styczeń 2010

Na dobry początek

Owen Pallett - HeartlandOwen Pallett – Heartland (Domino)

Ocena: 5/6

Pracę nad „Keep the Dog Quiet” rozpoczął od, cytuję, „modelowania brzmienia”. Skądinąd znakomite „Lewis Takes Action” jest świadomie wykalkulowanym haczykiem dla radia (naiwniak?). Syntetyczną orkiestrę w „Flare Gun” rozrzucił po kanałach tak, że bardziej panoramy rozciągnąć się nie da. A „Red Sun No. 5” bierze swój tytuł stąd, że miał (co najmniej) pięć różnych wersji.

O nie, Owen Pallett – do niedawna a.k.a. Final Fantasy, ale Japończycy w końcu upomnieli się o nazwę – nie należy do typowych songwriterów, którym rzeczy „wychodzą” – aczkolwiek jako aranżer często takowych wspomaga. U niego pisanie zaczyna się w głowie. Na szczęście praca koncepcyjna nie doprowadziła go do przerostu formy nad treścią. Ciągle są to piosenki, tyle że przepełnione melodiami i pomysłami harmonicznymi tak nietypowymi (nienaturalnymi?), że Pallett mógł je wymyślić tylko z ołówkiem – a nie kostką gitarową – w dłoni.

Zazwyczaj liściasta piątka wiąże się u mnie ze zjawiskiem zachwytu, do którego Pallettowi odrobinę brakuje (a może to mnie zabrakło – i czas to zmieni). Ale niech ma, bo jego wszechstronność aranżacyjna – akustyka! elektronika! symfonika! – wprost przeraża. A w swojej kategorii – rozklekotanego alternatywnego popu indyjskiego podszytego akademickim myśleniem – nie ma sobie równych. Inna rzecz, że najpewniej jest w tej kategorii sam. I może stąd tyle smutku w jego głosie.

Four Tet - There Is Love in YouFour Tet – There Is Love In You (Domino)

Ocena: 5/6

Się udał początek roku wytwórni – znów – Domino, co po sukcesach z roku ubiegłego – wspomnijmy Dirty Projectors, Animal Collective, Junior Boys i Wild Beasts – woła o pomstę do konkurencji (życzę powodzenia!). Spodziewam się wprawdzie marudzenia, że nowe Four Tet za mało efektowne bądź odkrywcze, tyle że w muzyka Four Tet zawsze opierała się na ?za mało?.

Jeśli ktoś uskarża się na wstrzemięźliwość melodyczną, to niech da sobie jeszcze parę przesłuchań – frajda się pojawi, za to nie zamęczy po dwóch kolejnych obrotach. Jeśli komuś odbiór uprzykrza częsta monotonia stopki, to świadczy głównie o tym, że nie rozumie drogowskazów: w tym momencie na czymś innym należy koncentrować uwagę. Z drugiej strony sam rytm w dziewięciominutowym „Love Cry” załatwia mu VIP-owską miejscówkę na singlowej liście roku (myślicie już nad swoją?), choć mam też innych faworytów.

Ale i tak sekret muzyki Kierana Hebdena tkwi gdzie indziej – podpowiedzią służą okładka i tytuł. Ta pierwsza, wraz z jej barwami, bo obcowanie z tą płytą przypomina patrzenie na coś ładnego, dotykanie czegoś przyjemnego, wąchanie czegoś pachnącego. Mówiąc krótko: czerpanie przyjemności z obcowania z piękną materią. Niechby Hebden rozebrał te swoje puzzle na pojedyncze dźwięki, a i tak mógłbym się godzinami w nie wsłuchiwać. A tytuł, bo jeszcze fajniejsze jest to, co ta płyta robi ze słuchaczem. Przekonuje.

Fine.



Do rzeczy (wielozadaniowości czar)

Tyler Cowen wykłada na George Mason University, pisze felietony dla „New York Timesa”, komentuje w „The Wall Street Journal” i współpracuje z „The Washington Post”. Jest jednym z autorów bodaj najpoczytniejszego (nie tylko) ekonomicznego bloga na świecie. A do tego odpisuje na maile w kilka minut.

Nic dziwnego, że w swojej nowej książce Create Your Own Economy: The Path to Prosperity in a Disordered World” broni wielozadaniowości, jak tylko może. Prócz rozmowy własnej, dzięki której znalazłem usprawiedliwienie dla permanentnego multitaskingu, polecam rewelacyjny esej Cowena „Three Tweets for the Web„.

„Smart people are doing wonderful things”.

Fine.


Jaka do melodia

d u knw?
.

Nie przepadam specjalnie za instytucją kowerów i staram się nie poświęcać temu zjawisku zbyt wiele uwagi, ale wpadły mi właśnie w ręce dwie ciekawe rzeczy: jest muzycznie, druga społecznie.

Robert Glasper przerabiał „Everything in it Right Place” na jazz już trzy lata temu na płycie „In My Elemen” (a przed nim był jeszcze m.in. Brad Mehldau). Tyle że wtedy siedział za fortepianiem, a teraz gra Radiogłowych na pianinie elektrycznym, a więc ukłon w kierunku oryginału.

„Stillness is the Move” Dirty Projectors przerobiła z kolei (hobbystycznie) Solange Knowles. Rzecz nie bez wiedzy autorki wyciekła do sieci i chociaż jej była wytwórnia dwoi się i troi (rozchodzi o jakiegoś sampla), Google nigdy nie zawodzi. Przy odsłuchu warto przeczytać w Village Voice rozprawkę nt. rasizmu gatunkowego i przekraczania szufladek, która właśnie wokół tego kowera krąży.

Edit: Trafiłem na jeszcze jedno zabawne wykonanie „Everything…”. Jeśli nie trawicie wokal-bandów, omijać z daleka. W przeciwnym razie ustawcie HD.

Fine.



New Wave/Post-Punk Revival, Indie Rock, Alternative/Indie Rock, Alternative Pop/Rock

Od kilku lat co tydzień dostaję list od Allmusic ze spisem bieżących premier. Czasem mignie Anderszewski albo Stańko, czasem Behemoth albo Riverside. Od jakiegoś czasu bardziej niż wypis tytułów wciąga mnie jednak kreatywność i precyzja, z jaką Allmusic te wszystkie płyty wpycha w coraz to bardziej wymyślne szufladki (te w tytule dotyczą Editors). A najszczególniej – kombosy!

Creative Orchestra (np. Tyondai Braxton)

Foreign Language Rock (Cafe Tacuba)

Deep Funk Revival (Brownout)

Urban Cowboy (Charlie Daniels)

Adult Alternative Pop/Rock (Pete Yorn/Scarlett Johansson)

Show Tunes (Judy Garland)

Pop-Rap, Party Rap (Party Boyz)

Neo-Traditionalist Country (Rosanne Cash)

Observational Humor (Eugene Mirman)

Pop Idol, Contemporary Country, Adult Contemporary (Carrie Underwood)

Alternative CCM, Post-Hardcore, Post-Grunge (The Almost)

Pop/Rock, AM Pop, Baroque Pop, Soft Rock, Disco, Adult Contemporary (Bee Gees)

Carols, Christmas, Thanksgiving, Modern Creative (Carla Bley)

Rock en Espa?ol, International Fusion, Worldbeat, French Pop (Manu Chao)

Dance-Rock, American Underground, American Punk, Post-Punk, New Wave, Synth Pop (Devo)

Honky Tonk, Spoken Word, Hymns, Spirituals, Poetry, Cowboy (Hank Williams)

Southern Rap, Party Rap, Dirty South (Ying Yang Twins).

Truck Driving Country, Close Harmony, Outlaw Country, Bakersfield Sound (Crazy Heart OST)

Fine.


Śmierć przemysłu muzycznego (jest piękna*)

limes ewidentnie =0

Albo wszystko ostatecznie walnie, albo pojawi się kolejny kształt, który nie zmieści mi się na blogu (ale chyba nie chodzi o ringbacki, nawet jeśli wyprzedzą ringtone’y). Tak czy owak – będzie się działo.

Wśród lektur obowiązkowych dla wszystkich ściągających, jak i tych, którzy już/jeszcze nie, Piotra Waglowskiego podsumowanie okoliczności, w jakich powstaje polskie prawo antypirackie. Jaki proces, taki efekt, więc może lepiej, żeby do wyborów nie zdążyli.

(*Nawiązuję oczywiście do źródła: www.informationisbeutiful.com. Dzięki Rege!

.

Fine.


2BR02B

twozywo

Nie ma mnie na Facebooku*
Nie ma mnie na Twitterze
Nie ma mnie na Blipie
Nie ma mnie na Wykopie**
Nie ma mnie na eBayu**
Nie ma mnie na Flickrze
Nie ma mnie na Naszej Klasie**
Nie ma mnie na Last.fm**
Nie ma mnie na Gronie**
Nie ma mnie na YouTube
Nie ma mnie na Gadu-Gadu**
Nie ma mnie na Skypie***
Nie ma mnie na Golden Line
Nie ma mnie na czacie Gmaila**
Nie ma mnie w Wikipedii

(*chociaż bloga ktoś wstawił
(**już
(***w praktyce

Przygotowuję artykuł o książce „You Are Not a Gadget” Jarona Laniera, arcypiewcy internetu, który ku powszechnemu zdziwieniu przeszedł właśnie na stronę „02B”. Przynajmniej jeśli chodzi o kulturowo-społecznościowe aspekty sieci. A jeszcze dziesięć lat temu pisał propirackie manifesty.

Fine.


Bałkanoodporni

Simon Reynolds w anglosaskich listach dekady doszukiwał się dowodów na postępującą fragmentację społeczności słuchaczy (zawodowych i świeckich). Na moje oko połowa rankingów potwierdzała jego teorię, a połowa jej zaprzeczała, ale tę drugą Reynolds uczciwie zmilczał.

Za bałkanizacją publiki oprócz intuicji przemawia jednak marnienie forów muzycznych (być może na rzecz pogłębiających to rozdrobnienie blogów), no i sama ilość muzyki rosnąca w zastraszającym tempie – gdzieś ta nadpodaż musi znajdować ujście.

A co u nas? Skoro Reynolds powołuje się na Pitchforka, to ja zerknąłem na podsumowania 2009 redakcji Screenagers oraz Porcys. Okazuje się, że w przeszłości oba serwisy tylko raz były bardziej zgodne co do albumowych dziesiątek roku, i to wcale niedawno. W ogóle w ostatnich trzech latach były wyjątkowo kompatybilne. Chyba uniknęliśmy kolejnego kryzysu i być może tym razem nie stoi za tym niedorozwój rynku.

2009 – Flaming Lips, Grizzly Bear, Animal Collective
2008 – Gang Gang Dance, Atlas Sound
2007 – Panda Bear, Animal Collective, Tigercity, Studio
2006 – LCD Soundsystem, Junior Boys
2005 – Sufjan Stevens
2004 – ?
2003 – Radiohead, Blur

(Półdekada 2000-2004: Radiohead, Modest Mouse, And You Will Know Us by the Trail of Dead)

Fine.


Małe Instrumenty – wywiad

Małe Instrumenty (foto promocyjne)

Wywiad w nieco okrojonej wersji ukazał się w „Przekroju” 1/2010. Na MySpace można podsłuchać fragmenty zjawiskowego debiutu Małych Instrumentów, płyty „Antonisz”, która robi furorę wszędzie tam, gdzie tylko dopuści się ją do głośników.

Ile instrumentów zdążyliście już nazbierać?

Paweł Romańczuk: Około dwustu.

Najbardziej oryginalne?

Urządzenie zaopatrzone w ołówek, które służy jednocześnie do rysowania i grania muzyki. Jego sekret polega na tym, że grafit jest przewodnikiem prądu. Chociaż to dźwięk elektroniczny, jest od nas fizycznie zależny. Mamy też maszynę do pisania, która gra zamiast pisać, wydaje dźwięki. Albo saksofon na korbkę czy gwizdek na dyski. W tym ostatnim przypadku za pomocą korbki uruchamiamy mechanizm, który obraca perforowany talerz z tektury, a ten reguluje przepływ powietrza, a w konsekwencji dźwięk.

Skąd w ogóle wziął się pomysł ograniczenia instrumentarium do przedmiotów niewielkich rozmiarów?

Fascynowałem się tego rodzaju muzyką na długo przed założeniem Małych Instrumentów. Na świecie to dojrzała scena: są festiwale, wyspecjalizowane wytwórnie płytowe i dziesiątki wykonawców z Japonii, Francji, Niemiec czy USA. Około 2005 roku stwierdziłem, że jeśli w Polsce taki zespół miałby zaistnieć, to muszę go sam założyć. Na początek kupiłem kilka instrumentów i zacząłem zbierać skład, który udało się skompletować w 2007 roku. Wszyscy mieliśmy wcześniej do czynienia z bardziej tradycyjnymi instrumentami – ja grałem na kontrabasie.

Trudno było przekonać słuchaczy, że nie robicie sobie żartów?

Na pewno jest to coś nowego, a to i pomaga, i trochę przeszkadza. Ale ostatecznie nie chodzi o to, aby stać się jakimś komercyjnym rekinem. Zależy nam głównie na realizacji własnych potrzeb dźwiękowych.

Debiutancki album poświęciliście Julianowi Antoniszczakowi, reżyserowi i kompozytorowi. Dlaczego on?

Moja fascynacja tą postacią zaczęła się jeszcze w latach 90., kiedy udało mi się zgromadzić filmy Antonisza. A muzyka podobała mi się tym bardziej, że była autorstwa samego reżysera. Gdy planowałem stworzenie Małych Instrumentów, wiedziałem, że w repertuarze oprócz własnych kompozycji powinienem uwzględnić utwory Antonisza. Jego muzyka to skrzyżowanie estetyki orkiestry marszowej z korzeniami polskiej muzyki ludowej i eksperymentem dźwiękowym właściwym latom 60. To bardzo pociągające i inspirujące. Natomiast gdy w 2007 roku dowiedziałem się, że na festiwalu Era Nowe Horyzonty będzie miała miejsce retrospektywa jego filmów, przekonałem organizatorów, by przed projekcjami przedstawić publiczności repertuar muzyczny. Od Antonisza zaczęliśmy, więc chcieliśmy to pokazać na płycie. Ale materiału do nagrania mielibyśmy na kilka kolejnych krążków.

Małe instrumenty to mały dźwięk – jak sobie radzicie z ich niedostatkami?

Małe instrumenty. Nawet malutkie.Poza frapującymi brzmieniami są oczywiście ograniczenia, ale to dla nas szkoła akceptowania wszystkich dźwięków. Nie tylko tych, które zostały uznane przez kanon jako brzmienia instrumentalne. Uwalniając myślenie o muzyce, staramy się nadawać równorzędne znaczenie rozmaitym odgłosom, które nas otaczają. Zresztą nie jest to nasz autorski pomysł, ale szersza idea, która zrodziła się w XX wieku. Cały pion muzyki współczesnej odnajduje dźwięki tam, gdzie nie zwykło się ich szukać.

Gdzie szukacie instrumentów? W sklepach z zabawkami?

Najczęściej na aukcjach internetowych. Wiele z nich to rzeczywiście zabawki muzyczne przeznaczone dla dzieci, ale korzystamy także z takich instrumentów małych rozmiarów, jak mandolina czy ukulele. Inna grupa to instrumenty edukacyjne. Nie są już zabawkami, ale wciąż nie nadają się do wykonywania muzyki akademickiej. Jest cały szereg przedmiotów dźwiękowych, które nie mają cech instrumentu, ale wydają dźwięki. Te przydają się przy bardziej abstrakcyjnych konstrukcjach muzycznych, bo nie można wydobyć z nich melodii czy harmonii. Jeszcze inny sposób to modyfikowanie urządzeń elektronicznych w celu osiągania jakichś zaskakujących zjawisk brzmieniowych.

A co z instrumentami  elektronicznymi królującymi dziś w dziecięcych pokojach?

Nasze najciekawsze znaleziska pochodzą z lat 50., 60. i 70. ubiegłego wieku. Zabawki muzyczne przeżywały wtedy znacznie bardziej barwny okres niż ma to miejsce dzisiaj. Inwencja producentów była wówczas niebywała. To instrumenty z „żywymi” elementami, grające struną, membraną czy blaszką. Dzisiaj mamy do czynienia z jedną wielką symulacją. Kupujemy instrument, który ma brzmieć jak gitara, ale zamiast struny jest guzik, który odtwarza bardzo niskiej jakości dźwięk elektroniczny. Ostatecznie nie otrzymujemy ani brzmienia faktycznej gitary, ani nie mamy na dźwięk żadnego fizycznego wpływu. To, co robimy, polega między innymi na pokazywaniu pewnej prawdy muzycznej. Promujemy brzmienia takie, jakimi są, a nie udajemy, że coś brzmi tak, jak niby powinno.

Ile instrumentów zdążyliście już nazbierać?

Około dwustu.

Najbardziej oryginalne?

Jest urządzenie zaopatrzone w ołówek, które służy jednocześnie do rysowania i grania muzyki. Jego sekret polega na zauważeniu, że grafit jest przewodnikiem prądu. Chociaż jest to dźwięk elektroniczny, jest od nas fizycznie zależny. Mamy też maszynę do pisania, która gra zamiast pisać, wydaje dźwięki. Albo saksofon na korbkę czy gwizdek na dyski. W tym ostatnim przypadku za pomocą korbki uruchamiamy mechanizm, który obraca perforowany talerz z tektury, a ten reguluje przepływ powietrza, a w konsekwencji dźwięk.

Skąd w ogóle wziął się pomysł ograniczenia instrumentarium do przedmiotów niewielkich rozmiarów?

Ja tego rodzaju muzyką fascynowałem się na długo przem założeniem Małych Instrumentów. Na świecie to zupełnie dojrzała scena: są festiwale, wyspecjalizowane wytwórnie płytowe i dziesiątki wykonawców z Japonii, Francji, Niemiec czy USA. Około 2005 roku stwierdziłem, że jeśli w Polsce taki zespół miałby zaistnieć, to chyba muszę go sam założyć. Kupiłem na początek kilka instrumentów i zacząłem zbierać skład, który udało się skompletować w 2007 roku. Wszyscy mieliśmy wcześniej do czynienia z bardziej tradycyjnymi instrumentami ? ja przykładowo grałem na kontrabasie.

Trudno było z początku przekonać słuchaczy, że nie robicie sobie żartów?

Na pewno jest to coś nowego, a to trochę pomaga, a trochę przeszkadza. Ale ostatecznie nie o to chodzi, aby być jakimś komercyjnym rekinem. Nam zależy na realizacji własnych potrzeb dźwiękowych.

Swój debiutancki album poświęciliście Julianowi Antoniszczakowi, reżyserowi i kompozytorowi. Dlaczego on?

Moja fascynacja tą postacią zaczęła się jeszcze w latach 90., kiedy udało mi się zgromadzić filmy Antonisza. A muzyka podobała mi się tym bardziej, że była autorstwa samego reżysera. Gdy planowałem stworzenie Małych Instrumentów, wiedziałem, że w repertuarze oprócz własnych kompozycji powinienem uwzględnić utwory Antonisza. Jego muzyka to skrzyżowanie estetyki orkiestry marszowej z korzeniami polskiej muzyki ludowej i eksperymentem dźwiękowym właściwym latom 60. To bardzo pociągające i inspirujące. Natomiast gdy w 2007 roku dowiedziałem się, że na festiwalu Era Nowe Horyzonty będzie miała miejsce retrospektywa jego filmów, przekonałem organizatorów, by przed projekcjami przedstawić publiczności repertuar muzyczny. Od Antonisza zaczęliśmy, więc chcieliśmy to pokazać na płycie. Ale materiału do nagrania mielibyśmy na kilka kolejnych krążków.

Małe instrumenty to mały dźwięk ? jak sobie radzicie z ich niedostatkami?

Poza frapującymi brzmieniami oczywiście mają one swoje ograniczenia, ale to jest dla nas pewna szkoła akceptowania wszystkich dźwięków. Nie tylko tych, które zostały uznane przez kanon jako brzmienia instrumentalne. Uwalniając myślenie o muzyce, staramy się nadawać równorzędne znaczenie rozmaitym odgłosom, które nas otaczają. Zresztą nie jest to nasz autorski pomysł, ale szersza idea, która zrodziła się w XX wieku. Cały pion muzyki współczesnej odnajduje dźwięki tam, gdzie nie zwykło się ich szukać.

Gdzie szukacie instrumentów? Pierwsza myśl to: sklepy z zabawkami.

Najczęściej na aukcjach internetowych. Wiele z nich to rzeczywiście zabawki muzyczne przeznaczone dla dzieci, ale korzystamy także z takich instrumentów małych rozmiarów, jak mandolina czy ukulele. Inna grupa to instrumenty edukacyjne. Nie są już zabawkami, ale wciąż nie nadają się do wykonywania muzyki akademickiej. Jest cały szereg przedmiotów dźwiękowych, które nie mają cech instrumentu, ale wydają dźwięki. Te przydają się przy bardziej abstrakcyjnych konstrukcjach muzycznych, bo nie sposób wydobyć z nich melodię czy harmonię. Jeszcze inny sposób to modyfikowanie urządzeń elektronicznych w celu osiągania jakichś zaskakujących zjawisk brzmieniowych.

A jaki jest wasz stosunek do instrumentów elektronicznych, które królują dziś w dziecięcych pokojach?

Nasze najciekawsze znaleziska pochodzą z lat 50., 60. i 70. ubiegłego wieku. Zabawki muzyczne przeżywały wtedy znacznie bardziej barwny okres niż ma to miejsce dzisiaj. Inwencja producentów była wówczas niebywała. To przede wszystkim instrumenty z ?żywymi? elementami, grające struną, membraną czy blaszką. A dzisiaj mamy do czynienia z jedną wielką symulacją. Kupujemy instrument, który ma brzmieć jak gitara, ale zamiast struny jest guzik, który odtwarza bardzo niskiej jakości dźwięk elektroniczny. Ostatecznie nie otrzymujemy ani brzmienia faktycznej gitary, ani nie mamy na dźwięk żadnego fizycznego wpływu. To, co robimy, polega między innymi na pokazywaniu pewnej prawdy muzycznej. Promujemy brzmienia takie, jakimi są, a nie udajemy, że coś brzmi tak, jak niby powinno. W przypadku większości chińskich gadżetów jest to oczywiście niemożliwe.

fine.