Borys Dejnarowicz – wywiad

Dlaczego jeden z bardziej obiecujących autorów piosenek w naszym kraju bierze się za muzykę kompletnie antypiosenkową?

Twórczość – w moim przypadku jest to muzyka – powinna wyrażać artystę. Przez pewien etap mojego życia forma piosenkowa bardzo dobrze wyrażała to, co czuję. Tak było w The Car Is On Fire. Jednak przez ostatni rok bardzo wiele się w moim życiu zmieniło i ta forma przestała być kompatybilna z tym, co chciałbym przekazać światu. Z kolei „Divertimento” jakoś mnie oddaje na dziś. Domyślam się – wiele osób będzie zdziwionych, że z zespołu rockowego przeniosłem się w takie rejony, ale nigdy nie traktowałem formy jako czegoś, co mnie ogranicza lub definiuje. Interesują mnie pewne specyficzne zależności harmoniczne, reszta służy tylko ich uwydatnieniu, skutecznej ekspozycji.

Co się wydarzyło przez ostatni rok? Czy ma to związek z opuszczeniem The Car Is On Fire?

Taki rok zdarza się w życiu raz na kilkanaście lat, było kilka momentów zwrotnych. Przez długi czas funkcjonowałem w pewnym schemacie życiowym, który był bezpieczny i wygodny, a jednocześnie wiedziałem, że jest przejściowy. W zeszłoroczne wakacje za jednym zamachem zmieniłem wiele rzeczy i jedną z nich było oczywiście odejście z The Car Is On Fire. To wisiało nad nami już od długiego czasu, kiedy nagrywaliśmy „Lake & Flames” i podczas promocji tamtej płyty. Widać było, że liczba indywidualności – a był to zespół czterech liderów – przeszkadzała w harmonijnym funkcjonowaniu zespołu, ponieważ każdy miał swoją wizję. Ja byłem osobą, która najbardziej odstawała, gdyż najmniej interesowały mnie takie rzeczy jak granie koncertów, regularne próby i ćwiczenie techniki. Posmakowałem życia w trasie – „sex, drugs and rock’n’roll”, fajna zabawa – ale na pewnym etapie stało się to dla mnie męczące i infantylne. Za to reszta chłopaków myśli o byciu profesjonalnym muzykiem.

Decyzja o odejściu była bardzo trudna, ale jak czas pokazał, wyszło to wszystkim na dobre. Bardzo byśmy się razem wypalali, działając na zasadzie: pewne relacje są już skończone, ale robimy do dla jakiejś idei. TCIOF znalazł sobie świetnego instrumentalistę i dają teraz lepsze koncerty niż wtedy, gdy graliśmy razem. Ja jesienią zeszłego roku wyznaczyłem sobie nowe cele w życiu i zastanowiłem się czego od niego oczekuję. Atmosfera i forma płyty „Divertimento” najlepiej oddają, co wtedy czułem. Nie chciałem nagrywać typowej płyty, tylko pewnego rodzaju dźwiękowy esej, happening, zwrócić uwagę na rzeczy, na które zazwyczaj nie zwraca się uwagi.

Ile ten zwrot ma wspólnego z przesunięciem twoich zainteresowań muzycznych?

Cierpię na klaustrofobię estetyczną: męczę się, kiedy zbyt długo obcuję z jedną stylistyką. Dlatego jednego dnia mogę posłuchać Erica Satie, Erica Dolphy’ego, Erica Claptona i Eryki Badu. Owszem, gdy zakładałem TCIOF nigdy bym nie przypuszczał, że kiedyś zainteresuje mnie muzyka medytacyjna, ambientowa. Przez ostatni rok serdecznie dosyć miałem zgiełku, zgrzytliwości, imprezowości, hałaśliwych bitów, elektroniki, młodzieżowości i pozowania na niegrzeczność – które dominują obecnie w mediach. Natomiast bardzo potrzebowałem takiej muzyki, która teoretycznie ma wolne tempo i mały stopień zmian muzycznych, a w praktyce podskórne napięcie.

Z tych inspiracji wyrosło „Divertimento”?

Po raz pierwszy nie robiłem niczego w bezpośrednim odniesieniu do jakiegoś konkretnego wykonawcy. W przypadku TCIOF często zakładałem, że ten utwór będzie brzmiał jak Dismemberment Plan, tamten nagramy pod Stereolab, a jeszcze inny pod Talking Heads. Robiąc „Divertimento”, muzykę miałem w głowie. Spróbowałem zrealizować coś, co mam w wyobraźni; nie dążyłem do jakiegoś już istniejącego ideału.

A czy zamiast tego nie musiałeś od istniejących ideałów uciekać? Nie miałeś wrażenia, że w tej działce Steve Reich, Philip Glass czy Terry Riley wyczerpali cały temat i to pół wieku temu?

Zacznijmy od tego, że – nie oszukujmy się – prawie wszystkie płyty aktualnie wydawane na świecie operują w sferze, która została już kompletnie wyczerpana – dekadę, dwie dekady czy właśnie pół wieku temu. A zatem apeluję o logikę – jeśli tysiącom kapel gitarowych nie zarzuca się, że bezczelnie kopiują Sonic Youth, Stonesów i Stooges, to czemu ja mam się nagle tłumaczyć z sięgnięcia na albumie popowym po struktury pokrewne Reichowi? Przecież właśnie jestem w mniejszości wobec dominujących trendów, a zatem równoważę jakąś dysproporcję na obecnej scenie. Pomijam już fakt, że nie wydaje mi się aby z „Divertimento” było mi bliżej do Reicha, niż z TCIOF do Les Savy Fav i Modest Mouse. Sądzę nawet wręcz przeciwnie.

Po drugie, te wymienione w pytaniu sławne nazwiska to ludzie z wykształceniem akademickim, których interesowały głównie pewne teorie. Natomiast ja, jak napisałem we wprowadzeniu do płyty, podchodzę do tej materii z drugiej strony – praktycznej. Jestem popowcem, mnie interesuje melodia i jej zależność harmoniczna. Jakkolwiek Reich miał piękne motywy, to jego najbardziej pasjonowało uruchomienie pewnego procesu, a następnie obserwowanie go z boku. Podziwiam tego rodzaju teorię muzyczną, ale mi nie o to chodziło. W momencie, gdy coś mi się spodoba w muzyce, to jestem w stanie słuchać tego na okrągło przez godzinę – na przykład Madonna ma kilka takich piosenek.

Z potrzeby takiego powtarzania, będącego czysto popową funkcją muzyki, wyrosło „Divertimento”. Staram się tutaj kontemplować motywy, które bardzo mi się podobają i zastanawiać, dlaczego tak jest. Z każdym obiegiem dodaję jeden element, bo mam naturalny odruch, by takie szczególne tematy poszerzać i dopieszczać. „Divertimento” jest utworem popowym, który używa repetycji po to, aby sprawdzić kres pewnego układu harmonicznego. Wkładam rękę coraz głębiej i sprawdzam, gdzie jest dno.

Liczba równolegle prowadzonych motywów zawsze kończy się na 24 tematach. Próbowałeś sięgać jeszcze głębiej?

Od początku wydawało mi się, że 24 to będzie optymalna ilość – na granicy absolutnej magmy brzmieniowej, a jednocześnie selektywności. Trzeba było nagrać instrumenty w takich rejestrach, aby później, miksując je, stworzyć z jednej strony ścianę dźwięku, a z drugiej taką przestrzeń, w której można odnaleźć wszystkie te elementy. Wyzwanie percepcyjne tej płyty polega na tym, że na pewnym poziomie polifonii gubimy niektóre z motywów i później staramy się je odnaleźć. Na koniec każdej z części 24 instrumenty są słyszalne, ale wymaga to sporej koncentracji, aby je wszystkie ogarnąć. Cały ten koncept to rodzaj odpowiedzi na moje osobiste potrzeby – ja właśnie takiej kondensacji treściowej często poszukuję w płytach.

Nie obawiasz się, że środowiska muzyki poważnej twój pomysł nie zainteresuje, a z kolei miłośnikom lżejszych gatunków wyda się zupełnie niezrozumiały?

Cieszę się, że to powiedziałeś, bo gdy przystępowałem do realizacji tego utworu, to istotnie miałem wrażenie, że wystrzelam z tym pomysłem w próżnię. Nawet przeszło mi przez myśl, że takie eksplorowanie prywatnych obsesji może być błędem. Ale już pierwsze reakcje słuchaczy pokazały, że są ludzie, którzy mają podobną wrażliwość i zainteresowania. Oczywiście to grupa węższa niż w przypadku TCIOF, ale nie uważam absolutnie, aby ilość tu stanowiła istotne kryterium. 
W muzyce akademickiej liczy się odbiór intelektualny, taki „na papierze”.

Pewien czołowy recenzent tego środowiska po przeczytaniu jednozdaniowej notki o „Divertimento” od razu stwierdził, że płyta będzie nieudana, nawet jej nie słuchając i nie chcąc słuchać. Bardzo mnie to rozbawiło, bo ja mam odwrotną procedurę – wpierw słucham i słyszę że coś mi się podoba lub nie podoba, a potem najwyżej analizuję wnikliwie dlaczego. W popie gra się sercem i emocjami, melodią i prostolinijnym przekazem. A zatem chciałem znaleźć się pomiędzy dwoma krańcami: muzyką popową, w której szukałem melodii, harmonii i idei zagęszczania aranżacji, a z drugiej strony pewną tradycją płyt, które starają się z celowo używać nietypowej narracji i podejmować jakieś problemy.

Nie dostrzegam dziś takich albumów w muzyce rozrywkowej. Nawet te dobre pozycje da się wrzucić do jednego worka z napisem „normalne płyty”, które można ludziom puścić nie wywołując konsternacji. Natomiast kiedyś byli ludzie tacy jak Brian Eno czy John Cage w poważce, którzy robili pewne rzeczy nawet kontrowersyjne, używając niecodziennych środków. Moje ukochane My Bloody Valentine stawiało sobie pewne tezy dotyczące percepcji i właściwości ludzkiego ucha, a jednocześnie grało śliczne piosenki.

Tę płytę sam wymyśliłeś i sam wydałeś.

Jestem bardzo dumny z „Divertimento” od strony techniczno-organizacyjnej, ponieważ jest to pierwsza taka rzecz w moim życiu, którą zrobiłem sam od samego początku do samego końca. Oczywiście tu i ówdzie pomagali mi bardziej kompetentni ludzie, ale sam wszystko skoordynowałem, wybrałem współpracowników i najlepsze studio jakie tylko mogłem znaleźć w tym kraju. Byłem przy nagrywaniu, miksowaniu i masterowaniu, a następnie z kolegami założyłem wytwórnię DRAW i w niej samodzielnie wydałem płytę. Początkowo myślałem o którejś z dużych wytwórni. Nie dlatego, że bardzo potrzebuję majorsa w moim życiu. Ale moim zdaniem przydałby się na rynku polskim taki szok, że oto można wydać w dużej firmie tego typu płytę i rynek nie jest jeszcze aż tak skostniały, jak się wydaje. Wayne Coyne z zespołu Flaming Lips dokonał takiego zabiegu w 1997 roku, wydając skrajnie eksperymentalny formalnie album „Zaireeka” w barwach giganta Warner Bros. Lecz po negocjacjach z dosłownie kilkoma osobami okazało się, że w Polsce pewnych barier nie da się przeskoczyć. W takim razie postanowiłem podążyć zupełnie inną drogą i zrobić niszową, limitowaną, numerowaną edycję.

Będziesz jeszcze pisał piosenki?

O, ja przez ostatni rok napisałem bardzo dużo piosenek, jest ich ponad 20. Problem polega na tym, że nie czułem, aby granie piosenek w tej chwili odpowiadało moim nastrojom, nie chciałem też popadać w rutynę. „Divertimento” było czymś zupełnie nowym, przygodą, po której znów nabrałem nieco ochoty na nagrywanie piosenek. Nigdy nie byłem tak zadowolony z tych 10-12, które wyselekcjonowałem na potrzeby przyszłej płyty. Mam nadzieję ją nagrać jak najszybciej i wydać wiosną w wytwórni DRAW. To będzie inna muzyka niż TCIOF, gdzie podstawowym motywem była frustracja egzystencjalna, a środkami wyrazu często okrzyki i zgrzytliwe gitary. Nowy materiał wyrasta z zupełnie innej wrażliwości, potrzeby harmonii i spokoju. Dla równowagi nie może zabraknąć podskórnego nerwu, ale te piosenki są stonowane, a środki oszczędne – „pure music”. Myślę, że mam niekonwencjonalne pomysły na aranżacje i produkcję, dlatego podobnie jak TCIOF ta płyta powinna w naszym kraju być czymś świeżym. Jeżeli kogoś naprawdę interesuje muzyka, a nie jej otoczka, styl i image – to może znajdzie tam coś ciekawego dla siebie.

A co potem, będziesz wracał do muzyki partyturowej?

Nie chcę tak daleko wybiegać w przyszłość. Jedno wiem: każda moja kolejna płyta będzie inna, zdecydowanie nie chcę powtarzać się z tą samą formułą. Nie wykluczam, że za rok albo dwa wrócę w okolice bardziej akademickich rzeczy, bo nie narzucam sobie żadnych ograniczeń. Denerwuje mnie przywiązanie do jednej estetyki i czuję się niezwykle komfortowo w sytuacji, gdy wiem, że mogę zrobić wszystko.

(październik 2008, przekroj.pl)

 

 

Fine.




Dodaj komentarz