Wielcy maluczcy, czyli Morrissey i Andrew Bird

Morrisey ? Years of Refusal (Universal, 2009).Morrissey – Years of Refusal (Universal)

Ocena 2/6

Jest jakaś pociecha w tym, że nawet wielcy wchodząc do studia stają się maluczcy. Obwarowani tonami sprzętu, z gwardią przybocznych inżynierów dźwięku, kiedy chwytają za gitarę i próbują sklecić niebanalny riff albo sensowną melodię, okazują się równie bezradni co ich nieopierzeni naśladowcy w przysłowiowych sypialniach.

Ta błyskotliwa myśl naszła mnie podczas oglądania minireportażu z nagrywania nowej płyty U2, w którym miny Adama Claytona i spółki zamiast artystycznej euforii chwilami wyrażają co najwyżej bezsilność.  Jeśli jakiś  czeski albo meksykański nastolatek, słuchając ich nowej płyty, zakrzyknie: „Przecież piszę lepsze piosenki!”, być może chwilę później zupełnie niesłusznie skarci się za megalomanię. (Oczywiście życzę U2, aby „No Line on the Horizon” było dziełem przełomowym, godnym Abbey Road i Olympic Studios, największych nakładów czasowych, a może i finansowych w historii grupy, no i zawracania głowy takim osobnikom jak Rick Rubin, Brian Eno i Daniel Lanois).

Zmierzamy tu nieuchronnie do Moza, który zestawu tak złych piosenek  chyba nigdy światu nie zaprezentował. Chociaż zbliża się do pięćdziesiątki i podejmuje desperackie próby odmładzania wizerunku, wiadomo, że na scenie dalej potrafi zaszaleć i powiedzieć parę ciekawych zdań dziennikarzom. Ale kiedy przychodzi do komponowania i ewaluacji rezultatów…

Proponuję prosty test: spróbujcie przesłuchać tę płytę w pełnym skupieniu, bez klikania albo ratowania się leżącą obok gazetą. Pojedynczo nowe kawałki Morrisseya może i wydają się sympatyczne. Ot, lekki radiowy rock, który ożywi z rana przy śniadaniu, a wieczorem w korku poprawi nastrój. Można poudawać, że kierownica to zestaw perkusyjny. Ale „Years of Refusal” sam na sam pozostawia już tylko wrażenie obcowania z pustą formą, i to nienajlepszą (cóż, producent Jerry Finn to specjalista od The Offspring i Green Day). Tylko ktoś z takim głosem, charyzmą i przeszłością może pozwalać sobie na taką nijakość kompozycji. Nie wsłuchiwałem się uważnie w teksty (i chyba nie będę, u mnie piosenka zaczyna się od muzyki), ale dziennikarze Guardiana to zrobili i ewidentnie żałują.

Jakieś wyczucie ma jeszcze Alain Whyte. EP-ka złożona z utworów przez niego podpisanych byłaby znośna, chociaż najlepsze na płycie „I’m Throwing My Arms Around Paris” to zasługa pana dyrektora Boza Boorera, na którym singlowy charakter wymusił konkret i zwięzłość. „Sorry Doesn’t Help” też wpada w ucho – powiecie. No tak, skoro sześć nut w ciągu trzech minut powtarza się kilkanaście razy, to innej opcji nie ma. Może i przy „All You Need Is Me” noga podskakuje (samoobserwacja), ale przynajmniej u mnie póki co decyduje głowa, ewentualnie to coś 25 cm niżej. Absurdalny patos w refrenie „It’s Not Your Birthday Anymore” i psie zawodzenie pod koniec krążka pozostawiam bez komentarza.

Nie obędzie się bez otwarcia furtki: jeśli komuś na sam dźwięk lekkiego przesteru przyspiesza puls, jeśli sama barwa głosu Morrisseya – bez wątpienia atut nad atuty – przyprawia o mrowienie na plecach, będzie bronił tej płyty i zasłuchiwał się w niej dniami i nocami. Rozumiem, bo gdyby David Sylvian przygotował dwugodzinny recytatyw na podstawie książki telefonicznej, i tak bym słuchał.

.

Andrew Bird - Noble Beast (Fat Possum, 2009)Andrew Bird Noble Beast (Fat Possum)

Ocena: 3/6

Fiu fiu, dobry wstęp to już coś. Ale nie tylko o „Oh No”, świetne otwarcie czwartej płytki Birda, tutaj chodzi, bo i dalsze  dziesięć minut muzyki nadzwyczaj się Amerykaninowi udało. Ale i podniosło poprzeczkę, którą potem niestety przeskoczy już jedynie „Not A Robot, But A Ghost”. Bo „potem”, co tu dużo mówić, jest poprawnie, tyle że XXI wiek to w muzyce nie są czasy niedoboru. Poprawność nie jest w cenie.

Dlatego poza tymi czterema bodaj utworami (z czternastu) w mojej opinii Birda broni nie tyle kompozycja – porównajcie go do Sufjana Stevensa, który w 74 minutach swojego ostatniego albumu nie pozostawił ani sekundy (!) bez pierwszorzędnej melodii, a zazwyczaj kilku naraz  – co wyjątkowo dopracowanymi aranżami. Inaczej niż u Morrisseya, z nudniejszymi fragmentami można tu sobie poradzić  bardzo łatwo. Wystarczy skupić się na brzmieniowych smaczkach i obserwować nieznającą granic, tapicerską wyobraźnię Birda, która każe mu posłać pizzicato skrzypiec w sukurs szarżującej perkusji.

Ale chociaż pomocników Birda, najprzeróżniejsze nawiązania gatunkowe i zmyślne instrumenty fajnie wymienia się w recenzjach i poniekąd są one jakąś tam wartością samą w sobie, to jednak podstawą piosenki powinno być coś, co pozwala się wydobyć nawet za pomocą samej tylko gitary akustycznej. Aranżacyjny rozmach wydaje się zresztą niemal oczywisty przy teoretycznym oraz (multi)instrumentalnym przygotowaniu Birda. Nigdy nie doczekamy się z jego strony kompletnej gafy, bo jest to człowiek czujący muzykę całościowo, a nie tylko w swoim wycinku miksu, i tym także różni się od Morrisseya. No i jest o 15 lat młodszy.

Fine.




17 komentarzy

  1. pszemcio pisze:

    hmmm, no faktycznie można napisać, że to jest 4 album Birda, ale to trochę brzmi jakby debiutował w 2003 (a to ważne, bo się przez to utrwala mylne przekonanie jakoby on się podczepił na pod lans na Sufjana). Tymczasem tak naprawdę z Bowl of Fire wydaje Andrzej od 1996 (8 płyt w sumie!!! – nie liczę wcześniejszych folkowych projektów, w których uczestniczył). Przy czym Bowl of Fire to praktycznie zespół towarzyszący, a materiał Birda w całości. Nawet allmusic skupia całą tą dyskografię pod jego nazwiskiem. I oczywiście drastycznie się nie zgadzam z autorem co do repertuaru, bo Anonanimal, Privateers czy Natural Disaster to perły i się okazuje, że nie początek tej płyty, a koniec najmocniejszy. W ogóle album mocny raczej.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Co racja, to racja. Z ciekawości: a jak oceniasz tajemniczą jajek produkcję?

  3. pszemcio pisze:

    Znakomity album – pierwszy jaki słyszałem Birda, a „A nervius tic motion…” to jakiś kosmos dla mnie. Jeden z utworów dekady. To pewnie najlepszy album Birda ever, ale ja jestem trochę przekręcony na jego puncie i właściwie trzy ostatnie albumy łykam w 100%. Zrobię sobie chyba jakiś ołtarzyk czy coś;P

  4. szubrycht pisze:

    Ornitolog ze mnie kiepski, ale co do Morrisseya nie ma zgody. Wiadomo, bywało lepiej i bardzo martwi mnie odejście Whyte’a, ale życzyłbym sobie więcej takich słabych płyt. No dobrze, przyznaję, należę do grupy, której otworzyłeś furtkę na końcu recenzji. Ale nawet gdybyś nie otworzył, to włamałbym się tutaj, żeby oficjalnie zaprotestować! :-)

  5. Pjerry pisze:

    I tym otwarciu furtki leży sens największy całej recenzji, i jednocześnie mała ich przydatność jako takich. Mam na myśli to, że dla osoby, która chce traktować recenzję jako pomoc w podjęciu decyzji czy warto zainteresować się tą czy inną płytą jest to kompletnie bez znaczenia. Też działa na mnie głos Morrisseya i w tej sytuacji kiedy biorę wezmę jego płytę do ręki są dwie możliwości : albo mi si spodoba albo nie :-)
    Recenzja płyty to prostu taka osobista wariacja na ten czy inny temat.

  6. Mariusz Herma pisze:

    Jarku (P.), niestety nie mogę się zgodzić: to jest jednoznaczna krytyka z góry na dół, i to przy zastosowaniu w miarę obiektywnych kryteriów (jakość kompozycji, jakość brzmienia, jakość tekstów, różnorodność – czy raczej jej brak).

    Końcówką jedynie dopuszczam możliwość, że „osobnicy zakochani” mimo tych wszystkich wad fabrycznych płytę polubią (jeśli miłość jest ślepa, to może i głucha? żartuję! ;-). Ale osoby neutralnie nastawione do Morrisseya wg mojej skromnej opinii powinny się trzymać z daleka, co też wyraziłem najlepiej jak potrafię.

  7. szubrycht pisze:

    Jakimi obiektywnymi kryteriami mierzysz produkcję tej płyty? Bo mi ona odpowiada. Albo jakie są obiektywne kryteria oceny tekstów? Bo mi się wydaje, że Morrissey jest niezmiennie jednym z najlepszych tekściarzy w muzyce popularnej… IMO nie ma czegoś takiego jak obiektywna recenzja, bo nie mamy narzędzi do obiektywnego odbioru sztuki. Zawsze filtrujesz to co słyszysz przez pryzmat swojego doświadczenia, gustu, wiedzy, sentymentów. Można ocenić technikę wykonania, sprawność aranżera czy kompozytora, ale przecież na pewno masz na półce płyty skomponowane pięknie wg wszystkich prawideł sztuki, które cię nie ruszają i zarazem rzeczy niemal nieporadne, surowe, barbarzyńskie, źle zagrane i byle jak zaśpiewane, które jednak ruszają… Czy nie masz? Czy tylko ja mam? :-)
    Wydaje mi się więc, że subiektywne podejście to nic złego, o ile nie idą za nim uprzedzenia (a właśnie – nie jesteś ty do Morrisseya uprzedzony?! he, he) albo nadmierne faworyzowanie swoich ulubieńców (jutro w „P” moja recenzja Morrisseya i zauważ – nie dałem 5 gwiazdek, chociaż mogłem :-))).

  8. szubrycht pisze:

    PS. Jutro o 22.50 na TVP Kultura koncert The Smiths :-)

  9. Mariusz Herma pisze:

    Uprzedzony nie jestem, choć zdecydowanie wolę go z The Smiths niż solo – ale nie czuję się osamotniony :-)

    Oczywiście nie istnieje „obiektywna recenzja”, sam w to nie wierzę, ale wierzę w *zmierzanie* do ideału – taki matematyczny limes ;-) Niekoniecznie w potrzebę, ale w możliwość, to już kwestia wyboru autora.

    Tłumaczę: jest różnica między recenzją typu „opis stanu uczuć”, typu „nie wzruszyłem się, a przy poprzednich płytach bardzo” – a recenzją próbująca ocenić, czy płyta brzmi dobrze czy nie (Metallica ostatnia na przykład brzmi źle i nie okresliłbym to jako opinię subiektywną), czy jest melodyjna (jeśli ktoś uważa to za zaletę – w popie bezwzględnie tak, w ambiencie niekoniecznie), czy twórcy twórczo wysilili się, czy raczej jadą na jednym pomyśle (Morrissey jedzie), i tak dalej.

    Może powinienem to ująć inaczej – że starałem się tym razem stosować argumenty w miarę uniwersalne i powszechnie uznawane za sensowne, a nie tworzyć – jak to ujął Jerry – „prostu taką osobistą wariację na ten czy inny temat”. Czy się udało to inna sprawa.

    A jutro wieczorem to sam będę rzępolił, zobaczymy z jakim skutkiem :-)

  10. szubrycht pisze:

    A wiesz, ja broniąc subiektywizmu absolutnie nie chciałbym wyjść na obrońcę recenzji-impresji, typu: „wzruszyłem się, ta muzyka kojarzy mi się z jesienią i zachodem słońca na Mazurach”. Nienawidzę tego :-)

    Metallica brzmi źle – to prawda obiektywna. To się da zmierzyć. Morrissey brzmi dobrze. (w sensie: nie ma błędu w sztuce, nie ma ewidentnych wpadek technicznych) Poprzednia płyta (produkcja: Visconti) też brzmiała dobrze. A jednak obie brzmią inaczej. Która brzmi obiektywnie lepiej?

    Ale mniejsza o to. Ja z kolei wiem, że teraz napiszę coś bardzo niepopularnego, ale co robić – wolę Morrisseya solo. I nie obiecuję poprawy :-)

  11. Mariusz Herma pisze:

    Ha, to teraz już wiem, którą częścią furtki wlazłeś!

  12. Pjerry pisze:

    >to jest jednoznaczna krytyka z góry na dół, i to przy >zastosowaniu w miarę obiektywnych kryteriów

    Te obiektywne kryteria o jakich piszesz są przykładowe istotne np. dla mnie. Wiem czego słuchasz/eś, wiem, że dużo słuchasz i powiedzmy, że należysz osób, których zdanie jest dla mnie istotne. Jeśli Ty i Art.S zbombiecie równo jakąś płytę to przykładowo ja już jej do ręki inie wezmę, OK.
    Ale gdy np. Anna Gacek jedzie po Keanie z góry na dół a ja przykładowo uwielbiam tę jego dziecięcą melodykę to już taka recenzje będzie dla mnie mało przydatna.
    Weź po uwagę, że nie oceniam recenzji jako takiej bo Twoje recenzje są dobre i bardo dobre ale przydatność recenzji przy wyborze posłuchać / nie posłuchać. Musisz do tego przyłożyć jeszcze miarkę, że ja słucham 2-3 nowych płyt miesięcznie :-)

  13. Mariusz Herma pisze:

    Ciekaw jestem, czy to w tym kierunku właśnie będzie zmierzało (przez ten zły internet), że dla czytelnika już nie „znak firmowy” redakcji czy portalu będzie się liczył, ale coraz bardziej nazwisko. Póki co jeszcze pisze się „Machina dała X gwiazdek”, ale chyba coraz rzadziej – i słusznie, skoro gwiazdki wystawiają wyłącznie autorzy.

    Przypomniało mi się coś jeszcze: śmiejąc się trochę z recenzji „refleksyjnych”, muszę w sumie przyznać, że sam w szukam raczej dobrej „literatury”, fajnego czytadła, może nawet wariacji, byle ciekawej – niż opisu płyty jako takiego. Bo coraz częściej muzykę zna się przed przeczytaniem recenzji, i to z woli samych artystów, więc bez wydawania grosza mogę sobie sprawdzić, jak to brzmi i czy lubię. Ciekaw jestem, co to się będzie działo z rolą recenzji. Może rolę pieniędzy przejmie czas, który też szkoda wydawać na darmo, i jakoś przetrwamy.

  14. Pjerry pisze:

    Najlepszy przykład to „Teraz rock”. To co Oni jako gazeta napiszą o tej czy innej płycie mam głęboko w pi..

  15. Pjerry pisze:

    >Bo coraz częściej muzykę zna się przed przeczytaniem recenzji,
    >i to z woli samych artystów, więc bez wydawania grosza mogę
    >sobie sprawdzić, jak to brzmi i czy lubię.

    Przypomniałem sobie, że rolę decyzyjną spełniają u mnie recenzje filmów. W mojej lokalnej wyborczej udziela się para recenzentów Mossakowski – Felis. Ponieważ do kina chodzę 3-4 razy w roku muszę się w wyborze czymś kierować. Jeśli więc, któryś z w/w panów ocenia film na 5 lub 6 gwiazdek wtedy idę do kina :-). I jak na razie się nie zawiodłem.

  16. Ziemiański pisze:

    Morrissey 7 lipca w Palladium!

  17. Mariusz Herma pisze:

    Odświeżyłem sobie i utwierdziłem się w dotychczasowej ocenie – wcześniej nie doceniłem tylko „Not a robot”. Ale aranżacje i brzmienie wciąż robią wrażenie.

Dodaj komentarz