W dziennikarskiej pracy zawsze ceniłem sobie doświadczenia aktywno-muzyczne: od rzępolenia na gitarze i pisania własnych utworów (daje pojęcie o szkielecie piosenek, rozumienie ich, czyli wyjście poza intuicyjne tylko wyczuwanie piękna; daje pojęcie o tym, jak trudno uniknąć banału, wtórności i sugerowania się), przez śpiewanie średniowiecznych dwu- i współczesnych czterogłosów w cudownie kameralnych składach (pomaga wgryźć się w harmonię, daje niezwykłą radość jej współtworzenia, „klasyczne” rozumienie muzyki, i nieskończenie więcej), aż po zabawę w domową produkcję i miksowanie, szczególnie w ramach microgone. Znajomość kuchni absolutnie nie jest konieczna, ale pomaga – poszerza zakres obserwacji, ułatwia odnajdywanie przyczyn, sposobów, przepisów i trików, wreszcie pozwala wyłapywać cechy szczególne artystów na tym najniższym poziomie – począwszy od preferowanych akordów (wielu ma swoje ulubione, powracające przez całą ich karierę) i podejścia do melodii wokalu aż po efekty studyjne czy bilans miksu, często krytyczne dla odbioru muzyki (patrz: Animal Collective). „Fajnie to zrobili” wystarczy, by cieszyć się muzyką (i pisać o niej!), ale czasem człowiek chce się jeszcze dowiedzieć: jak? Jest to także najlepsza szkoła szacunku dla tych muzyków, którzy faktycznie potrafią: grać, pisać, nagrywać.
W tej mojej układance brakowało jednego puzzla. Kilka godzin temu w końcu wydarzył się, trafił na swoje miejsce, wprawdzie w chaotyczny nieco sposób i od doskonałości jakże daleki, ale przy takiej publiczności – nawet mylić się jest przyjemnością większą, niż grać perfekcyjnie na stadionach! Pracowałem swego czasu przy organizacji koncertów, znam zaplecze i wiem co dzieje się po występach. Gwarantuję wam – jednocześnie dziękując winowajcom – takiego after-party mogliby mi pozazdrościć najlepsi, nie mówiąc już o nieprzerwanej fali życzliwości, która przez cały wieczór waliła w kierunku sceny.
Wracając do doświadczeń: pomijając kwestię nieprzeciętnego stresu i błogosławionego nań leku, jakim było kilkadziesiąt przez bitą godzinę uśmiechniętych twarzy, przychodzi mi jednak przychylniejszym okiem spojrzeć na teorię, która mi dotąd pachniała rockowym fundamentalizmem: że muzykiem w pełni czujesz się dopiero na scenie. Gdy żywy człowiek żywemu człowiekowi, gdy każdy dźwięk się liczy i nie ma odwrotu od rozpoczętej frazy, gdy każda myśl ma natychmiastowe przełożenie na mikrofon. Bądź jej brak – i tu chciałem przyznać się do pewnego olśnienia.
Dwa razy tego wieczoru przyłapałem się na bezmyślnym, dosyć mechanicznym odgrywaniu i odśpiewywaniu (kilka sekund, nikt mam nadzieję nie spostrzegł). Od razu poczułem się, jak gdybym oszukiwał – wszak ludzie liczą na zaangażowanie i emocje. Bo jeśli nie wykonawca, to kto? Od razu też przypomniałem sobie o Beirucie: rok temu Zach Condon znienacka anulował wszystkie koncerty, jako jedyny argument podając to, że nie jest w stanie zadbać o odpowiednią ich jakość – taką, jakiej oczekują fani. O co chodzi? Przecież z roku na rok brzmi coraz lepiej, ma wspaniałych ludzi, którym na scenie nie brakuje ani luzu, ani entuzjazmu, ani profesjonalizmu. Ano chodzi pewnie o te coraz liczniejsze zapewne momenty, gdy „oszukujesz”, odgrywając ten sam kawałek w identyczny sposób po raz siedemdziesiąty ósmy albo trzysta dwudziesty czwarty. Ciekawe jak to jest u jazzmanów.
Inne obserwacje pewnie będą jeszcze stopniowo wracały (poza taką, że to jednak frajda jest), w tym dopisanie do „listy szanowanych” tych, którzy świetnie radzą sobie na scenie – dopiero teraz widzę, jak wiele pracy to wymaga i jak daleka to droga, chyba że ktoś się urodził, że się tak wyrażę, z soulem w duszy.
Dla tych, którzy pytali o setlistę, bohaterami wieczoru byli m.in. Beirut, Radiohead, Porcupine Tree, Sufjan Stevens, Tool (akustycznie!), Alanis Morissette, Johnny Cash (a pośrednio Bonnie „Prince” Billy), a przez minutę Yann Tiersen. Dziękuję.
Dzięki za wspaniały koncert i gratulacje z powodu zrealizowanego marzenia! Ja na pewno nie poczułem się oszukany, a zaangażowanie i emocje dały się zobaczyć i odczuć.
Wielki szacun i 3mam kciuki!
Jedyny w naszej rodzinie bez wykształcenia muzycznego. To się musiało tak skończyć. Szacun.
Jeszcze raz dzięki za tą godzinę. Pozazdrościć tylko mogę wrażliwości muzycznej. Szkoda że nie każdy kto uważa się za eksperta w dziedzinie muzyki stara się pochylić nad nią z tej drugiej strony głośnika. Anyway, mam nadzieję, że to nie ostatni raz! Szczególnie, że spóźniliśmy się na Beiruta!:/
A ja będę musiał poczekać na kolejny koncert. ;-) Setlista taka, że żałuję coraz bardziej. Wszystkiego najlepszego!
Gratuluję debiutu. Doświadczenie mi podpowiada, że druga strona lustra pozwala nabrać pokory. I nie ma to jak uśmiechnięte, radosne twarze widzów/słuchaczy/tańczących.
Oh, pane, ale trzeba to było zajawić jakoś:) szwędałem się tamtego dnia w tamtych okolicach, ale zaszedłem w inna knajpę:/