David Lang i Christopher Tignor, czyli poważka dla ludzi

Obie płyty już po pierwszym obrocie dopisałem do rekomendacji 2009. Obie do klasyki, ale proszę się nie przerażać, bo są to – jak to często u mnie bywa – rzeczy pogranicza, bywa że bardziej doceniane przez laików niż stałych bywalców filharmonii.

David Lang -  The Little Match Girl Passion (Harmonia Mundi, 2009). David Lang – The Little Match Girl Passion (Harmonia Mundi)

Ocena: 5/6

„Pasję dziewczynki z zapałkami” David Lang pokazał już w 2007 roku w Carnegie Hall, ale na nośniku wydał dopiero teraz. Kilka miesięcy po tamtej premierze odebrał Nagrodę Pulitzera – prócz dziennikarzy dostają ją też literaci i muzykopisarze. Głównym uzasadnieniem jury było: czegoś takiego dawnośmy nie słyszeli. No, to ja tym bardziej.

Koncepcja – przy czym nie przekłada się ona bezpośrednio na muzykę – to wyjąć z bachowskiej „Pasji wg św. Mateusza” Jezusa i w to miejsce podrzucić Andersenowską dziewczynkę. Brzmi absurdalnie, ale wyszło arcydziełko muzyki chóralnej. Lang zachwyca tym, jak wiele osiąga drobnymi środkami: wszystko mieści w czterogłosie, tylko sporadycznie dorzuca pojedyncze perkusjonalia – notabene obsługiwane przez chór – za to w ekspresję inwestuje co niemiara.

Szczebiotania, wymijanki, półgłosy, wokalna antysymfonia obietnic i zapowiedzi, które spełnić trzeba sobie samemu w wyobraźni. W każdej minucie chwytliwa i efektowna, a nawet efekciarska, bo wykonanie powierzono ultraprezycyjnemu Theatre of Voices (w 2008 roku gościli na Sacrum Profanum). Carnegie Hall z myślą o grupie Paula Hilliera zamawiała „Pasję”, więc trudno powiedzieć, czy ze swoim naukowym podejściem do dźwięku oraz instrumentalnym traktowaniem głosu to Amerykanie intuicyjnie realizują intencje Langa, czy może Lang stworzył świat, na który czekali – w każdym razie dobrali się.

Do różnych forteli uciekają się kompozytorzy współcześni w pogoni za ową współczesnością: jedni do starego sukna przyszywają łatki nowoczesności, inni tradycję drą na strzępy, a ze szczątek próbują montować nowy szkielet, co często pachnie desperacją i donikąd nie prowadzi. Lang pisze muzykę, która nie mogła powstać pięćdziesiąt czy sto lat temu. Ale gdyby ówcześni ją usłyszeli – na pewno nie zatykaliby uszu.

Christopher Tignor - Core Memory Unwound (Western Vinyl, 2009). Christopher Tignor Core Memory Unwound (Western Vinyl)

Ocena 4/6

Tignor należy do tych, którzy wiedzą i czują zbyt wiele, by nagrywać rzeczy w stylu Maxa Richtera, ale brakuje im trochę do Arvo Pärta czy Góreckiego – odwagi? charyzmy? praktyki? Błądzą gdzieś pomiędzy poważnym eksperymentem a markowaniem; nie potrafią (nie chcą) się zdeklarować, czy grają w tle, czy tylko tło pozorują („Alina”).

Sam Tignor, który na co dzień realizuje się w bardziej post-rockowym niż neoklasycznym Slow Six, na swoim solowym debiucie wielokrotnie przechodzi z jednej strony mocy na drugą. Intuicyjnie mam jednak ochotę zaliczyć go już do partyturowej arystokracji – podobnie jak Jóhanna Jóhannssona, inaczej niż np. Petera Brodericka, przy całej sympatii do niego. Decydują detale: nieprzypadkowe dysonanse, głębokie harmonie mimo skromnych środków, niezawodny talent do unikania przewidywalności przy zachowaniu ogólnej przystępności. Decyduje także ogólny ciężar tego, no właśnie, dzieła.

Tignor gra”na skrzypcach i oprogramowaniu”, ale smyczek włożył w dłoń Colina Jacobsena (na co dzień w New York Philharmonic i ansamblu Yo-Yo Ma), a za fortepianem usadził Margaret Kampmeier, pupilkę Kronos Quartet. Sam jako wykonawca sięga po elektronikę.  To ona odpowiada tu za najlepsze tematy – patrz „Last Nights on Eagle Street” (próbka poniżej) czy „Left in Fragments” – podczas gdy akustycznemu kontekstowi płyta zawdzięcza rys szlachetności. Wygląda więc na to, że nie ma dla Tignora innej przyszłości: w jednej ręce batuta, w drugiej myszka.

Fine.

http://www.silkroadproject.org/tabid/36/default.aspx



Jeden komentarz

Dodaj komentarz