Ze sceny patrząc, czyli debiut

Time Cafe, 19.02.09, foto Krzyś M.W dziennikarskiej pracy zawsze ceniłem sobie doświadczenia aktywno-muzyczne: od rzępolenia na gitarze i pisania własnych utworów (daje pojęcie o szkielecie piosenek, rozumienie ich, czyli wyjście poza intuicyjne tylko wyczuwanie piękna; daje pojęcie o tym, jak trudno uniknąć banału, wtórności i sugerowania się), przez śpiewanie średniowiecznych dwu- i współczesnych czterogłosów w cudownie kameralnych składach (pomaga wgryźć się w harmonię, daje niezwykłą radość jej współtworzenia,  „klasyczne” rozumienie muzyki, i nieskończenie więcej), aż po zabawę w domową produkcję i miksowanie, szczególnie w ramach microgone. Znajomość kuchni absolutnie nie jest konieczna, ale pomaga – poszerza zakres obserwacji, ułatwia odnajdywanie przyczyn, sposobów, przepisów i trików, wreszcie pozwala wyłapywać cechy szczególne artystów na tym najniższym poziomie – począwszy od preferowanych akordów (wielu ma swoje ulubione, powracające przez całą ich karierę) i podejścia do melodii wokalu aż po efekty studyjne czy bilans miksu, często krytyczne dla odbioru muzyki (patrz: Animal Collective). „Fajnie to zrobili” wystarczy, by cieszyć się muzyką (i pisać o niej!), ale czasem człowiek chce się jeszcze dowiedzieć: jak? Jest to także najlepsza szkoła szacunku dla tych muzyków, którzy faktycznie potrafią:  grać, pisać, nagrywać.

W tej mojej układance brakowało jednego puzzla. Kilka godzin temu w końcu wydarzył się, trafił na swoje miejsce, wprawdzie w chaotyczny nieco sposób i od doskonałości jakże daleki, ale przy takiej publiczności – nawet mylić się jest przyjemnością większą, niż grać perfekcyjnie na stadionach! Pracowałem swego czasu przy organizacji koncertów, znam zaplecze i wiem co dzieje się po występach. Gwarantuję wam – jednocześnie dziękując winowajcom – takiego after-party mogliby mi pozazdrościć najlepsi, nie mówiąc już o nieprzerwanej fali życzliwości, która przez cały wieczór waliła w kierunku sceny.

Wracając do doświadczeń: pomijając kwestię nieprzeciętnego stresu i błogosławionego nań leku, jakim było kilkadziesiąt przez bitą godzinę uśmiechniętych twarzy, przychodzi mi jednak przychylniejszym okiem spojrzeć na teorię, która mi dotąd pachniała rockowym fundamentalizmem: że muzykiem w pełni czujesz się dopiero na scenie. Gdy żywy człowiek żywemu człowiekowi, gdy każdy dźwięk się liczy i nie ma odwrotu od rozpoczętej frazy, gdy każda myśl ma natychmiastowe przełożenie na mikrofon. Bądź jej brak – i tu chciałem przyznać się do pewnego olśnienia.

Dwa razy tego wieczoru przyłapałem się na bezmyślnym, dosyć mechanicznym odgrywaniu i odśpiewywaniu (kilka sekund, nikt mam nadzieję nie spostrzegł). Od razu poczułem się, jak gdybym oszukiwał – wszak ludzie liczą na zaangażowanie i emocje. Bo jeśli nie wykonawca, to kto? Od razu też przypomniałem sobie o Beirucie: rok temu Zach Condon znienacka anulował wszystkie koncerty, jako jedyny argument podając to, że nie jest w stanie zadbać o odpowiednią ich jakość – taką, jakiej oczekują fani. O co chodzi? Przecież z roku na rok brzmi coraz lepiej, ma wspaniałych ludzi, którym na scenie nie brakuje ani luzu, ani entuzjazmu, ani profesjonalizmu. Ano chodzi pewnie o te coraz liczniejsze zapewne momenty, gdy „oszukujesz”, odgrywając ten sam kawałek w identyczny sposób po raz siedemdziesiąty ósmy albo trzysta dwudziesty czwarty. Ciekawe jak to jest u jazzmanów.

Inne obserwacje pewnie będą jeszcze stopniowo wracały (poza taką, że to jednak frajda jest),  w tym dopisanie do „listy szanowanych” tych, którzy świetnie radzą sobie na scenie – dopiero teraz widzę, jak wiele pracy to wymaga i jak daleka to droga, chyba że ktoś się urodził, że się tak wyrażę, z soulem w duszy.

Dla tych, którzy pytali o setlistę, bohaterami wieczoru byli m.in. Beirut, Radiohead, Porcupine Tree, Sufjan Stevens, Tool (akustycznie!), Alanis Morissette, Johnny Cash (a pośrednio Bonnie „Prince” Billy), a przez minutę Yann Tiersen. Dziękuję.

Fine.




6 komentarzy

  1. Roman pisze:

    Dzięki za wspaniały koncert i gratulacje z powodu zrealizowanego marzenia! Ja na pewno nie poczułem się oszukany, a zaangażowanie i emocje dały się zobaczyć i odczuć.
    Wielki szacun i 3mam kciuki!

  2. siostra pisze:

    Jedyny w naszej rodzinie bez wykształcenia muzycznego. To się musiało tak skończyć. Szacun.

  3. Bruno Woźniak pisze:

    Jeszcze raz dzięki za tą godzinę. Pozazdrościć tylko mogę wrażliwości muzycznej. Szkoda że nie każdy kto uważa się za eksperta w dziedzinie muzyki stara się pochylić nad nią z tej drugiej strony głośnika. Anyway, mam nadzieję, że to nie ostatni raz! Szczególnie, że spóźniliśmy się na Beiruta!:/

  4. A ja będę musiał poczekać na kolejny koncert. ;-) Setlista taka, że żałuję coraz bardziej. Wszystkiego najlepszego!

  5. Gratuluję debiutu. Doświadczenie mi podpowiada, że druga strona lustra pozwala nabrać pokory. I nie ma to jak uśmiechnięte, radosne twarze widzów/słuchaczy/tańczących.

  6. lewar pisze:

    Oh, pane, ale trzeba to było zajawić jakoś:) szwędałem się tamtego dnia w tamtych okolicach, ale zaszedłem w inna knajpę:/

Dodaj komentarz