojeniem stawki przez samego artystę Krzysztof Bąk tłumaczy wysokie ceny biletów na kwietniowy występ grupy Antony and the Johnsons.

Wynajem Teatru Wielkiego to kwota rzędu stu tysięcy złotych przy znacznie mniejszej liczbie miejsc niż w Sali Kongresowej czy na Torwarze, które kosztują 30–35 tysięcy złotych. Warszawskie kluby średniej wielkości, jak Proxima, Stodoła czy Palladium, to wydatek od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Dla porównania- niewiele mniejszy od Teatru Wielkiego monachijski Postpalast, do którego Antony zawita tuż przed przyjazdem do Polski, kosztuje 1,5 tysiąca euro (2,5 tysiąca z pełną obsługą i ze sprzątaniem).

– Brak sal to bardzo wstydliwa rzecz dla Polski, niespotykana w krajach europejskich – skarży się Stanisław Trzciński. Promotorom brakuje sal na 5–10 tysięcy miejsc, które pozwoliłyby uniknąć występów stadionowych i obniżyły ceny imprez klubowych dzięki większej liczbie miejsc. – Koncerty stale odbywają się w 10 obiektach, w których urządza się również targi, sympozja lub zjazdy partii politycznych, odbierające terminy na organizację koncertów – dorzuca Michał Zioło. Jednak na niedostatkach lokalowych się nie kończy. W porównaniu z czteromilionową Norwegią mamy 10-krotnie mniej profesjonalnych agentów, agencji bookingowych czy firm nagłaśniających.

– Prawdziwy koszmar dla agencji (a więc i dla fanów) zaczyna się jednak wówczas, gdy dwie firmy konkurują o tego samego wykonawcę. – Wystarczy, że jedna ma sponsora i będzie podbijać cenę, aż wygra. Ale cena jest sztucznie wywindowana – opowiada Mariusz Adamiak. – Zagraniczni agenci potrafią świetnie rozgrywać polskich organizatorów i zwykle doprowadzają do bratobójczej walki na pieniądze – przytakuje Trzciński i dodaje: – Licytacje są wszędzie, ale u nas są to często rozgrywki bardzo ambicjonalne, do ostatniej kropli krwi.

Jego zdaniem ewenementem jest zachowanie urzędów miejskich, które za pośrednictwem niedoświadczonych agencji wydają ogromne sumy, byle tylko artysta wystąpił właśnie w ich mieście. Ci zaś szybko przyzwyczajają się do wysokich honorariów. – Występ Pata Metheny’ego w Polsce kosztuje około 100 tysięcy dolarów, a w Czechach – 25 tysięcy. W Polsce wyrobiliśmy dla niego rynek i on świetnie wie, że ja tu mogę sprzedać Salę Kongresową – mówi Mariusz Adamiak.

(Rok próby – rok zguby?)

– Jedyną rzeczą, która może uczynić obecną sytuację jeszcze gorszą, jest połączenie Ticketmastera i Live Nation – ostrzegał niedawno Bob Dylan. Polskie agencje z innych powodów widzą przyszłość w ciemnych barwach. Te, które podpisywały umowy z artystami w zeszłym roku, a płacą honoraria po dzisiejszym kursie, mają problem. Mocno obniżają się też nasze szanse w walce o zachodnie gwiazdy.

– W stosunku do lipca zeszłego roku o prawie 75 procent więcej kosztują nas artyści dolarowi, a euro jest o połowę droższe. Ale wykonawców kurs złotego nie interesuje – wyjaśnia Stanisław Trzciński. – Z powodu kryzysu sponsorzy obcinają budżety, a cen biletów nie sposób windować w nieskończoność. Trudno nam będzie przekonać gwiazdy, aby zagrały w Polsce, zamiast dać kolejny koncert na Zachodzie, mimo że publiczności u nas nie będzie brakowało, a wręcz przeciwnie – wejściówki na tegoroczne imprezy rozchodzą się jak świeże bułeczki.

Bilety na koncert Madonny w ciągu kilku dni kupiło 50 tysięcy osób, te na Depeche Mode już są wyprzedane. Jeśli ma nadejść jakieś załamanie, to dostrzeżemy je dopiero w 2010 roku. Chociaż gdy pytam promotorów o plany, odpowiadają zgodnie: jeszcze ich nie ograniczamy. A więc w najbliższym czasie koncertów nam nie zabraknie. Tylko kogo będzie na nie stać?

Mariusz Herma
„Przekrój” 10/2008

 

 

Fine.


Borys Dejnarowicz – wywiad

Dlaczego jeden z bardziej obiecujących autorów piosenek w naszym kraju bierze się za muzykę kompletnie antypiosenkową?

Twórczość – w moim przypadku jest to muzyka – powinna wyrażać artystę. Przez pewien etap mojego życia forma piosenkowa bardzo dobrze wyrażała to, co czuję. Tak było w The Car Is On Fire. Jednak przez ostatni rok bardzo wiele się w moim życiu zmieniło i ta forma przestała być kompatybilna z tym, co chciałbym przekazać światu. Z kolei „Divertimento” jakoś mnie oddaje na dziś. Domyślam się – wiele osób będzie zdziwionych, że z zespołu rockowego przeniosłem się w takie rejony, ale nigdy nie traktowałem formy jako czegoś, co mnie ogranicza lub definiuje. Interesują mnie pewne specyficzne zależności harmoniczne, reszta służy tylko ich uwydatnieniu, skutecznej ekspozycji.

Co się wydarzyło przez ostatni rok? Czy ma to związek z opuszczeniem The Car Is On Fire?

Taki rok zdarza się w życiu raz na kilkanaście lat, było kilka momentów zwrotnych. Przez długi czas funkcjonowałem w pewnym schemacie życiowym, który był bezpieczny i wygodny, a jednocześnie wiedziałem, że jest przejściowy. W zeszłoroczne wakacje za jednym zamachem zmieniłem wiele rzeczy i jedną z nich było oczywiście odejście z The Car Is On Fire. To wisiało nad nami już od długiego czasu, kiedy nagrywaliśmy „Lake & Flames” i podczas promocji tamtej płyty. Widać było, że liczba indywidualności – a był to zespół czterech liderów – przeszkadzała w harmonijnym funkcjonowaniu zespołu, ponieważ każdy miał swoją wizję. Ja byłem osobą, która najbardziej odstawała, gdyż najmniej interesowały mnie takie rzeczy jak granie koncertów, regularne próby i ćwiczenie techniki. Posmakowałem życia w trasie – „sex, drugs and rock’n’roll”, fajna zabawa – ale na pewnym etapie stało się to dla mnie męczące i infantylne. Za to reszta chłopaków myśli o byciu profesjonalnym muzykiem.

Decyzja o odejściu była bardzo trudna, ale jak czas pokazał, wyszło to wszystkim na dobre. Bardzo byśmy się razem wypalali, działając na zasadzie: pewne relacje są już skończone, ale robimy do dla jakiejś idei. TCIOF znalazł sobie świetnego instrumentalistę i dają teraz lepsze koncerty niż wtedy, gdy graliśmy razem. Ja jesienią zeszłego roku wyznaczyłem sobie nowe cele w życiu i zastanowiłem się czego od niego oczekuję. Atmosfera i forma płyty „Divertimento” najlepiej oddają, co wtedy czułem. Nie chciałem nagrywać typowej płyty, tylko pewnego rodzaju dźwiękowy esej, happening, zwrócić uwagę na rzeczy, na które zazwyczaj nie zwraca się uwagi.

Ile ten zwrot ma wspólnego z przesunięciem twoich zainteresowań muzycznych?

Cierpię na klaustrofobię estetyczną: męczę się, kiedy zbyt długo obcuję z jedną stylistyką. Dlatego jednego dnia mogę posłuchać Erica Satie, Erica Dolphy’ego, Erica Claptona i Eryki Badu. Owszem, gdy zakładałem TCIOF nigdy bym nie przypuszczał, że kiedyś zainteresuje mnie muzyka medytacyjna, ambientowa. Przez ostatni rok serdecznie dosyć miałem zgiełku, zgrzytliwości, imprezowości, hałaśliwych bitów, elektroniki, młodzieżowości i pozowania na niegrzeczność – które dominują obecnie w mediach. Natomiast bardzo potrzebowałem takiej muzyki, która teoretycznie ma wolne tempo i mały stopień zmian muzycznych, a w praktyce podskórne napięcie.

Z tych inspiracji wyrosło „Divertimento”?

Po raz pierwszy nie robiłem niczego w bezpośrednim odniesieniu do jakiegoś konkretnego wykonawcy. W przypadku TCIOF często zakładałem, że ten utwór będzie brzmiał jak Dismemberment Plan, tamten nagramy pod Stereolab, a jeszcze inny pod Talking Heads. Robiąc „Divertimento”, muzykę miałem w głowie. Spróbowałem zrealizować coś, co mam w wyobraźni; nie dążyłem do jakiegoś już istniejącego ideału.

A czy zamiast tego nie musiałeś od istniejących ideałów uciekać? Nie miałeś wrażenia, że w tej działce Steve Reich, Philip Glass czy Terry Riley wyczerpali cały temat i to pół wieku temu?

Zacznijmy od tego, że – nie oszukujmy się – prawie wszystkie płyty aktualnie wydawane na świecie operują w sferze, która została już kompletnie wyczerpana – dekadę, dwie dekady czy właśnie pół wieku temu. A zatem apeluję o logikę – jeśli tysiącom kapel gitarowych nie zarzuca się, że bezczelnie kopiują Sonic Youth, Stonesów i Stooges, to czemu ja mam się nagle tłumaczyć z sięgnięcia na albumie popowym po struktury pokrewne Reichowi? Przecież właśnie jestem w mniejszości wobec dominujących trendów, a zatem równoważę jakąś dysproporcję na obecnej scenie. Pomijam już fakt, że nie wydaje mi się aby z „Divertimento” było mi bliżej do Reicha, niż z TCIOF do Les Savy Fav i Modest Mouse. Sądzę nawet wręcz przeciwnie.

Po drugie, te wymienione w pytaniu sławne nazwiska to ludzie z wykształceniem akademickim, których interesowały głównie pewne teorie. Natomiast ja, jak napisałem we wprowadzeniu do płyty, podchodzę do tej materii z drugiej strony – praktycznej. Jestem popowcem, mnie interesuje melodia i jej zależność harmoniczna. Jakkolwiek Reich miał piękne motywy, to jego najbardziej pasjonowało uruchomienie pewnego procesu, a następnie obserwowanie go z boku. Podziwiam tego rodzaju teorię muzyczną, ale mi nie o to chodziło. W momencie, gdy coś mi się spodoba w muzyce, to jestem w stanie słuchać tego na okrągło przez godzinę – na przykład Madonna ma kilka takich piosenek.

Z potrzeby takiego powtarzania, będącego czysto popową funkcją muzyki, wyrosło „Divertimento”. Staram się tutaj kontemplować motywy, które bardzo mi się podobają i zastanawiać, dlaczego tak jest. Z każdym obiegiem dodaję jeden element, bo mam naturalny odruch, by takie szczególne tematy poszerzać i dopieszczać. „Divertimento” jest utworem popowym, który używa repetycji po to, aby sprawdzić kres pewnego układu harmonicznego. Wkładam rękę coraz głębiej i sprawdzam, gdzie jest dno.

Liczba równolegle prowadzonych motywów zawsze kończy się na 24 tematach. Próbowałeś sięgać jeszcze głębiej?

Od początku wydawało mi się, że 24 to będzie optymalna ilość – na granicy absolutnej magmy brzmieniowej, a jednocześnie selektywności. Trzeba było nagrać instrumenty w takich rejestrach, aby później, miksując je, stworzyć z jednej strony ścianę dźwięku, a z drugiej taką przestrzeń, w której można odnaleźć wszystkie te elementy. Wyzwanie percepcyjne tej płyty polega na tym, że na pewnym poziomie polifonii gubimy niektóre z motywów i później staramy się je odnaleźć. Na koniec każdej z części 24 instrumenty są słyszalne, ale wymaga to sporej koncentracji, aby je wszystkie ogarnąć. Cały ten koncept to rodzaj odpowiedzi na moje osobiste potrzeby – ja właśnie takiej kondensacji treściowej często poszukuję w płytach.

Nie obawiasz się, że środowiska muzyki poważnej twój pomysł nie zainteresuje, a z kolei miłośnikom lżejszych gatunków wyda się zupełnie niezrozumiały?

Cieszę się, że to powiedziałeś, bo gdy przystępowałem do realizacji tego utworu, to istotnie miałem wrażenie, że wystrzelam z tym pomysłem w próżnię. Nawet przeszło mi przez myśl, że takie eksplorowanie prywatnych obsesji może być błędem. Ale już pierwsze reakcje słuchaczy pokazały, że są ludzie, którzy mają podobną wrażliwość i zainteresowania. Oczywiście to grupa węższa niż w przypadku TCIOF, ale nie uważam absolutnie, aby ilość tu stanowiła istotne kryterium. 
W muzyce akademickiej liczy się odbiór intelektualny, taki „na papierze”.

Pewien czołowy recenzent tego środowiska po przeczytaniu jednozdaniowej notki o „Divertimento” od razu stwierdził, że płyta będzie nieudana, nawet jej nie słuchając i nie chcąc słuchać. Bardzo mnie to rozbawiło, bo ja mam odwrotną procedurę – wpierw słucham i słyszę że coś mi się podoba lub nie podoba, a potem najwyżej analizuję wnikliwie dlaczego. W popie gra się sercem i emocjami, melodią i prostolinijnym przekazem. A zatem chciałem znaleźć się pomiędzy dwoma krańcami: muzyką popową, w której szukałem melodii, harmonii i idei zagęszczania aranżacji, a z drugiej strony pewną tradycją płyt, które starają się z celowo używać nietypowej narracji i podejmować jakieś problemy.

Nie dostrzegam dziś takich albumów w muzyce rozrywkowej. Nawet te dobre pozycje da się wrzucić do jednego worka z napisem „normalne płyty”, które można ludziom puścić nie wywołując konsternacji. Natomiast kiedyś byli ludzie tacy jak Brian Eno czy John Cage w poważce, którzy robili pewne rzeczy nawet kontrowersyjne, używając niecodziennych środków. Moje ukochane My Bloody Valentine stawiało sobie pewne tezy dotyczące percepcji i właściwości ludzkiego ucha, a jednocześnie grało śliczne piosenki.

Tę płytę sam wymyśliłeś i sam wydałeś.

Jestem bardzo dumny z „Divertimento” od strony techniczno-organizacyjnej, ponieważ jest to pierwsza taka rzecz w moim życiu, którą zrobiłem sam od samego początku do samego końca. Oczywiście tu i ówdzie pomagali mi bardziej kompetentni ludzie, ale sam wszystko skoordynowałem, wybrałem współpracowników i najlepsze studio jakie tylko mogłem znaleźć w tym kraju. Byłem przy nagrywaniu, miksowaniu i masterowaniu, a następnie z kolegami założyłem wytwórnię DRAW i w niej samodzielnie wydałem płytę. Początkowo myślałem o którejś z dużych wytwórni. Nie dlatego, że bardzo potrzebuję majorsa w moim życiu. Ale moim zdaniem przydałby się na rynku polskim taki szok, że oto można wydać w dużej firmie tego typu płytę i rynek nie jest jeszcze aż tak skostniały, jak się wydaje. Wayne Coyne z zespołu Flaming Lips dokonał takiego zabiegu w 1997 roku, wydając skrajnie eksperymentalny formalnie album „Zaireeka” w barwach giganta Warner Bros. Lecz po negocjacjach z dosłownie kilkoma osobami okazało się, że w Polsce pewnych barier nie da się przeskoczyć. W takim razie postanowiłem podążyć zupełnie inną drogą i zrobić niszową, limitowaną, numerowaną edycję.

Będziesz jeszcze pisał piosenki?

O, ja przez ostatni rok napisałem bardzo dużo piosenek, jest ich ponad 20. Problem polega na tym, że nie czułem, aby granie piosenek w tej chwili odpowiadało moim nastrojom, nie chciałem też popadać w rutynę. „Divertimento” było czymś zupełnie nowym, przygodą, po której znów nabrałem nieco ochoty na nagrywanie piosenek. Nigdy nie byłem tak zadowolony z tych 10-12, które wyselekcjonowałem na potrzeby przyszłej płyty. Mam nadzieję ją nagrać jak najszybciej i wydać wiosną w wytwórni DRAW. To będzie inna muzyka niż TCIOF, gdzie podstawowym motywem była frustracja egzystencjalna, a środkami wyrazu często okrzyki i zgrzytliwe gitary. Nowy materiał wyrasta z zupełnie innej wrażliwości, potrzeby harmonii i spokoju. Dla równowagi nie może zabraknąć podskórnego nerwu, ale te piosenki są stonowane, a środki oszczędne – „pure music”. Myślę, że mam niekonwencjonalne pomysły na aranżacje i produkcję, dlatego podobnie jak TCIOF ta płyta powinna w naszym kraju być czymś świeżym. Jeżeli kogoś naprawdę interesuje muzyka, a nie jej otoczka, styl i image – to może znajdzie tam coś ciekawego dla siebie.

A co potem, będziesz wracał do muzyki partyturowej?

Nie chcę tak daleko wybiegać w przyszłość. Jedno wiem: każda moja kolejna płyta będzie inna, zdecydowanie nie chcę powtarzać się z tą samą formułą. Nie wykluczam, że za rok albo dwa wrócę w okolice bardziej akademickich rzeczy, bo nie narzucam sobie żadnych ograniczeń. Denerwuje mnie przywiązanie do jednej estetyki i czuję się niezwykle komfortowo w sytuacji, gdy wiem, że mogę zrobić wszystko.

(październik 2008, przekroj.pl)

 

 

Fine.


Kryzys podlewa, muzyka kwitnie

Ze źródeł zbliżonych do branżowych dochodzą słuchy, że w Stanach zainteresowanie koncertami wzrosło ostatnio o jakąś połowę. Czyżby sprawdzały się opinie, że w czasach kryzysu ludzie wracają do tego, co rzeczywiście czyni ich trochę szczęśliwszymi? Może to ci, którzy dotąd myśleli głównie o gromadzeniu majątku, z braku zajęcia – bo jak tu robić kasę w środku recesji – wracają do młodzieńczych pasji? Znaną jest teoria, że załamania gospodarcze potrafią wykrzesać więcej ognia także z samych artystów.

W Polsce aż tak wyraźnego boomu nie ma, ale agencje twierdzą, że kryzysu też ani widu, ani słychu. I nie chodzi tylko o lotniskowiec Madonny, która na pniu sprzedała bilety ze wszystkich kategorii poza niewyczerpywalną najgorszą (najszybciej rozeszły się te za 1100 zł!). Organizatorzy pewnie będą przesuwać siatkę ogradzającą pasy startowe, bo jest szansa na pobicie rekordu Michaela Jacksona z 1996 roku (120 tys. głów). Chociaż nie, na Jacksona bilety chodziły po 30-50 zł.

Marudzić nie przestają rzecz jasna koncerny płytowe, mają zresztą swoje powody. Sam kipię z niecierpliwości by zobaczyć, do czego doprowadzi wysyp kolejnych serwisów w rodzaju Spotify, które darmo lub za symboliczne kilka euro miesięcznie dają dostęp do setek tysięcy płyt (za zgodą samych wytwórni). Ale tacy Brytyjczycy są optymistami. Humor Geda Doherty’ego, szefa The Brits i jednocześnie prezesa angielskiego Sony, poprawia choćby fakt, że w szóstce najlepiej sprzedających się płyt ubiegłego roku aż cztery wypuścili Wyspiarze. Czy raczej Wyspiarki, bo poza Take That były to Duffy, Leona Lewis i Amy Winehouse (to ciągle „Back to Black” z 2006 roku!). Na to nakłada się brytyjski sukces na amerykańskich Grammy. Zjednoczone Królestwo kwitnie.

Oczywiście nadal w tonie jest narzekać na internet, ale pojawiają się już rewolucyjne pomysły, by za jednym zamachem zaradzić i piratom, i kryzysowi. Oto Josh Freese, bębniący niegdyś m.in. u Guns’n’Roses, Nine Inch Nails i Stinga, oferuje swoją nową płytę w 11 konfiguracjach cenowych, w tym jednej tak bardzo deluxe, że bardziej się nie da. Za 50 dolarów: płyta, koszulka i telefon dziękczynny od muzyka. Za 250 dolców dochodzą elementy perkusji i opcja wspólnego wyjścia na lunch. Uwaga: to edycja limitowana, tylko 25 zestawów. Potem są kolejne mniej lub bardziej zabawne opcje w cenach 1000-5000$: mycie samochodu, kręcenie filmu w komorze relaksacyjnej, masaż, wspólne pijaństwo i żebranie na ulicy, strzyżenie w wykonaniu Josha, pisanie piosenek w hołdzie nabywcy i wizyta w Disneylandzie – spróbujcie zgadnąć, którą pozycję zmyśliłem!

Tylko jeden szczęściarz ma szansę na opcję full wypas. Za okrągłe 75 tysiaków Freese weźmie cię na trasę koncertową, poświęci całą EP-kę historii twego życia, a na kolację jego żona osobiście przygotuje wam lasagne. Jaka szkoda, że wysoki kurs dolara wyeliminuje z wyścigu polskich fanów! No dobra, żarty żartami, a tymczasem Freese właśnie w błyskotliwy sposób urządza sobie darmową kampanię reklamową płyty, której najpewniej groziła kompletna klapa. Łapcie okazję, bo stawki za następny album będą dwukrotnie wyższe!

Wracając do koncertów: w cieniu kolejnych hucznych rewolucji trzęsących światem muzyki nagrywanej dokonuje się przełom w biznesie „live”. Połączenie Ticketmastera (kontroluje 2/3 rynku biletowego w USA i Wielkiej Brytanii, plus kontrakty koncertowe z dwiema setkami artystów) z Live Nation, które w ciągu zaledwie kilku lat wyewoluowało z agencji koncertowej w branżowego multiinstrumentalistę, będzie oznaczało bezprecedensowe zwinięcie kilkustopniowej drabinki w jeden szczebelek. Live Nation Entertainment stanie się jednocześnie agentem wykonawcy (Madonna, U2, Christina Aguilera, a za nimi dziki i barwny tłum), promotorem (organizatorem koncertów), właścicielem sali koncertowej, w której odbywa się występ (w Londynie Live Nation ponoć posiada lub administruje już wszystkimi „venues” z wyjątkiem Royal Albert Hall) oraz dystrybutorem biletów na ową imprezę. Cztery firmy w jednym! A gdy dodamy do tego jeszcze wydawanie płyt, jak to już jest w przypadku Jaya-Z…

Wcale nie żałuję firmie, że zamiast kasować około dziesiątej części urobku z biletów, zachowa w kieszeni dobrą połowę przychodów (reszta pójdzie na honoraria, pozwolenia, ubezpieczenia, podatki, ochronę, reklamy w prasie, bufet gwiazdy oraz na pokrycie wyrządzonych przez nią szkód). „Monopol wytwarza mniej i sprzedaje drożej” – uczył mnie na pierwszym roku studiów prof. Czarny (zawsze ubierał się na czarno), do dziś pamiętam.

Fine.


Slumdog Millionaire – Egzotyka ujarzmiona

.

A.R. Rahman, M.I.A. - Slumdog Millionaire Soundtrack (N.E.E.T. 2008). A. R. Rahman / M.I.A. – Slumdog Millionaire (N.E.E.T.)

Ocena 4/6

Danny’ego Boyla bardziej nawet niż za „Trainspotting”  ceniłem dotąd za współpopełnienie „28 dni później”, wciąż w czołówce moich ulubionych filmów. Ale „Milionerem z ulicy” przeszedł samego siebie. Sporo i pięknie namieszał (nie tylko w kinie, bo i w samych Indiach), łącząc dwa odległe światy i dwóch nie mniej odległych sobie facetów. Za co, mam nadzieję, docenią go dziś w nocy na Oscarach, niech ma. Statuetka pewnie powędruje też do twórcy muzyki – także w mieszaniu się lubującego – skoro są na to aż trzy szanse: za cały krążek oraz pojedyncze utwory „O..Saya” i „Jai Ho”. Chyba że Akademia będzie wolała wykazać się oryginalnością i zadecydować inaczej niż konkurencyjna załoga z Hollywood przyznająca Złote Globy. Ale wówczas i Boyle nic nie dostanie, za to wszystko pójdzie, o zgrozo, dla Benjamina Buttona. [Aktualizacja: „Slumdog” dostał osiem statuetek – w tym za muzykę oraz „Jai Ho”].

Mistrz Bollywoodu, indyjski Timbaland, Mozart z Madras – przydomków do wyboru, do koloru. Niewątpliwie prawdziwy jest ten pierwszy, bo Allah Rakkha Rahman ma na koncie 130 bollywoodzkich ścieżek filmowych sprzedających się w setkach milionów egzemplarzy. Soundtrack do „Slumdoga” stworzył… w dwa tygodnie, chociaż miał na to dwa miesiące. Może dlatego, że wskazówki reżysera ograniczyły się do „something different and loud”. Podobno już sam soundtrack miał nieść społeczne przesłanie i pewnie tak udane spotkanie sprawnego hinduskiego rzemieślnika z wyrazistością muzycznej terrorystki z Londynu dla indyjskich muzyków może być ważnym sygnałem.

Najlepszy tu „Paper Planes” (nie jestem w stanie uwolnić się od tych pięciu wystrzałów) M.I.A. wprawdzie zaprezentowała nam już dwa lata temu na albumie „Kala” – a wcześniej częściowo podkradła The Clash – ale perełek jest tu znacznie więcej. Poza wspomnianymi nominacjami oskarowymi „O..Saya” czy żartobliwie traktowanym „Jai Ho”, są tu jeszcze „Ringa Ringa” z uroczym śpiewem Alki Yagnik oraz rewelacyjne gębowe wyczyny w „Liquid Dance”. Niestety nie brakuje i gniotów: niewiarygodnie kiczowate „Aaj Ki Raat” i „Dreams on Fire”, nudne „Millionaire” i „Latika’s Theme”. Jako całokształt jest to w sumie przykład na to, że nawet przy braku specjalnego wyczucia kompozytorskiego, samo łączenie stylistyk odległych geograficznie i czasowo daje pewną gwarancję ciekawego efektu i zwrócenia na się uwagi.
.


Fine.


Ze sceny patrząc, czyli debiut

Time Cafe, 19.02.09, foto Krzyś M.W dziennikarskiej pracy zawsze ceniłem sobie doświadczenia aktywno-muzyczne: od rzępolenia na gitarze i pisania własnych utworów (daje pojęcie o szkielecie piosenek, rozumienie ich, czyli wyjście poza intuicyjne tylko wyczuwanie piękna; daje pojęcie o tym, jak trudno uniknąć banału, wtórności i sugerowania się), przez śpiewanie średniowiecznych dwu- i współczesnych czterogłosów w cudownie kameralnych składach (pomaga wgryźć się w harmonię, daje niezwykłą radość jej współtworzenia,  „klasyczne” rozumienie muzyki, i nieskończenie więcej), aż po zabawę w domową produkcję i miksowanie, szczególnie w ramach microgone. Znajomość kuchni absolutnie nie jest konieczna, ale pomaga – poszerza zakres obserwacji, ułatwia odnajdywanie przyczyn, sposobów, przepisów i trików, wreszcie pozwala wyłapywać cechy szczególne artystów na tym najniższym poziomie – począwszy od preferowanych akordów (wielu ma swoje ulubione, powracające przez całą ich karierę) i podejścia do melodii wokalu aż po efekty studyjne czy bilans miksu, często krytyczne dla odbioru muzyki (patrz: Animal Collective). „Fajnie to zrobili” wystarczy, by cieszyć się muzyką (i pisać o niej!), ale czasem człowiek chce się jeszcze dowiedzieć: jak? Jest to także najlepsza szkoła szacunku dla tych muzyków, którzy faktycznie potrafią:  grać, pisać, nagrywać.

W tej mojej układance brakowało jednego puzzla. Kilka godzin temu w końcu wydarzył się, trafił na swoje miejsce, wprawdzie w chaotyczny nieco sposób i od doskonałości jakże daleki, ale przy takiej publiczności – nawet mylić się jest przyjemnością większą, niż grać perfekcyjnie na stadionach! Pracowałem swego czasu przy organizacji koncertów, znam zaplecze i wiem co dzieje się po występach. Gwarantuję wam – jednocześnie dziękując winowajcom – takiego after-party mogliby mi pozazdrościć najlepsi, nie mówiąc już o nieprzerwanej fali życzliwości, która przez cały wieczór waliła w kierunku sceny.

Wracając do doświadczeń: pomijając kwestię nieprzeciętnego stresu i błogosławionego nań leku, jakim było kilkadziesiąt przez bitą godzinę uśmiechniętych twarzy, przychodzi mi jednak przychylniejszym okiem spojrzeć na teorię, która mi dotąd pachniała rockowym fundamentalizmem: że muzykiem w pełni czujesz się dopiero na scenie. Gdy żywy człowiek żywemu człowiekowi, gdy każdy dźwięk się liczy i nie ma odwrotu od rozpoczętej frazy, gdy każda myśl ma natychmiastowe przełożenie na mikrofon. Bądź jej brak – i tu chciałem przyznać się do pewnego olśnienia.

Dwa razy tego wieczoru przyłapałem się na bezmyślnym, dosyć mechanicznym odgrywaniu i odśpiewywaniu (kilka sekund, nikt mam nadzieję nie spostrzegł). Od razu poczułem się, jak gdybym oszukiwał – wszak ludzie liczą na zaangażowanie i emocje. Bo jeśli nie wykonawca, to kto? Od razu też przypomniałem sobie o Beirucie: rok temu Zach Condon znienacka anulował wszystkie koncerty, jako jedyny argument podając to, że nie jest w stanie zadbać o odpowiednią ich jakość – taką, jakiej oczekują fani. O co chodzi? Przecież z roku na rok brzmi coraz lepiej, ma wspaniałych ludzi, którym na scenie nie brakuje ani luzu, ani entuzjazmu, ani profesjonalizmu. Ano chodzi pewnie o te coraz liczniejsze zapewne momenty, gdy „oszukujesz”, odgrywając ten sam kawałek w identyczny sposób po raz siedemdziesiąty ósmy albo trzysta dwudziesty czwarty. Ciekawe jak to jest u jazzmanów.

Inne obserwacje pewnie będą jeszcze stopniowo wracały (poza taką, że to jednak frajda jest),  w tym dopisanie do „listy szanowanych” tych, którzy świetnie radzą sobie na scenie – dopiero teraz widzę, jak wiele pracy to wymaga i jak daleka to droga, chyba że ktoś się urodził, że się tak wyrażę, z soulem w duszy.

Dla tych, którzy pytali o setlistę, bohaterami wieczoru byli m.in. Beirut, Radiohead, Porcupine Tree, Sufjan Stevens, Tool (akustycznie!), Alanis Morissette, Johnny Cash (a pośrednio Bonnie „Prince” Billy), a przez minutę Yann Tiersen. Dziękuję.

Fine.


Wielcy maluczcy, czyli Morrissey i Andrew Bird

Morrisey ? Years of Refusal (Universal, 2009).Morrissey – Years of Refusal (Universal)

Ocena 2/6

Jest jakaś pociecha w tym, że nawet wielcy wchodząc do studia stają się maluczcy. Obwarowani tonami sprzętu, z gwardią przybocznych inżynierów dźwięku, kiedy chwytają za gitarę i próbują sklecić niebanalny riff albo sensowną melodię, okazują się równie bezradni co ich nieopierzeni naśladowcy w przysłowiowych sypialniach.

Ta błyskotliwa myśl naszła mnie podczas oglądania minireportażu z nagrywania nowej płyty U2, w którym miny Adama Claytona i spółki zamiast artystycznej euforii chwilami wyrażają co najwyżej bezsilność.  Jeśli jakiś  czeski albo meksykański nastolatek, słuchając ich nowej płyty, zakrzyknie: „Przecież piszę lepsze piosenki!”, być może chwilę później zupełnie niesłusznie skarci się za megalomanię. (Oczywiście życzę U2, aby „No Line on the Horizon” było dziełem przełomowym, godnym Abbey Road i Olympic Studios, największych nakładów czasowych, a może i finansowych w historii grupy, no i zawracania głowy takim osobnikom jak Rick Rubin, Brian Eno i Daniel Lanois).

Zmierzamy tu nieuchronnie do Moza, który zestawu tak złych piosenek  chyba nigdy światu nie zaprezentował. Chociaż zbliża się do pięćdziesiątki i podejmuje desperackie próby odmładzania wizerunku, wiadomo, że na scenie dalej potrafi zaszaleć i powiedzieć parę ciekawych zdań dziennikarzom. Ale kiedy przychodzi do komponowania i ewaluacji rezultatów…

Proponuję prosty test: spróbujcie przesłuchać tę płytę w pełnym skupieniu, bez klikania albo ratowania się leżącą obok gazetą. Pojedynczo nowe kawałki Morrisseya może i wydają się sympatyczne. Ot, lekki radiowy rock, który ożywi z rana przy śniadaniu, a wieczorem w korku poprawi nastrój. Można poudawać, że kierownica to zestaw perkusyjny. Ale „Years of Refusal” sam na sam pozostawia już tylko wrażenie obcowania z pustą formą, i to nienajlepszą (cóż, producent Jerry Finn to specjalista od The Offspring i Green Day). Tylko ktoś z takim głosem, charyzmą i przeszłością może pozwalać sobie na taką nijakość kompozycji. Nie wsłuchiwałem się uważnie w teksty (i chyba nie będę, u mnie piosenka zaczyna się od muzyki), ale dziennikarze Guardiana to zrobili i ewidentnie żałują.

Jakieś wyczucie ma jeszcze Alain Whyte. EP-ka złożona z utworów przez niego podpisanych byłaby znośna, chociaż najlepsze na płycie „I’m Throwing My Arms Around Paris” to zasługa pana dyrektora Boza Boorera, na którym singlowy charakter wymusił konkret i zwięzłość. „Sorry Doesn’t Help” też wpada w ucho – powiecie. No tak, skoro sześć nut w ciągu trzech minut powtarza się kilkanaście razy, to innej opcji nie ma. Może i przy „All You Need Is Me” noga podskakuje (samoobserwacja), ale przynajmniej u mnie póki co decyduje głowa, ewentualnie to coś 25 cm niżej. Absurdalny patos w refrenie „It’s Not Your Birthday Anymore” i psie zawodzenie pod koniec krążka pozostawiam bez komentarza.

Nie obędzie się bez otwarcia furtki: jeśli komuś na sam dźwięk lekkiego przesteru przyspiesza puls, jeśli sama barwa głosu Morrisseya – bez wątpienia atut nad atuty – przyprawia o mrowienie na plecach, będzie bronił tej płyty i zasłuchiwał się w niej dniami i nocami. Rozumiem, bo gdyby David Sylvian przygotował dwugodzinny recytatyw na podstawie książki telefonicznej, i tak bym słuchał.

.

Andrew Bird - Noble Beast (Fat Possum, 2009)Andrew Bird Noble Beast (Fat Possum)

Ocena: 3/6

Fiu fiu, dobry wstęp to już coś. Ale nie tylko o „Oh No”, świetne otwarcie czwartej płytki Birda, tutaj chodzi, bo i dalsze  dziesięć minut muzyki nadzwyczaj się Amerykaninowi udało. Ale i podniosło poprzeczkę, którą potem niestety przeskoczy już jedynie „Not A Robot, But A Ghost”. Bo „potem”, co tu dużo mówić, jest poprawnie, tyle że XXI wiek to w muzyce nie są czasy niedoboru. Poprawność nie jest w cenie.

Dlatego poza tymi czterema bodaj utworami (z czternastu) w mojej opinii Birda broni nie tyle kompozycja – porównajcie go do Sufjana Stevensa, który w 74 minutach swojego ostatniego albumu nie pozostawił ani sekundy (!) bez pierwszorzędnej melodii, a zazwyczaj kilku naraz  – co wyjątkowo dopracowanymi aranżami. Inaczej niż u Morrisseya, z nudniejszymi fragmentami można tu sobie poradzić  bardzo łatwo. Wystarczy skupić się na brzmieniowych smaczkach i obserwować nieznającą granic, tapicerską wyobraźnię Birda, która każe mu posłać pizzicato skrzypiec w sukurs szarżującej perkusji.

Ale chociaż pomocników Birda, najprzeróżniejsze nawiązania gatunkowe i zmyślne instrumenty fajnie wymienia się w recenzjach i poniekąd są one jakąś tam wartością samą w sobie, to jednak podstawą piosenki powinno być coś, co pozwala się wydobyć nawet za pomocą samej tylko gitary akustycznej. Aranżacyjny rozmach wydaje się zresztą niemal oczywisty przy teoretycznym oraz (multi)instrumentalnym przygotowaniu Birda. Nigdy nie doczekamy się z jego strony kompletnej gafy, bo jest to człowiek czujący muzykę całościowo, a nie tylko w swoim wycinku miksu, i tym także różni się od Morrisseya. No i jest o 15 lat młodszy.

Fine.


Wywiad: Joanna Newsom

.

Joanna Newsom

Trzeciej płyty bajkowej harfistki wyglądam nawet bardziej niecierpliwie, niż wyczekiwałem trzeciego longplaya Antony’ego. Miałem cichą nadzieję, że tą spontaniczną rozmową wstrzelę się w ostatnie miksy nowego materiału Joanny Newsom, wyprzedzając przy okazji cały świat.

Na następczynię „Ys” przyjdzie nam jednak poczekać do następnej zimy i niewiele jeszcze o niej wiadomo, pozostało więc Kalifornijkę zapytać o rzeczy natury ogólnej (i zapomnieć o papierowej publikacji). Ale nie ma tego złego – potraktujmy niniejszą rozmowę jako inaugurację krótkich wywiadów „od czapy”, chociaż nie wiem, na ile blog muzyczny taką prasową formę lubi.

Gdyby nie muzyka – czym byś się zajmowała?

Joanna Newsom: Przez długi czas żyłam w przekonaniu, że moim powołaniem jest beletrystyka. Po  tym, jak dostałam się na college – a tuż przed tym, jak związałam się z Drag City i zabrałam się za mój pierwszy album – poważnie zastanawiałam się nad tym, czy nie zająć się zawodowo nauką angielskiego. To zasługa dwóch niezwykłych nauczycieli, którzy jeszcze w liceum rzucili na mnie swoistą lingwistyczną klątwę, zaszczepili mi miłość do języka. Zawsze ciągnęło mnie do takiej pracy, bo jako nauczycielka mogłabym towarzyszyć młodym ludziom w momencie, gdy kształtuje się ich intelektualne życie, gdy dopiero zaczynają doświadczać języka, literatury, pisania. I pomagać im zadurzyć się w słowach.

Muzyka nie odebrała ci tej pasji?

Nadal czerpię perwersyjną rozkosz z redagowania cudzych tekstów. I uwielbiam formę eseju. Kiedy rozmyślałam o mojej wymarzonej pracy – jeszcze zanim wszystko się zmieniło i zajęłam się muzyką – oprócz nauki angielskiego planowałam współpracować na boku z którymś z przeglądów literackich, dajmy na to „Virginia Woolf Review”. Ciągle mam gdzieś notatki do tekstu zatytułowanego, uwaga, „Symbolika koloru fioletoworóżowego w powieściach Nabokova”. Trzymam je na wypadek, gdyby kiedyś naszła mnie ochota dokończyć ten szkic.

Czyli literatura wciąż w tobie drzemie i tylko czeka na lepszy moment?

Myślę sobie, że gdy już doczekam się dzieci i zmęczę się tymi wszystkimi podróżami, zatroszczę się o odpowiednie papiery i spróbuję uczyć w lokalnym liceum. Niekiedy wydaje się, że życie jest bardzo długie i będziemy mieli czas na wszystko, co tylko będziemy chcieli robić. Kiedy indziej, słowo daję, wprost nie mogę uwierzyć, jak jest krótkie.

A co porabiasz w tej chwili? Czy twoje życie bardzo zmieniło się po sukcesie „Ys”?

Po ukazaniu się tej płyty sporo koncertowałam, w sumie dziesięć długich miesięcy. Ostatniej wiosny postanowiłem odpocząć i trochę pobyć u siebie. To było niezwykle przyjemne! Próbowałam udekorować i umeblować puste pokoje, no i uporządkować wreszcie moje domowe życie. I gotowałam, kiedy tylko się dało. Oczywiście każdego dnia pochylałam się także nad muzyką, próbowałam pisać nowe rzeczy.

Mówi się, że muzyczne wykształcenie potrafi zaszkodzić kreatywności. Ty wydajesz się być przykładem jego błogosławionego wpływu. A może masz z tym jakieś problemy?

Rzecz w tym, że nigdy nie byłam uczona w typowy, klasyczny sposób. Większość moich nauczycieli miało nietypowe, bardzo ekscentryczne podejście do muzyki. Lisa, moja pierwsza instruktorka gry na harfie, od samego początku uczyła mnie improwizacji i komponowania. Nigdy nie miałam do czynienia z surowymi, dogmatycznymi nauczycielami. A podejrzewam, że takie właśnie doświadczenia mogą później osłabić twoją kreatywność i sprawić, że czujesz się związany jakimiś regułami i klasyczną konwencją. Szczerze mówiąc czasem żałuję, że moje kształcenie zakończyło się tak szybko. Opuściłem college dokładnie w momencie, gdy zaczynaliśmy poznawać teorię muzyki. Harmonia diatoniczna, kontrapunkt i tak dalej. Chciałabym mieć o tym większe pojęcie!

Kiedy jesienią 2007 roku grałaś w Pradze, nie kusiło cię, by przy okazji wpaść do Polski?

Ależ bardzo chciałam! W ramach ostatniej trasy po Europie niemal się to udało. W końcu jednak koncert okazał się absolutnie niemożliwy logistycznie. Ale następnym razem będziemy nadrabiać zaległości!

.

Zobacz pierwszą część podsumowaniaDeser: koncertowa Cosmia

Fine.


Kapela ze wsi Warszawa – Infinity

Kapela ze wsi Warszawa - Infinity (Kayax, 2009).Kapela ze wsi Warszawa – Infinity (Kayax)

Ocena: 5/6

Koncert w Trójce przegapiłem i pewnie wypada to uznać za porażkę miesiąca (ktokolwiek był? ktokolwiek słyszał?). Tak jak koncerty jazzowe zawsze przypominają mi o znaczeniu słowa „wirtuoz” – i o tym, że perkusja wcale nie musi być trzypiętrowa, by potrafiła zagrozić bębenkom – tak też występy Kapeli zawsze porządkują hierarchę odcieni nastrojowości. Tutaj do Warszawiaków nie umywają się nawet Skandynawowie.

Niby „Wymiksowanie” cudzymi rękoma zapowiadało niespodzianki, ale „Infinity” przynajmniej w dwóch momentach każe sprawdzić, czy w odtwarzaczu CD (taki żart) znajduje się właściwa płyta. W „Sercu” sekstet poszerzony o Natalię Przybysz przechodzi sam siebie w kulturoznawczej pasji dowodzenia, że wszystkie nurty muzyki ludowej mają wspólne korzenie. Soul i słowiańska ludowszczyzna, czarna dusza i biała dusza, okazują się nagle starymi przyjaciółkami. Nie uwierzyłbym w sens takiego przedsięwzięcia, gdybym nie usłyszał, dlatego chociażby dla poszerzenia światopoglądu: trzeba posłuchać.

Druga niezwykłość na skalę światową i równie udany eksperyment to „Baby Blues”, który wspiera Jan Trebunia-Tutka (najmłodszy syn tischnerowskiego Platona), czyli bab i chłopów wizyta w Delcie Missisippi. Trójkolorowe (u)kołysanie A jest tu jeszcze „Pieśń Mądrego Dziecka” z tekstem Tymona Tymańskiego, temperamentem najbliższa poprzednim płytom Kapeli, są bity i skrecze w „Chmielu”. Jest też utrzymane w filmowej poetyce – sprawka Tomasza Kukurby z równie fascynującego na żywo Kroke –  „1.5 h (Półtorej Godziny)”. Przejście z surowych góralskich kwint w podniosłą harmonię refrenu każdorazowo wywołuje u mnie ciarki.

Jeśli „Infinity” czymś potrafi zmęczyć, to zbytnim nasyceniem wokalnym. Wybaczcie dziewczyny, jesteście bezbłędne jak zawsze, ale nawet najbardziej perfekcyjne i umiejętnie zmiksowane chórki (popowo lśniąca produkcja to kolejna nowość) potrzebują oddechu, a ten daje słuchaczowi dopiero instrumentalna końcówka. Trzeba jednak przyznać, że ten duszny przepych  uczynił „Infinity” najbardziej intensywną płytą w dorobku Kapeli. Inaczej niż poprzedniczki, nie hipnotyzuje ukradkiem, ale wciąż rozbudza, bezpośrednio trafiając w potrzebę estetycznego uniesienia i duchowej ślebody.

„Niezależnie czy mieszkasz w Japonii, Stanach, Anglii, Niemczech czy Polsce, stoją za Tobą pokolenia które niczym słoje w drewnie, odkładały swój kolejny ślad, w muzyce, sztuce, języku – słowem – kulturze” – pisze w przedmowie do płyty skrzypek Wojtek Krzak. Zapomniał dodać, że Kapela dokładając własny słój, równocześnie coraz głębiej wgryza się w to globalne multikulturowe drzewo. I najwyraźniej coraz bardziej im to smakuje.

Fine.