Dokoła globu

Jonsi & Alex „Riceboy Sleeps”, EMI
Islandia, Reykjavik

Jeśli jęki wokalisty Sigur Rós od zawsze cię irytują, ale nie potrafisz pozbyć się tęsknoty za atmosferą muzyki islandzkich samouków / emocjonalnych rewolucjonistów, daj Jónsiemu Birgissonowi jeszcze tę jedną szansę. Lider Sigur Rós wespół ze swoim życiowym, a teraz także muzycznym, partnerem Alexem Somersem poświęcają całą godzinę rozlewaniu dźwiękowych plam. Bez konturów i bez wyraźnego przebiegu, „Riceboy Sleeps” stanowi wzorcowy okaz ambientu pojmowanego zgodnie z klasyczną definicją Briana Eno. Jednoznaczne są także skojarzenia z duchem Sigur Rós, a mówiąc technicznym konkretem – z przestrzennymi, oblanymi pogłosami podkładami ich utworów od debiutu począwszy. Jeśli Jónsi otwiera usta, to od razu całymi seriami, by wszystkie falsety i mormoranda złożyć później w wielowarstwowy bajkowy pejzaż pogłębiony basowym burdonem. Po gitarę nawet nie sięga.

Fareed Ayaz, Abu Muhammad & Bros „Soul of the Sufi”, CM Records
Pakistan, Karachi

Niemały to dla nas zaszczyt, że charyzmatyczni mistrzowie śpiewu qawwali z Pakistanu swoją pierwszą europejską płytę wydają właśnie w Polsce. Odkąd w zaświaty odszedł wypromowany przez Petera Gabriela Nusrat Fateh Ali Khan, to oni są najwięksi. „Soul of the Sufi” stanowi zapis koncertu, jaki duet oraz ich ośmiu synów, kuzynów i wnuków dało w studiu Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego w grudnia 2007 roku. Koncertu, czy raczej ekspresyjnej, mantrycznej modlitwy? Zakorzenione w średniowiecznej mistyce sufi transowe pieśni to bezpośrednie przedłużenie tradycyjnych hymnów ku czci Allaha. Rozimprowizowany śpiew skontrastowany z monotonią harmonii, poskramiany tylko przez stabilny puls bębnów to przepustka do świata tyleż egzotycznego, co na poziomie pozaintelektualnym nieoczekiwanie swojskiego.

Tinariwen „Imidiwan: Companions”, Independiente
Mali, Bamako

Amadou & Mariam koncertują dziś z Coldplay, a grupę Tinariwen Chris Martin wskazał jako jedną z kluczowych inspiracji przy nagrywaniu albumu „Viva la Vida”. Cokolwiek mówić o dobrych latach dla muzyków z Mali, najpierw trzeba się im nisko pokłonić za cierpliwość. Amadou & Mariam, małżeństwo niewidomych muzyków z Bamako, potrzebowali aż 25 lat, by  zadebiutować na kontynencie europejskim. Wywodzący się z saharyjskiego pustkowia Tinariwen (czyli: „Bezludne miejsca”) chwycili za gitary u zarania lat 80., ale dopiero występ na etno-festiwalu WOMAD w 2004 roku uczynił ich rozpoznawalnymi dla białej publiczności. W tym roku wystąpili na Glastonbury i festiwalu Coachella, nowy album zarejestrowali jednak na rodzinnej ziemi. Prawdziwy afrykański blues z prawdziwej afrykańskiej pustyni. I potwierdzenie, że zmarły trzy lata temu Ali Farka Touré ma godnych następców.

Randy Brecker „Randy in Brasil”, BHM/GiGi
Brazylia, Rio de Janeiro

Z blisko rocznym opóźnieniem dotarła do nas nagrodzona Grammy płyta, która dokumentuje amerykańskiego trębacza wyprawę do Brazylii. Brecker otwiera się nie tylko na latynoskie stylistyki, ale także na miejscowych muzyków – w tym lokalnego guru gitary Ricardo Silveirę. Nagrana w Rio to fuzja funkowego stylu trębacza z klasycznymi pieśniami Djavana, bossa novą Gilberto Gila i dorobkiem jazzowej legendy Ivana Linsa. Za sprawą „Randy in Brasil” na jednym ogniu można upiec dwie pieczenie: poznać najbardziej słoneczne oblicze Breckera i przybliżyć sobie nieco brazylijski żywioł, który w mniej oswojonej formie często przekracza możliwości percepcyjne oziębłych europejskich serc.

Yo La Tengo „Popular Songs”, Matador/Sonic
USA, New Jersey

Ze wszystkich stanów USA New Jersey jest bodaj najczęściej wyśmiewanym w amerykańskim kinie, ale takiej grupy jak Yo La Tengo reszta kraju nie może mu nie zazdrościć. Małżeńska kapela Iry Kaplana i Georgii Hubley (trzecią osobą w zespole jest basista James McNew) w ciągu ćwierćwiecza aktywności nie osiągnęła wprawdzie oszałamiających sukcesów komercyjnych, ale rosnąca z albumu na album sympatia krytyków i oddanie słuchaczy są najlepszym świadectwem szczególnego wyczucia tria w znajdowaniu złotego środka między potrzebą rozwoju (by nie znudzić krytyków) i wiernością własnemu stylowi (by nie zrazić do siebie fanów).

Dwunasty krążek Yo La Tengo jest jednak raczej stylistycznym kalejdoskopem niż kompromisem: a to trio powraca do nastroju swoich klasycznych piosenek (poniekąd zgodnie z tytułem), a to sięga do mętnej gitarowej gmatwaniny w duchu pionierów post rocka (na przekór temuż tytułowi). Równie dobrze mogą przez 11 minut cyzelować minimalistyczny instrumental na gitarę akustyczną, elektryczną i bas, co bez udawanej  finezji przygrzmocić w sześć strun z dosadnością Sonic Youth. Nazwę zapożyczyli z baseballowego boiska: Yo La Tengo to z hiszpańskiego „Mam to!”. Faktycznie, oni to mają.

Nouvelle Vague „3”, Peacefrog/Isound
Francja, Paryż

Cover to kiepski wynalazek. Nawet w najbardziej twórczym wydaniu pozostają procederem ze samej natury wtórnym. Choćby i nawet chodziło o „Hurt” w spektakularnie subtelnym wykonaniu Johnny’ego Casha. Ale Nouvelle Vague w graniu coverów dorównują talentom kompozytorskim tych, których utwory przerabiają na własną modłę: zwiewną, barwną, francuską. Przy takim podejściu nie strach zabierać się za klasyki Magazine czy Depeche Mode, The Police czy Talking Heads. W tym pierwszym pomógł Barry Adamson, a w drugim sam Martin Gore, bo założeniem „3” było wykonać utwory w duetach oryginalnymi artystami. Co udało im się tylko połowicznie, ale może to i dobrze, bo za „God Save the Queen” w tak słodkim wydaniu fani Sex Pistols zlinczowaliby Johnny’ego Rottena. Prezent dla polskich fanów to wspólne z Anią Dąbrowską wykonanie „Johnny And Mary” Roberta Palmera. Pod publiczkę, ale z klasą.

Fine.




Dodaj komentarz