Chris Anderson: Nowy darmowy świat

Czym jest „długi ogon”, a czym „gruby środek”, dlaczego wkraczamy w erę darmowych produktów, dlaczego YouTube przyniesie zysk, a Google nie musi płacić za Internet – wyjaśnia Chris Anderson, redaktor naczelny wizjonerskiego magazynu „Wired”

W swojej nowej książce „Free” twierdzi pan, że rozpoczęła się era darmochy. Nasi czytelnicy powinni rozpocząć świętowanie?
– Tak, o ile interesują ich dobra cyfrowe, których ceny będą błyskawicznie zmierzać ku zeru. Nie wszystko będzie darmowe, ale wszystko będzie posiadać swoją darmową wersję. Większość wybierze właśnie ją, ale część dobrowolnie zapłaci za wersję premium. Free będzie opcją.

Słowo „darmowy” nabiera pańskim zdaniem nowego znaczenia?
– Tradycyjne „za darmo” opiera się na triku: kiedyś rozdawano mężczyznom maszynki do golenia, licząc na sprzedaż nożyków. Dzisiaj dostajesz telefon komórkowy w zamian za podpisanie dwuletniej umowy abonenckiej. Cyfrowe „darmo” jest inne: nie chodzi o przenoszenie kosztów z jednego produktu na inny, ale o to, że sam koszt produkcji i dystrybucji błyskawicznie topnieje. A więc i jego cena zmierza do zera.

W świecie fizycznym to nie działa w ten sposób.
– Bo koszty produkcji i dystrybucji maleją powoli, a bywa, że wręcz rosną. Freeconomia jest napędzana prawem Moore’a*: cena jednostki mocy obliczeniowej co 18 miesięcy maleje o połowę. A ceny łącz internetowych i przestrzeni dyskowej spadają jeszcze prędzej. Zsumuj te krzywe i okaże się, że koszt prowadzenia biznesu online zmierza ku jednemu punktowi – zero. W warunkach wolnej konkurencji koszt krańcowy wyznacza cenę, a nie ma bardziej konkurencyjnego rynku niż Internet.

Przecież serwery i procesory wciąż sporo kosztują.
– Ale są coraz bardziej wydajne. Z roku na rok obsługują rosnącą liczbę użytkowników, zatem cena jednostkowa maleje. Deflacyjne działanie technologii po doświadczeniach XX wieku to nic zaskakującego, lecz szybkość tego procesu jest zawrotna. Yahoo! oferuje za darmo konta pocztowe z nieograniczoną pojemnością i nikt się temu nie dziwi. Wszyscy uważają to za naturalne.

Jeśli minimalny koszt pomnożymy przez miliony użytkowników, wyjdzie nam z tego gigantyczna kwota. Dlatego YouTube ciągle przynosi straty.
– YouTube osiągnął ogromny sukces na innym polu: zgromadził rzeszę odbiorców, której mogą mu pozazdrościć stacje telewizyjne. I wbrew pozorom portal przynosi swojemu właścicielowi wymierne zyski, nawet jeśli sam ich nie osiąga, bo generuje dodatkowy ruch w serwisach Google. Zresztą YouTube już w tym roku zamierza wypracować zysk, co byłoby niezłym wynikiem jak na firmę powstałą przed zaledwie pięcioma laty. Niewiele wiemy o kosztach funkcjonowania serwisu, które moim zdaniem nie są tak wysokie, jak się szacuje. Google przecież nie płaci za dostęp do Internetu – Google jest Internetem. A przynajmniej sporą jego częścią. Jednak bardziej istotne niż poziom kosztów jest to, że jakiekolwiek one są, w ciągu roku zmaleją o połowę. Bo tak funkcjonuje świat wirtualnych technologii.

W swojej książce w ogóle wydziela pan nowy rynek – rynek ceny zerowej, działający według innych zasad niż rynki nawet najtańszych produktów.
– Pomiędzy „zero” a „prawie zero” istnieje ogromna przepaść psychologiczna. Określamy to zjawisko jako penny gap. Okazuje się, że ludzie widzą większą różnicę pomiędzy ceną zerową oraz jednym pensem niż pomiędzy pensem i funtem. Samo słowo free automatycznie kreuje gigantyczny popyt. Google o tym wie i dlatego nie próbuje pobierać od nas nawet najmniejszych opłat. Ci, którzy testowali rozmaite mikropłatności, ponieśli sromotną klęskę.

A jednak Google i Yahoo! coś z mojego klikania mają.
– Twój czas i własną reputację. Dzięki nim sprzedają reklamy. W ten sposób niemonetarne wartości nabierają charakteru monetarnego.

Skoro każdy z nas dysponuje podobną kwotą na koncie czasu, to czy Internet będzie pierwszym naprawdę demokratycznym rynkiem?
– Uwaga uwadze nierówna. Tysiąc godzin uwagi indyjskich internautów nie przyniesie nam żadnych pieniędzy, bo reklamodawcom nie zależy na dotarciu do tych ludzi. Tysiąc godzin uwagi menedżerów dużych firm to skarb. Nawet wtedy, gdy czas – zgodnie z powiedzeniem – będzie pieniądzem, nadal każdy będzie miał swoją indywidualną walutę, swój własny kurs.

Reklamy będą jedynym źródłem sieciowego zarobku?
– Inny model nazywamy Freemium: przyciągamy użytkowników usługami bezpłatnymi, bo to najlepsza reklama. Następnie oferujemy coś więcej – już odpłatnie. Na szeroką skalę wykorzystuje to już mikroblogowy serwis Twitter. W Internecie wystarczy, że co setna osoba wykupi płatne bonusy, aby dostawca mógł utrzymać darmowe usługi dla 99 pozostałych.

Łącza, pamięć, procesory – to wszystko tanieje. Ale przecież paliwem Internetu są treści, a te kosztują.

– Co?! Policz wszystkie internetowe stacje radiowe, policz utwory dostępne za darmo na MySpace, popatrz, ilu ludzi publikuje na Twitterze i blogach! Większość internetowych treści tworzą hobbyści. Razem z kolegami nagrywamy muzykę dla czystej zabawy i natychmiast publikujemy ją w sieci.

Psując w ten sposób rynek – odpowiedzą profesjonalni wykonawcy.
– Dlaczego wszystko musi być biznesem? Muzyka to sztuka, rozrywka, hobby – czy musimy traktować to jako porażkę, że nie wszyscy będą mogli na niej zarobić? Spójrz całościowo na rynek muzyczny: od artystów i promotorów koncertowych po iTunes oraz fanów wszyscy świetnie się czują w nowej rzeczywistości. Jedynym poszkodowanym cyfrowej rewolucji są wytwórnie muzyczne, ale skoro stają się nikomu niepotrzebne, cóż w tym dziwnego, że mają kłopoty? W tej chwili powstaje więcej dzieł sztuki niż kiedykolwiek w historii świata. To dobrze czy źle?

Z informacjami jest trochę inaczej: najczęściej kreują je tradycyjne media i komercyjne portale, a hobbystyczne serwisy tylko je powtarzają.
– Internet to specyficzny rynek, ale jednak rynek. Lepszy towar będzie doceniany, gorszy wypierany. Z informacją będzie tak samo. Jeśli dziennikarze – tacy jak ja i ty – zaoferują czytelnikom coś, czego nie znajdą gdzie indziej, nie będziemy musieli martwić się o miejsca pracy. Ale nie mamy już monopolu na uwagę czytelników. Dzisiaj musimy na nią zasłużyć.

Sam jest pan właścicielem strony internetowej z poradami dla młodych ojców (www.wired.com/geekdad). Blog zarabia krocie, ale autorom artykułów nie płaci pan ani centa.
– Oni wszyscy mają regularne prace: są inżynierami, prawnikami. Piszą dlatego, że chcą być czytani! My gwarantujemy im ogromną publiczność – rzędu miliona odsłon miesięcznie. Okazuje się, że daje im to znacznie większą motywację niż wynagrodzenie pieniężne. Na świecie nigdy nie brakowało altruizmu, ale dopiero teraz działania jednostek mają globalny zasięg.

A jak „Wired” radzi sobie z szukaniem swojego miejsca w sieci?
– Naszą witrynę internetową odwiedza sześć razy więcej osób, niż wynosi sprzedaż papierowego pisma. Mimo to Wired.com przynosi cztery razy mniejsze zyski. Ale te proporcje lada moment mogą się odwrócić. Wszyscy szukamy nowego modelu.

Swoją nową książkę „Free”, zresztą zgodnie z tytułem, udostępnił pan za darmo w Internecie. I kto teraz kupi ją w księgarni?

– Fizyczne wydanie „Free” przeznaczone jest dla tych, którzy podobnie jak ja lubią tradycyjne książki oraz papierowe magazyny. Można je zabrać do torby, na plażę, robić notatki na marginesie.

Prasa próbuje przenieść się do takich elektronicznych urządzeń jak czytnik Kindle firmy Amazon. Czy ta przeprowadzka uratuje tradycyjne gazety?
– Cyfrowa dystrybucja to świetny wynalazek i jeśli się sprawdzi, pozwoli nam, dziennikarzom, dalej robić to, w czym jesteśmy dobrzy, a co kiepsko sprawdza się w Internecie. Za to sporo zaoszczędzimy: pieniędzy przy dystrybucji, a drzew przy druku. Wycinamy je, bo to najlepszy znany nam sposób przekazywania treści. Jeśli się pojawi lepszy, nie będziemy się wahać ani chwili, bo nie chodzi o papier, lecz o nośnik o wystarczającym bogactwie wizualnym.

Trzy lata temu w książce „Długi ogon” dowodził pan, że to, co najważniejsze, coraz częściej dzieje się w niszach – rynkowych czy kulturowych, a nie na listach bestsellerów. Czas potwierdza tę teorię?
– Ostatnio ukazało się drugie wydanie tej książki i poza zmianą tytułu na „Dłuższy ogon” dodałem tylko rozdział o marketingu. Reszta się potwierdza. Zaprzeczają temu jedynie ci, którzy mnie źle zrozumieli: długi ogon dotyczy efektu kulturowego, czyli gasnącej roli mass mediów oraz promowanych przez nie pojedynczych zjawisk na rzecz rozkwitu niezliczonych nisz kulturowych. Zamiast ograniczonego miejsca na półkach sklepu płytowego, które wymuszało wyłuskiwanie gwiazd, mamy nieograniczoną przestrzeń wirtualną, w której każdy znajduje swoich fanów. Każda nisza ma swoje gwiazdy, a w samej muzyce takich nisz są dziś setki. Oczywiście największy efekt ekonomiczny wciąż przynoszą zjawiska bliższe mainstreamowi – nazywamy to „grubym środkiem”.

W nowej książce próbuje pan przewidywać przyszłość czy tylko opisuje pan rzeczywistość?
– Od 50 lat obserwujemy, jak potwierdza się prawo Moore’a, a od dobrych 10 lat – jak w wirtualnej rzeczywistości rozwija się gospodarka sporej wielkości państwa. Tutaj nie ma już miejsca na przepowiednie. Moje dzieci nie potrafią zrozumieć, jak mogłem poświęcić kilkaset stron tak oczywistym sprawom! Jak daleko sięgają pamięcią, ich świat działał właśnie według tych reguł.

rozmawiał Mariusz Herma
„Przekrój” 40/2009

* – Gordon Moore, jeden z ojców koncernu Intel, w 1965 roku zaobserwował, że co kilkanaście miesięcy liczba tranzystorów w mikroprocesorach ulega podwojeniu

Chris Anderson, 48 lat, redaktor naczelny miesięcznika technologicznego „Wired”, wcześniej pracował w magazynie „The Economist”, a także „Nature” i „The Scientist”. Zasłynął artykułem „Długi ogon” oraz książką o tym samym tytule. Jego nowa praca „Free” zadebiutowała na 12. miejscu listy bestsellerów „New York Timesa”, a jej elektroniczną wersję ściągnęło już 300 tysięcy osób.

 

 

Fine.




Jeden komentarz

  1. […] uporządkowanych serwisów streamingowych spoczywa multum tracków nigdy nie odtworzonych. Koniec długiego ogona Chrisa Andersona ginie w mroku internetowych głębin. Streamingowi czarnowidze obawiają się więc powtórki z […]

Dodaj komentarz