marzec 2009

Inspirujące inspiracje Fleet Foxes

Robert Pecknold skończył dziś 23 lata. W lutym Fleet Foxes trzy razy z rzędu wypełniło londyński Roundhouse, mieszczący 3 tysiące osób. Wcześniej przed bankructwem uratowali podupadłą wytwórnię Bella Union, tamtejszego wydawcę, bo 300 tys. Brytyjczyków pokryło platyną barwną okładkę ich debiutu. Pecknold komentuje krótko: „That’s insane”.

Wypowiadając się na temat muzyki, nie tylko własnej, na szczęście okazuje się bardziej wylewny. Marcowy „Uncut” drukuje zestawienie dziesięciu płyt dla Pecknolda szczególnych, każdorazowo z kilkuzdaniowym uzasadnieniem. Jako że miejscami owo zestawienie mogłoby nam się pokryć – o ile „Uncut” pewnego dnia i mnie zechciałby podesłać taką ankietkę – tedy i ja polecam, co znam, podpytując was przy okazji o resztę:

Yasunori Mitsuda – Chrono Trigger OST (1995)
(Kategoria: Soundtrack mojego dzieciństwa)
Bob Dylan – Live 1966: The Royal Albert Hall Concert (1998)
(Powód, dla którego chwyciłem za gitarę)
The Trees Community – The Christ Tree (1975)
(Dzięki niej pokochałem freak folk)
Jodee Sill – Judee Sill (1971)
(Przypomina mi o zakochiwaniu się)
Steeleye Span – Hark! The Village Wait (1970)
(Uczyniła mnie anglofilem)


Dungen – Ta Det Lugnt
(2004)
(Przypomina mi o poprzedniej pracy)
David Crosby – If I Could Only Remember My Name (1971)
(Uwolniła mój umysł)
The Strokes – Room on Fire (2003)
(Nauczyła mnie autentyczności)
Panda Bear – Person Pitch
(2007)
(Przywróciła mi wiarę)
Joanna Newsom – Ys (2006)
(Pozostanie ze mną na zawsze)

Z tej drugiej piątki najbliżej mi do Joanny Newsom i Dungen. „Ta Det Lungnt” Pecknold torturował swoich kolegów, gdy jeszcze pracował jako kucharz: „Myślę, że to najlepsza kapela na świecie”. Joannę zaś wybrałby, gdyby kazano mu do końca życia słuchać już tylko jednej płyty: „Nie byłem  wyznawcą aż do chwili, gdy wybrałem się na lunch do babci. Po drodze wysłuchałem Ys ze cztery razy, wróciłem nawrócony”. Pozostałe pozycje można powściągliwie określić jako co najmniej solidne.

Pozostaje piątka pierwsza, której nie miałem jeszcze okazji zasmakować i chętnie przyjmę sugestie. Bo tylko po post-Newportowym Dylanie wiadomo, czego mniej więcej można się spodziewać („Chciałbym go kiedyś poznać, a potem umrzeć w spełnieniu”). No i po japońskiej muzyce do Pecknolda ulubionej gry Nintendo, gdy miał 11 lat. Czyli nie aż tak dawno temu.

Fine.


Sigur Rós – Med sud í eyrum vid spilum endalaust

Sigur Rós – Med sud í eyrum vid spilum endalaust (EMI)

 

Ścieżka artystyczna Sigur Rós wiedzie od ciemności do światła, i nie chodzi tu tylko o sukces komercyjny. Pierwsze trzy płyty Islandczyków były idealnymi towarzyszkami bezksiężycowych nocy. Wydane trzy lata temu „Takk…” rozjaśniło nieco krajobraz, natomiast o krok dalej idzie najnowszy krążek Sigur Rós opatrzony wdzięcznym tytułem „Z brzęczeniem w uszach gramy bez końca”.

Zamiast dramatycznego falsetu częściej pojawia się chór chłopięcy, nadęte skrzypce ustępują miejsca entuzjastycznym dęciakom, a rozchwiany rytmicznie „Gobbledi-gook” będzie jednym z alternatywnych przebojów tego lata. Jonsi odsunął nawet od strun gitary wiolonczelowy smyczek, wyznacznik posępnego brzmienia Sigur Rós. Ze studni pogłosów grupę wydobył Flood, producent kojarzony z Nine Inch Nails i U2, a części nagrań po raz pierwszy dokonano poza Islandią, między innymi w londyńskim Abbey Road, Nowym Jorku oraz… na Kubie. Znamion rewolucji dopełniają zaśpiewane po angielsku „All Alright” i akustyczna piosenka „Illgresi”. Piąta płyta Islandczyków jest ich pierwszym dziełem, które nie boi się słońca.

„Przekrój” 26/2008

 

Fine.


Pożegnanie z kolekcją

2

Płytę kompaktową żegnano po wielokroć, ale zawsze kontekście zamiany kolekcji półkowej na twardodyskową. Ale to krótkowzroczność. Internet kolejny raz zamierza zrobić niespodziankę artystom, wytwórniom, a poniekąd samym słuchaczom i doprowadzić do zaniknięcia potrzeby (a z czasem i pragnienia) „posiadania” muzyki.

Ilu twoich znajomych spędza dzień „na Deezerze„, „na Last.fm”? Bo moich coraz więcej. Słuchają legalnie radia, które nadaje dokładnie to, o co poproszą – świadomie bądź uprzednimi wyborami. Taka udoskonalona „Muzyczna poczta UKF”. Czasem kupią płytę, żeby postawić na półce albo na prezent. Ale nawyk się pogłębia, plastik wychodzi z mody, a właśność razem z nim. Drobne kroki w ewolucji zwyczajów, której zwieńczenie symbolizuje od niedawna Spotify.

Serwis  aspiruje do miana centralnego magazynu muzyki wszelakiej i nie są to puste przechwałki, skoro dysponuje już połową zasobów dużych wytwórni. Codziennie dodają do katalogu 10 tysięcy utworów i można założyć, że po skompletowaniu dyskografii Nickelback, Abby i Rolling Stones z rozpędu zajmą się artystami niezależnymi. A to, w połączeniu z rekomendacjami opartymi na znanym i lubianym rozpoznawaniu gustów, gwarantuje zainteresowanie może niewielkiej, ale jakże opiniotwórczej rzeszy fanów muzyki niezależnej.

Opłaty, powiecie. To kwestia czasu, a 9,99 euro na Zachodzie nie znaczy wiele. Zresztą z czasem abonament muzyczny będzie częścią pakietu telewizyjno-internetowego. W kilku krajach Spotify jest darmowe, wystarczy co 20 minut odsłuchać reklamę. Serwisowi stuknął milionowy użytkownik, co w porównaniu z 30 mln Last.fm wypada może blado, ale Szwedzi ledwie wystartowali, a liczba wizyt co miesiąc im się podwaja. Last.fm zresztą strzela sobie w plecy – nie tyle wymagając opłaty 3 euro, co tracąc charakter serwisu muzycznego na rzecz klubu społeczno-dyskusyjno-ogłoszeniowego.

11Co dalej? Zasoby Spotify, naśladowców i nadrabiających zaległości pionierów będą dostępne z poziomu komórek i odtwarzaczy przenośnych (już bez potężnej pamięci wewnętrznej). Wirtualna baza wygra mobilnością nie tylko z kolekcją CD, ale również plikoteką mp3, często rozrzuconą pomiędzy domowym pecetem, biurowym laptopem, komórką i mp3playerem. Zamiast tego dostęp z każdego miejsca. Dzielenie się za pomocą linka. Zerowe ryzyko utraty muzyki z powodu awarii dysku. A abonament zwróci się z oszczędności na pamięciach – wiadomo, że 500GB zazwyczaj kupuje się z myślą o mp3 albo divx. Innymi słowy: ulubioną muzykę masz zawsze przy sobie, bo jej w ogóle nie masz!

Że nie są to fantastyczne wizje, pokazał rynek DVD: odkąd wirtualne wypożyczalnie udostępniają na żądanie filmy przez kablówkę/internet – w dowolnej chwili, bez wychodzenia z domu i stosunkowo niskim kosztem – sprzedaż DVD na Zachodzie runęła na łeb na szyję. Gdy nośnik okazał się zbędny, materialistyczny sentyment zniknął. Liczy się dostęp, nie posiadanie.

Ktoś wspomni o magii nośnika, o kolekcjonerstwie (zawartością dysku od biedy też można się chwalić), o jakości dźwięku. O naiwności! Okładki i krążki plastiku młodzieży wcale nie bawią, a niedawne badania Stanford University pokazały, że pokolenie mp3 preferuje skompresowane laptopowe bzyczenie nad audiofilską produkcję. Co nie jest znowu takie dziwne, bo ile osób wychowanych na McDonaldsie i Sadze zachwyci smak domowej kanapki i zielonej herbaty?

cdicon


Kings of Caramel – Kings of Caramel

Kings of Caramel – Kings of Caramel (My Shit In Your Coffee)

 

Debiutem Kings of Caramel, spontanicznego projektu muzyków związanych ze Ścianką, zachwycisz się jeszcze zanim włożysz płytę do odtwarzacza. Misternie wykonane pudełko zaprojektowano na wzór trójwymiarowych książeczek dla dzieci.

Trudno o bardziej trafioną scenografię dla oszczędnych piosenek Michała Bieli i Bogusława Szarmacha, które Maciek Cieślak oplótł pajęczyną zwiewnych akustycznych aranżacji, ograniczając przy tym postprodukcję do minimum.

Równie powściągliwie potraktowano „karmelowy” głos Bieli, miękko osadzony w falującym otoczeniu nawarstwionych ścieżek wiolonczeli i puzonu. Brzmienie dopełnia minimalistyczna perkusja, za którą odpowiada sam Cieślak wespół z tandetnie postukującym keyboardem.

Sielankowy nastrój tej półgodzinnej płyty jednym skojarzy się z berlińską sceną avant-pop, innym z najbardziej bajkowym obliczem Islandii. Skojarzenia o tyle właściwe, że międzynarodowe – ale nie anglosaskie. Biela używa wyspiarskiego języka w swoim własnym stylu, snując impresywne wspomnienia zupełnie nieistotnych wydarzeń. W sam raz na wakacyjne lenistwo.

„Przekrój”

 

Fine.


Lykke Li – Youth Novels

Lykke Li – Youth Novels (Warner Music Poland)

 

Czwartą część życia spędziła w Portugalii, pomieszkiwała w Indiach i Nepalu, a swój debiut* – zupełnie niespodziewany, bo szwedzkiej publiczności dała się poznać jako telewizyjna tancerka – nagrała w Nowym Jorku. Jej matka to fotograf z punkową przeszłością, a ojciec wykonuje world music grając „na wszystkim z wyjątkiem bębnów”.

Nic więc bardziej naturalnego, że gdy Lykke Li zabrała się za pisanie muzyki („Wygłupiałam się przed lustrem i nagle zaczęły z tego powstawać piosenki”), od razu przyłączyła się do tej frakcji popowej alternatywy, która jak ognia unika kategoryzacji. Równie chętnie sięga po gitarę akustyczną i pianino co popularną w jej ojczyźnie delikatną elektronikę, ale nawet wówczas nie w głowie jej skandynawskie smutki. Zwiewne piosenki rozjaśnia dźwiękami fletu, dęciaków, udającego skrzypce thereminu i beztroskim klaskaniem, a w słodkim śpiewie Lykke (jej imię po norwesku oznacza „szczęście”) podbiegunowy chłód nigdy miejsca nie zagrzał. Wręcz przeciwnie, tej jesieni ocieplenie nadchodzi z północy.

*Na płycie zabrakło ślicznej piosenki „Tonight”, dzięki której Lykke odkryli internauci. Na szczęście można ją ściągnąć z jej oficjalnej strony (www.lykkeli.com)

Przekrój

 

Fine.


Mars Volta – The Bedlam in Goliath

Mars Volta – The Bedlam in Goliath (Universal)

 

Najpierw wyznanie: gdy Mars Volta grała w Warszawie, po którejś z przejmujących solówek (trwała okrągły kwadrans) chyłkiem opuściłem gmach Stodoły przed końcem koncertu. Podobna pokusa nachodziła mnie przy każdorazowym odsłuchu „The Bedlam in Goliath”.

Czwarty krążek kalifornijskiego kolektywu to w stosunku do świetnego, i tak już połamanego debiutu, czterokrotnie więcej zmian metrum, rwania tonacji i podciągania strun dalece poza możliwości progów, zwykle przy adekwatnie podkręconym tempie. W ten sposób Mars Volta próbuje nam wmawiać, że po pięciu latach eksplorowania tej samej niszy coś świeżego uda się jeszcze z niej wycisnąć.

Powiedzmy szczerze: najbardziej zaskakującym elementem pozostaje podlegający ciągłej zmianie skład zespołu. Dla miłośników siłowego przesuwania granic i wyznaczania nowych ekstremów w muzycznej akrobatyce będzie to najlepsza płyta od debiutu. Mnie przypomina się powiedzenie znajomego: młoda panna i panna młoda to nie to samo. Tak też progresywny rock i rock progresywny.

Machina

 

Fine.


Meshuggah – ObZen

Meshuggah – ObZen

 

Gdy spytać fana ciężkich brzmień, gdzie chciałby spędzić życie, bez chwili wahania wskaże Skandynawię. Nic dziwnego, skoro od blisko dwóch dekad podbiegunowe okolice Europy stanowią światowe centrum ekstremalnego metalu. Wśród rozlicznych przedstawicieli wyklętego gatunku z Norwegii, Finlandii czy Szwecji, zwykli śmiertelnicy powinni być może najszerszym łukiem omijać Meshuggah. Nazwa grupy, zaczerpnięta z języka hebrajskiego, jest stuprocentowo trafiona – oznacza „szaleństwo”.

Szwedom udało się jednak zdobyć uznanie nawet osób niespecjalnie zainteresowanych gatunkiem, czego dowodem jest niniejszy tekst. Wystąpili nawet w szwedzkiej telewizji publicznej – wyobrażacie sobie występ Behemoth albo Vadera w TVP? Sekret Meshuggah tkwi w niespotykanej inteligencji kompozycyjnej i karkołomnych podziałach rytmicznych, godnych najzdolniejszych adeptów rytmiki. Bywa, że każdy z instrumentalistów wybiera swój własny rytm. Muzyka gubi wówczas jednolity puls, za to przybywa jej kilku dodatkowych wymiarów, a próba ogarnięcia przebiegu akcji stanowi dla umysłu wyzwanie porównywalne z rozwiązywaniem sudoku na poziomie trudności „diabolical”.

Wprawdzie po latach eksploatowania tej metody Szwedzi zaczynają stąpać po własnych śladach, wciąż jednak w metalowym świecie wyróżnia ich praktycznie wszystko. Może z wyjątkiem koszmarnej okładki, na jaką żaden szanujący się zespół nie powinien sobie pozwolić.

„Przekrój”

 

Fine.


Antony and the Johnsons – wywiad

Jak się żyje po nagraniu takiej płyty jak „I Am a Bird Now”?

Codziennie objadam się czekoladą i popijam szampanem. Moje życie upływa na toastach i marnowaniu czasu. Przepraszam, taki poranny żart.

Bardziej precyzyjnie: czy niespodziewana sława nie stała się dla ciebie problemem?

To wszystko dało mi wiele radości. Największym darem była możliwość dotarcia z moją muzyką do różnych krajów i różnych słuchaczy. Ale ostatni rok, nawet dwa lata, były spokojniejsze, mogłem skupić się na pracy nad nową płytą.

Zanim się do niej wziąłeś, zagrałeś dobre 150 koncertów. Chyba wolisz scenę od studia?

O wiele łatwiej przychodzą mi występy na żywo. W czasie koncertu wszystko opiera się na magii chwili, to angażuje mnie w każdym calu. Na scenie toczę dialog z publicznością, czuję energię płynącą ku mnie z widowni. Gromadzę ją, rozkoszuję się tym uczuciem. Tymczasem studio oznacza samotność. Musisz sam siebie inspirować, mając do dyspozycji tylko wyobraźnię. Dokoła nie dzieje się nic, co mógłbyś ująć w słowa. W studiu nie ma życia, musisz przynieść własne światło. To, które jest w tobie.

Na poprzednim albumie pytałeś: Kim jestem? Czy tym razem, śpiewając o naturze, próbujesz odpowiedzieć na pytanie: Gdzie jestem?

Tak, album „The Crying Light” opowiada o relacji pomiędzy mną a światem. Nie wiem nawet, skąd wziął się ten temat. Ale wydał mi się naturalny, bo ochroną środowiska, naszym stosunkiem do ziemi, interesuję się, odkąd w college’u trafiłem na zajęcia z ekologii. Na co dzień nie zastanawiam się jednak nad moim miejscem na świecie, nad tym, skąd się na nim wziąłem. Musiałem sięgnąć do wspomnień z dzieciństwa.

Dlaczego nazywasz tę płytę pogańską?

Potraktowałem ziemię jako matkę, źródło mojego życia. Zarówno w dosłownym, fizycznym wymiarze, jak i w przenośni, jako studnię, z której czerpię duchową energię. Jako dziecko uczęszczałem do katolickiej szkoły. Tam uczono, że nasze przeznaczenie różni się od tego, które przypisane jest reszcie świata naturalnego. Mówiono nam, że zwierzęta, drzewa czy skały nie mają duszy, są tylko zasobami czekającymi na rolnika lub myśliwego. Po śmierci czeka nas zaś przeprowadzka do abstrakcyjnego nieba, w którym nikt i nic nie umiera ani się nie rodzi. Przerażająca wizja!

A twoje wyobrażenie nieba?

To ten wspaniały świat, który codziennie oglądam, który mnie karmi, daje mi powietrze, wodę, światło – a ja jestem jego częścią. Dosłownie, bo przecież moje ciało składa się z tego samego gwiezdnego pyłu, z którego powstała ziemia, a ona z kolei stworzyła te wszystkie kolory natury, życie, w końcu nas. Chciałem opisać ów tajemniczy, majestatyczny sposób, w jaki matka ziemia wyraziła samą siebie. Jako artysta poruszam się w cieniu jej niezwykłego manifestu.

Zainspirował cię też Kazuo Ohno, japoński tancerz butoh, który patrzy na nas z okładek „The Crying Light” i wydanej jesienią EP-ki „Another World”.

Studiowałem taniec butoh, kiedy miałem dwadzieścia kilka lat. Moja nauczycielka widziała w tym tańcu cały system filozoficzny, przepis na motywowanie się w życiu, kształtowanie ducha i sposób patrzenia na świat. Kazuo Ohno to jeden z mistrzów butoh. Ma już ponad sto lat i nie jest w stanie tańczyć, ale ćwiczył, dopóki pozwalało mu na to zdrowie.

 

(„Przekrój” 02/2009)

 

 

Fine.


Living Colour – wywiad

Jesteście w środku trasy koncertowej, co z waszym głosowaniem?

Vernon Reid: Zaskoczę cię – zanim wyruszyliśmy w trasę, zagłosowaliśmy korespondencyjnie! Wszyscy poparliśmy Baracka Obamę. Mieliśmy już 43. białych mężczyzn na stanowisku prezydenta i ludzie uważają to za normalne, a przecież w Europie głowami wielu państw były kobiety. To nie tak, że we wszystkim zgadzam się z Obamą – na pewno jestem bardziej lewicowy niż on. Ale nie chodzi o mnie, lecz o moją 5-letnią córkę, o to co ona widzi. Kiedyś mówiło się, że w demokracji każdy może zostać prezydentem. Okazało się to wierutnym kłamstwem. Wygrana Obamy to pierwszy krok, by uczynić to twierdzenie prawdziwym. Obama zainspirował ludzi już tym, że podjął wyzwanie, tak jak wcześniej Arnold Schwarzenegger, który nie miał żadnego doświadczenia w rządzeniu, nawet jako aktor nie grał takich ról. Ale pewnego dnia postanowił sobie, że zostanie gubernatorem stanu Kalifornia, większego i bogatszego, niż wiele krajów świata. Okazało się, że wygrał i zupełnie przyzwoicie sobie radzi z tym zadaniem.

Czego oczekujecie po Obamie?

Niczego. Obama może się okazać świetnym prezydentem, czego mu z całego serca życzę, ale może być zupełnie przeciętny. Niewątpliwie popełni wiele błędów, jak każdy władca w historii świata, bo nie jest supermanem. Ale samo jego zwycięstwo jest postępem. O George’u Bushu można powiedzieć tyle dobrego, że nie jest rasistą. Być może jest najgorszym prezydentem w historii USA, ale rolę sekretarzy stanu pełniło dwóch Afroamerykanów, co moim zdaniem otworzyło drogę dla Baracka Obamy. Swoją drogą w Living Colour także wierzymy, że mieliśmy w tym swój mały udział, tak jak serial „24” albo sukcesy Tigera Woodsa. To wszystko małe cegiełki do sukcesu, jakim było przygotowanie amerykańskiego narodu na czarnoskórego prezydenta. Na pewno społeczeństwo boi się dzisiaj ryzyka, rasizm jeszcze się tu i ówdzie panoszy, a wiele środowisk obawia się, że Obamą trudno będzie kierować – ale to dobrze, że ktoś tym wszystkim potrząśnie. Republikanie są histeryczni. Histeryzują na temat terroryzmu, spraw socjalnych, wszystkiego. Z każdym razem reagują w ten sam sposób. [krzyczy histerycznie]. Mamy za sobą 8 lat obłędu i czas, by zdrowy rozsądek wrócił. Myślę, że właśnie wraca.

Znów przyjeżdżacie do Warszawy. Zdaje się, że Polska szczególnie przypadła wam do gustu.

To prawda. Zawsze czujemy się tutaj znakomicie, dlatego uwielbiamy tu wracać. Polacy są bardzo ciepłymi i inteligentnymi ludźmi. W sztuce zaś mieliście cały szereg świetnych awangardzistów.

Podobno szykujecie na ten koncert zupełnie nowe utwory?

Będzie co najmniej kilka kompletnie świeżych rzeczy, które powstały podczas tej trasy. Po koncertach w Hiszpanii spędziliśmy 10 dni w Pradze, nagrywając nowy materiał. Powstało około sześciu piosenek, które znajdą się na albumie „The Chair In The Doorway”. Część z nich zagramy w Warszawie. Nowa płyta – bardzo w stylu Living Colour – będzie mozaiką wielu różnych głosów, brzmień i gatunków, od bluesa po dark romantic.

Mówi się, że po latach słuchania płyt w domu, muzyka powraca do koncertowych korzeni. Gracie już ćwierć wieku, czy w ostatnich latach zaobserwowaliście taką zmianę?

Dostrzegliśmy taką tendencję i trzymamy za nią kciuki. Dzisiaj ludzie mają wielki problem z koncentracją, społecznie także są rozproszeni. Gdy pojawili się The Beatles albo Jimi Hendrix – to było wielkie wydarzenie, rock’n’roll był jak szkoła! Trzeba oderwać ludzi od ich laptopów i konsoli do gier. Żyjemy w kulturze strachu, boimy się wychodzić z mieszkania, spotykać z innymi, podróżować. Poszukujemy mocnych wrażeń, a zarazem stuprocentowo bezpiecznych, w złym tego słowa znaczeniu. To dotyczy nie tylko polityki czy spraw zawodowych, ale także kultury. Ludzie nie szukają tego, co świeże, ale takich doświadczeń, dzięki którym poczują się jak w domu. Obecnie rozstrzyga się, czy będziemy wychodzić do nowych klubów, aby posłuchać nowej muzyki, otwarci na to, że ona nas zmieni, czy też pozostaniemy w swego rodzaju „strefie bezpieczeństwa”, a artyści będą grali dokładnie to, czego będzie od nich oczekiwała publiczność.

Sporo zamieszania wywołała ostatnio grupa TV On The Radio, wasi sąsiedzi z Nowego Jorku.

Jesteśmy ich wielkimi fanami! Niestety nie miałem okazji zobaczyć ich na żywo, ale nowy album „Dear Science” jest fantastyczny. Słychać tu niezliczone inspiracje, a finezja aranżacji jest czymś niespotykanym. Myślę, że to jeden z tych przełomowych albumów, jak „OK Computer” dla Radiohead.

(Przekrój, listopad 2008)

 

 

Fine.


Pete Seeger – At 89

Pete Seeger – At 89 (Appleseed)

 

– Cześć, tutaj 88-letni Pete Seeger. Właśnie słucham moich przyjaciół, wykonujących piosenki, do których przyłożyłem rękę. Niektóre powstały zupełnie niedawno, inne przed kilkoma dekadami – takim wprowadzeniem może się pochwalić mało która płyta. „At 89” to pierwsze od wielu lat wydawnictwo z premierowym materiałem Pete’a Seegera.

Tak, to ten, który wespół z Woodym Guthriem już w latach 40. ubiegłego wieku jeździł po Stanach Zjednoczonych i Meksyku, agitując na rzecz ruchów robotniczych, a jednocześnie kładąc podwaliny pod rock’n’rolla. W kolejnej dekadzie założył The Weavers, pierwszy amerykański zespół folkowy, który odniósł komercyjny sukces i zapoczątkował wielką modę na folk. W latach 60. wspólnie z Martinem Lutherem Kingiem Jr. maszerował na Waszyngton, a jego autorska wersja starej murzyńskiej pieśni, którą zatytułował „We Shall Overcome”, stała się hymnem całego Civil Rights Movement. Ten sam Pete Seeger stworzył słynny Newport Folk Festival, na którym swoją karierę rozpoczął m.in. Bob Dylan. W kolejnych dekadach dzielnie i nie bez sukcesów walczył o czyste środowisko.

Do tej litanii wyczynów śmiało można doliczyć fakt, że mimo zbliżania się do 90-tki Seeger wciąż tworzy, koncertuje i co miesiąc przewodzi folkowym zlotom w Beacon, nieopodal Nowego Jorku. To właśnie tutaj znalazł muzyków, którzy instrumentalnie i wokalnie wsparli go w nagraniu nowych piosenek – nowych, bo na „At 89” zaledwie kilka z ponad 25 kompozycji pochodzi z wcześniejszych płyt najstarszego żyjącego barda country. Duchem muzyka Seegera wciąż tkwi w złotych latach dla folku i dla niego samego. Kiedy nie popada w sentymenty, próbuje słuchacza edukować, ale jak mało kto może sobie na to pozwolić. Albo wręcz przeciwnie: rozbawia towarzystwo kuriozalną przyśpiewką rodem z westernowego dansingu. Fakt, Seeger częściej opowiada tutaj o piosenkach niż je faktycznie śpiewa, przez co całość przypomina nieco muzyczno-historyczną audycję radiową niż normalny album. Ale to cholernie pouczająca audycja.

„Przekrój”

 

Fine.