Karl Bartos (Kraftwerk) – wywiad

Dużo się ostatnio mówi o The Beatles. Podobno to im zawdzięcza pan swoją muzyczną pasję?
– To wspaniałe, że Beatlesi ciągle są wśród nas i w ciągu jednego dnia potrafią sprzedać 2,5 miliona płyt, a tak stało się w dniu premiery ostatnich remasterów. Oni są dziedzictwem kulturowym naszej cywilizacji. Gdy wspomina się lata 60., nie sposób ich pominąć, bo co roku zaskakiwali nas swoją muzyką. W ogóle rock’n’roll zalał nas wtedy niczym fala, otworzył tyle nowych perspektyw.

Pan miał wtedy kilkanaście lat…
– Dlatego pierwszy raz usłyszałem tę muzykę w pokoju mojej siostry, która kochała się w Elvisie. A gdy mój przyjaciel kupił którąś z płyt Beatlesów, wpadłem w pułapkę – kulturową i muzyczną – w której tkwię do dziś.

Do Polski przyjeżdża pan nie tylko z koncertem, ale także z wykładem „Musica ex Machina”.
– To spojrzenie na muzykę w kontekście czasu. Cofnięcie się nawet przed 1887 rok, zanim człowiek potrafił rejestrować dźwięk. Zapisywaliśmy nuty, ale to nie był sam dźwięk, jedynie jego transkrypcja. I w 1887 roku to się zmieniło.

Za sprawą Thomasa Edisona.
– Wymyślił, jak nagrać dźwięk, czyli jak oddzielić go od czasu i przestrzeni. Dzięki temu możemy usłyszeć muzykę, która zabrzmiała sto lat temu. Ten historyczny moment bardzo mnie interesuje, podobnie jak późniejszy rozwój produkcji muzycznej. U początków rock’n’rolla mieliśmy jeden albo dwa mikrofony. Ówczesne nagrania stanowiły zapis konkretnych wykonań, w które nie można było ingerować. Z czasem pojawiły się magnetofony wielościeżkowe i wszystko się zmieniło.

Czy nie zgubiliśmy w ten sposób uroku chwili? Kiedyś grupa wchodziła do studia i nagrywała płytę niemal na żywo. Obecnie dopracowuje się ją nawet latami.
– Nie cofniemy zegara. Teraz muzyczne „momenty” przeżywamy na koncertach. To obecnie jedyna okazją, by publiczność mogła usłyszeć dokładnie to, co wykonuje zespół. W jednej sali, w tym samym czasie, wszyscy razem.

Koncerty stają się też głównym źródłem zarobku muzyków.
– W ten sposób wracamy do lat 50., gdy potęga biznesu muzycznego jeszcze nie istniała. Frank Sinatra odniósł sukces dzięki temu, że wychodził do tłumów z wielką orkiestrą. A potem, w latach 60. i 70., wszystko zdominował tak zwany przemysł nagraniowy, zresztą w dużej mierze za sprawą Beatlesów.

Czy dzisiaj za sprawą internetu nie wracamy do korzeni?
– Nie pierwszy raz nowe medium „zabija” muzykę – przynajmniej nagrywaną. Podobne skutki miał rozkwit rozgłośni radiowych w USA. Nikt nie chciał kupować nagrań! Przecież muzyka była dostępna za darmo w eterze. Patrząc wstecz, możemy częściowo przewidzieć, co nas czeka. A na pewno nie czeka nas koniec ewolucji muzyki, metod jej nagrywania i dystrybucji. Ludzie są przecież tak pomysłowi, gdy chodzi o robienie pieniędzy. Chciwość uratuje naszą kulturę! (śmiech)

Wracamy też do kultu piosenki, kosztem albumów.
– Takie płyty Beatlesów jak „Revolver” albo „Sgt. Pepper” stanowiły mini-opery. Utwory były ważne, ale ważniejsze były ich konstelacje. Całość była czymś więcej niż tylko sumą składowych. I to była nowość. W latach 80. telewizja MTV na nowo skierowała uwagę publiczności na wykonanie, a z czasem zamieniła muzykę – czy szerzej kulturę – w produkt. Piosenka i obraz stały się nierozłączne. W latach 90. szkielet przemysłu muzycznego tworzyły właśnie single i teledyski. Potem mieliśmy krótki renesans albumu, a teraz za sprawą internetu znów zaczynamy słuchać pojedynczych piosenek.

Dzisiaj też trudno sobie wyobrazić koncerty bez towarzyszących im wizualizacji.
– Wystarczy zamknąć oczy! (śmiech) Albo pójść na koncert Berlin Philharmonic Orchestra. A mówiąc serio, właśnie to przenikanie obrazu i dźwięku najbardziej mnie fascynuje. Film jest wizualną artykulacją czasu, podczas gdy muzyka – dźwiękową. A obie łączy ruch.

Któremu medium daje pan pierwszeństwo podczas tworzenia?
– Komponuję muzykę i obraz równolegle. Obecnie pracuję w ten sposób nad 19-minutowym filmem. Czasami wykorzystuję oczywiście fragmenty cudzych filmów i zdjęć albo migawki serwisów informacyjnych. Nawet w czasach Kraftwerk wieszaliśmy na ścianach obrazy i plakaty, które chcieliśmy zespolić z muzyką. Niektóre trafiały potem na okładki naszych płyt.

Technika nagraniowa daje dziś muzykom niewiarygodne możliwości. Ale może panu jeszcze czegoś w studiu brakuje?
– Ludzie. To najcenniejsze, co możesz mieć w studiu. Wynalazki przychodzą i odchodzą, technologia starzeje się na naszych oczach, sprzęt trzeba nieustannie aktualizować. Gdyby Bach nie miał fortepianu, na pewno znalazłby sobie inny instrument. Gdybyśmy nie mieli komputerów, wymyślilibyśmy coś innego.

I to mówi artysta, który zasłynął dzięki muzyce elektronicznej?
– Bo prawdziwe inspiracje pochodzą z prawdziwego świata – świata innych ludzi.

A to mieliśmy jeszcze przed Edisonem.
– Wszystko, co najważniejsze, mieliśmy już przed Edisonem.

„Przekrój” 40/2009

 

 

Fine.

<p style=”text-align: left;”></p>
<p style=”text-align: center;”></p>
<p style=”text-align: center;”><img class=”aligncenter” title=”Fine.” src=”https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2009/01/fine3.gif” alt=”Fine.” width=”17″ height=”17″ /></p>



Dodaj komentarz