Living Colour – wywiad

Jesteście w środku trasy koncertowej, co z waszym głosowaniem?

Vernon Reid: Zaskoczę cię – zanim wyruszyliśmy w trasę, zagłosowaliśmy korespondencyjnie! Wszyscy poparliśmy Baracka Obamę. Mieliśmy już 43. białych mężczyzn na stanowisku prezydenta i ludzie uważają to za normalne, a przecież w Europie głowami wielu państw były kobiety. To nie tak, że we wszystkim zgadzam się z Obamą – na pewno jestem bardziej lewicowy niż on. Ale nie chodzi o mnie, lecz o moją 5-letnią córkę, o to co ona widzi. Kiedyś mówiło się, że w demokracji każdy może zostać prezydentem. Okazało się to wierutnym kłamstwem. Wygrana Obamy to pierwszy krok, by uczynić to twierdzenie prawdziwym. Obama zainspirował ludzi już tym, że podjął wyzwanie, tak jak wcześniej Arnold Schwarzenegger, który nie miał żadnego doświadczenia w rządzeniu, nawet jako aktor nie grał takich ról. Ale pewnego dnia postanowił sobie, że zostanie gubernatorem stanu Kalifornia, większego i bogatszego, niż wiele krajów świata. Okazało się, że wygrał i zupełnie przyzwoicie sobie radzi z tym zadaniem.

Czego oczekujecie po Obamie?

Niczego. Obama może się okazać świetnym prezydentem, czego mu z całego serca życzę, ale może być zupełnie przeciętny. Niewątpliwie popełni wiele błędów, jak każdy władca w historii świata, bo nie jest supermanem. Ale samo jego zwycięstwo jest postępem. O George’u Bushu można powiedzieć tyle dobrego, że nie jest rasistą. Być może jest najgorszym prezydentem w historii USA, ale rolę sekretarzy stanu pełniło dwóch Afroamerykanów, co moim zdaniem otworzyło drogę dla Baracka Obamy. Swoją drogą w Living Colour także wierzymy, że mieliśmy w tym swój mały udział, tak jak serial „24” albo sukcesy Tigera Woodsa. To wszystko małe cegiełki do sukcesu, jakim było przygotowanie amerykańskiego narodu na czarnoskórego prezydenta. Na pewno społeczeństwo boi się dzisiaj ryzyka, rasizm jeszcze się tu i ówdzie panoszy, a wiele środowisk obawia się, że Obamą trudno będzie kierować – ale to dobrze, że ktoś tym wszystkim potrząśnie. Republikanie są histeryczni. Histeryzują na temat terroryzmu, spraw socjalnych, wszystkiego. Z każdym razem reagują w ten sam sposób. [krzyczy histerycznie]. Mamy za sobą 8 lat obłędu i czas, by zdrowy rozsądek wrócił. Myślę, że właśnie wraca.

Znów przyjeżdżacie do Warszawy. Zdaje się, że Polska szczególnie przypadła wam do gustu.

To prawda. Zawsze czujemy się tutaj znakomicie, dlatego uwielbiamy tu wracać. Polacy są bardzo ciepłymi i inteligentnymi ludźmi. W sztuce zaś mieliście cały szereg świetnych awangardzistów.

Podobno szykujecie na ten koncert zupełnie nowe utwory?

Będzie co najmniej kilka kompletnie świeżych rzeczy, które powstały podczas tej trasy. Po koncertach w Hiszpanii spędziliśmy 10 dni w Pradze, nagrywając nowy materiał. Powstało około sześciu piosenek, które znajdą się na albumie „The Chair In The Doorway”. Część z nich zagramy w Warszawie. Nowa płyta – bardzo w stylu Living Colour – będzie mozaiką wielu różnych głosów, brzmień i gatunków, od bluesa po dark romantic.

Mówi się, że po latach słuchania płyt w domu, muzyka powraca do koncertowych korzeni. Gracie już ćwierć wieku, czy w ostatnich latach zaobserwowaliście taką zmianę?

Dostrzegliśmy taką tendencję i trzymamy za nią kciuki. Dzisiaj ludzie mają wielki problem z koncentracją, społecznie także są rozproszeni. Gdy pojawili się The Beatles albo Jimi Hendrix – to było wielkie wydarzenie, rock’n’roll był jak szkoła! Trzeba oderwać ludzi od ich laptopów i konsoli do gier. Żyjemy w kulturze strachu, boimy się wychodzić z mieszkania, spotykać z innymi, podróżować. Poszukujemy mocnych wrażeń, a zarazem stuprocentowo bezpiecznych, w złym tego słowa znaczeniu. To dotyczy nie tylko polityki czy spraw zawodowych, ale także kultury. Ludzie nie szukają tego, co świeże, ale takich doświadczeń, dzięki którym poczują się jak w domu. Obecnie rozstrzyga się, czy będziemy wychodzić do nowych klubów, aby posłuchać nowej muzyki, otwarci na to, że ona nas zmieni, czy też pozostaniemy w swego rodzaju „strefie bezpieczeństwa”, a artyści będą grali dokładnie to, czego będzie od nich oczekiwała publiczność.

Sporo zamieszania wywołała ostatnio grupa TV On The Radio, wasi sąsiedzi z Nowego Jorku.

Jesteśmy ich wielkimi fanami! Niestety nie miałem okazji zobaczyć ich na żywo, ale nowy album „Dear Science” jest fantastyczny. Słychać tu niezliczone inspiracje, a finezja aranżacji jest czymś niespotykanym. Myślę, że to jeden z tych przełomowych albumów, jak „OK Computer” dla Radiohead.

(Przekrój, listopad 2008)

 

 

Fine.




Dodaj komentarz