Ewolucja wspomnień

„…pryzmat Floydów przywiózł mi ojciec z Niemiec Zachodnich, byłem pierwszy w mieście” (lata 70.)

„…godzinami przegrywaliśmy z kumplem kasety The Police, dla siebie i połowy klasy” (lata 80.)

„…trzymam tego CD-Ra do dziś, sam ozdabiałem. Trochę się sypie” (lata 90.)

„…p2p sucks, torrent’s dead, long live rapidshop” (lata 00.)

„…na początku trafiłem na dwa fejki, ale potem znalazłem na nodacie. Rano sami wystawili za friko” (2010)





27 komentarzy

  1. Ada pisze:

    Ale dobrze to czy źle, jak myślisz?

  2. Patryk pisze:

    Dla artystów z jednej strony świetne miejsce do łatwej promocji. Z drugiej pozostaje im tworzenie w chwilach wolnych od prawdziwej pracy, gdyż w ten sposób na twórczości trudno zarobić. Ewentualnie koncerty, ale to dla tych, którym udało się już wybić.

  3. pszemcio pisze:

    tego z 2010 już nie kumam, starość

  4. Mariusz Herma pisze:

    Nie wiem, czy to dobrze, czy to źle, faktem jest, że wraz z gubieniem formy materialnej muzyka stopniowo przestaje nam się kojarzyć z okolicznościami – zdobywania jej i słuchania z/przy. „Pamiętam, jak…” – zapomnij.

    Ciekawe, dokąd doprowadzi nas to „czyszczenie” odbioru, i jak zniosą je ci, dla których kontekst był połową całej radości z bycia melomanem.

    Na razie to pewnie szkodzi trochę głębi odbioru, bo trudno powiedzieć, czy to wszystko zaburzało odbiór samej muzyki, czy go wzbogacało – pewnie i to, i to. Przywiązanie do nośników i okoliczności ich zdobywania miało swój urok, ale bywało chorobliwe (sam przez chwilę ściągałem białe kruki z końca świata, a potem słuchałem ich dwa razy; nie żałuję – odsprzedałem za więcej i kupiłem sobie za to na studiach Fendera). Na pewno mamy już za sobą przechwalanie się półkami wypełnionymi LP/CD – tylko na chwilę zastąpiło je pokazywanie sobie dysków – i muzyczny wyścig kolekcji powoli sobie zanika.

    Patryku – pozwolę sobie z własnej rozmowy zapodać Chrisa Andersona:

    „Dlaczego wszystko musi być biznesem? Muzyka to sztuka, rozrywka, hobby – czy musimy traktować to jako porażkę, że nie wszyscy będą mogli na niej zarobić? Spójrz całościowo na rynek muzyczny: od artystów i promotorów koncertowych po iTunes oraz fanów wszyscy świetnie się czują w nowej rzeczywistości. Jedynym poszkodowanym cyfrowej rewolucji są wytwórnie muzyczne, ale skoro stają się nikomu niepotrzebne, cóż w tym dziwnego, że mają kłopoty? W tej chwili powstaje więcej dzieł sztuki niż kiedykolwiek w historii świata. To dobrze czy źle?”

  5. Patryk pisze:

    W większości trudno się nie zgodzić. Jako osoba tworzącą na codzień muzykę dodam tylko, iż poświęcenie się samej tylko twórczości z pewnością jest, nie tylko moim, celem. Trudno jest to osiągnąć, oddając swoją ciężką pracę każdemu za jedno kliknięcie.

    Tak, zgadza się – muzyka to przede wszystkim sztuka i pasja, na którą tak często nie ma czasu, gdyż rzeczywistość związana z próbą utrzymania się, skutecznie oddala od tego, co w życiu ważne, a może i najważniejsze.

  6. Mariusz Herma pisze:

    Jeśli te darmowe kliknięcia zrobią się wystarczająco częste, to nie martw się, prędzej czy później zarobią na siebie, czego Ci bardzo życzę.

  7. Patryk pisze:

    Dziękuję i pozdrawiam :)

  8. airborell pisze:

    To nawet nie o kontekst chodzi. Bardziej mnie boli atomizacja. Jak przegrywaliśmy te kasety The Police, jak wymienialiśmy się CD-Rami czy nawet empetrójkami, to w tle było jakieś wspólne uczestniczenie w tej muzyce, jej przeżywanie, rozmawianie o niej, wymiana inspiracji. Gdy każdy sobie może ściągnąć cokolwiek z torrenta czy rapidszera, nie ma już powodu, żeby o tej muzyce specjalnie rozmawiać – zwłaszcza że nawet nie ma czasu, żeby się przy niej zatrzymać.

    Nie wiem, czy ten czynnik nie jest też jedną z przyczyn upadku muzycznych forów w ostatnich latach… Bo o czym tu dyskutować, skoro każdy słucha czego innego.

  9. ArtS. pisze:

    Czy z tymi rozmowami o muzyce, to nie jest trochę tak, jak z nostalgią za dzieciństwem? Kiedyś się czerpało inspiracje od kumpli, a teraz z internetu. Atomizacja to ładne hasło, ale jakoś nie uwzględnia faktu, że różne media generują różne formy uczestnictwa i wbrew tezom Margaret Tatcher nic nie zwiastuje końca społeczeństwa. Muzyka jest nieco starsza niż ostatnie 100 lat i w toku swojej historii towarzyszyły jej naprawdę różnorodne formy słuchania i doświadczania. Czy powinienem czuć żal, że nie dana mi była mistyczna ekstaza, jaka możliwa była w praktykach szamańskich? Może i tak…

    Swoją drogą to ciekawe, jak bardzo format kształtuje to, czym w ogóle jest dla nas muzyka. Wychowałem się słuchając płyt, więc moja kulturowa data ważności już minęła. Stałem się dinozaurem, czy – jak napisał ktoś bardziej obeznany ze współczesnym językiem – nerdem. Zepchnięcie na margines zawsze boli; podobnie oglądanie, jak coś, co się bardzo ceniło odchodzi w niebyt, ale, z drugiej strony, muzyka stopniowo staje się wolna: od materialności nośnika, utowarowienia, formatu albumu… Dzisiejsze praktyki słuchania przypominają uczestnictwo w koncercie muzyki improwizowanej, który trwa całe życie: czasem jakiś motyw się powtórzy, ale generalnie chodzi o tu i teraz, o zanurzenie się w strumieniu dźwięków, wciąż nowych, wciąż innych. Nie powiem, żeby jakoś mnie nie uwodziła taka wizja, mimo całego mojego przywiązania do formatu albumu i poszukiwania wciąż możliwości rozmawiania o muzyce (co właśnie czynię, choć nieco inaczej niż dawniej).

  10. lewar pisze:

    muzyka jest dla nerdów.

    to są cytaty z nerdów.

    Nie wnikając za bardzo w temat (nieco już rozgrzebany, choć grzebać jest w czym nadal i grzebać się będzie – w tym będę sam, w mękach skrobie doktorat mocno się tyczący):

    Rozmawiam z młodzieżą o 10 lat ode mnie młodszą o kupowaniu płyt. I jestem nazywany piratem i złodziejem (tak bez ofensu zbytniego, cudna to młodzież), bo ściagam milion płyt itd. I gdzieś mnie to dziwi, no bo wydawało mi się, że im młodzież młodsza tym na większą potęgę ściąga empeczy i nie ma z tym problemu. Otóż ma. Techniczny. I tak naprawdę tego nie potrzebuje:

    Przeciętny słuchacz, fanujący 3-10 zespołom, a takich jest najwęcej, ma ich płyty na półce (czasem po 1-2 z dużej dyskografii), lubi oglądać ich klipy na jutubie i wywali hajs jak przyjadą na Opener, czy zagrają w jakiejś Stodole.

    Nie czuje potrzeby posiadania nagrań wszystkich projektów gitarzysty ulubionego zespołu, słuchania miliona płyt miesięcznie, czy wnikania w nurt new rock revolution od podstaw do zastaw. Słowem – nie potrzebuje tej całej muzyki, którą nielegalnie, czy legalnie udostępnia się w sieci. Potrzebuje tylko trochę, i to znajdzie bez problemu na plejlistach w jutubie, majspejsie, czy w sklepie na półce.

    Rzecz druga i chyba najważniejsza – nie wie jak ściągać z rapidszera, bo nawet nie wie co to jest. Nie szuka płyt na torrentach, bo nie wie, że tam jest coś oprócz nowego sezonu „True Blood”. Chętnie wymieni się zawartością mp3 plejera z koleżanką, ale nie ciągnie go do rozkminiania o co chodzi z tym ściąganiem i shareblogami i wpisywaniem kodów jak licznik zejdzie do zera.

    To są słuchacze. Reszta, my, to nerdy.

    Muzyka jest dla nerdów. Na nas przemysł muzyczny nie traci, a artyści zyskują (oczywistości… typu internetowy hajp dwóch chłopaczków z Kanady, co to grali w garażu a teraz jakieś kluby w dzikiej Polsce odwiedzają i tłum szaleje).

    Muzyka jest dla nerdów.

  11. Marceli Szpak pisze:

    @ ArtS

    Oczyszcza się po prostu kanał komunikacji, odpadają rzeczy zbędne i zakłócające odbiór, takie jak fetyszyzacja nośnika, asymetria wynikająca z tego, że jedna strona płaci za udział w dialogu, jakieś historie niepotrzebne (i nudne najczęściej) o tym, jak się na jakiś album polowało. Kolejnym etapem będzie całkowita anonimizacja twórców, a co za tym idzie całkowity zanik możliwości zarabiania na muzyce. I wtedy stanie się czystszą forma komunikacji niz mowa. I O TO CHODZI.

  12. ArtS. pisze:

    To oczywiście mocno uromantyczniona wizja, bo internet jednak też tworzy nierówności, tyle że np. w dostępie a nie własności. W skali globalnej znakomita większośc ludzkości sytuuje się poza siecią i nie bardzo widać, żeby sytuacja miała ulec zmianie. I zapewne spora część atrakcyjności nowego mediumm opiera się na idealizacji, ale przecież tak działa uwodzenie. :)

  13. pszemcio pisze:

    a mnie nieco śmieszy (wybaczcie) traktowanie nośnika jako zła co zaburza odbiór czy też oddala go od obcowania z jakąś improwizacją. bo tak to można sobie wmawiać jakbyście zamiast kupować nośnika – chodzili na koncerty tylko. a współczesna muzyka jest wypieszczona w studio, dokładnie zaplanowana, przearanżowana, jest sztucznym tworem, bo to nie jest naturalne że ktoś krok po kroku nagrywa każdą nutę, wszystko składa, dodaje efekty z komputera i robi mastering. rezygnacja z nośnika tego nie zmienia

  14. Mariusz Herma pisze:

    Ta romantyczna wersja bardzo mi się podoba, mimo nerdowskiej natury (cóż – nazwa bloga zobowiązuje do bycia pomiędzy). Obawiam się tylko, czy nie robimy sobie złudnych nadziei, ufając przesłankom burzliwego okresu przejściowego. Bo mnie się coraz bardziej widzi, że z jednego pozerstwa wpadamy w drugie: dawne fanowskie pozerstwo przerodziło się w wyścig przesłuchań i przecieków – kto pierwszy dorwie płytę i opisze na blogu czy innym twitterze, a nie co napisze. Po stronie krytyków pozerstwo obnażyła ostatnia ankieta Pazz & Jop „Village Voice”, gdy oto kilkuset krytyków zagłosowało niemal identycznie, jak sama tylko redakcja Pitchforka. Albo PFM wypracowało wreszcie algorytm pozwalający obiektywnie oceniać muzykę, albo ktoś tu udaje, że słucha.

  15. pszemcio pisze:

    a to o czym piszesz, to dla mnie dowód że wcale nie do końca tak jest, że teraz mamy dostęp do muzyki wszelakiej i każdy słucha czego innego. sami wracamy do bata i szukamy kogoś kto powie „tak! to jest dobre, a to słabe”. kiedyś rolę tę spełniały kolorowe pisma, dziś słuchacze znaleźli sobie akurat pitcha, mimo ze takich serwisów są setki. ot ułomność natury która przewodników potrzebuje, bo inaczej ginie

  16. Ada pisze:

    Właśnie o tym miałam powiedzieć. Kiedyś było tak, że „a Bob Dylan moim mistrzem”, a ktoś, a ktoś, a teraz ile osób, tylu mistrzów, i zainteresowanie przenosi się z artystów na przewodników. „Zdaniem Simona Reynoldsa”, „Na blogu”, „NME stworzyło listę miliona utworów do picia herbaty z cytryną” i tak dalej. Nie chciałabym krytykować, bo takie podejście może oznaczać uchronienie tradycji dyskusji o muzyce przed upadkiem, jak niektórzy z pewnym niepokojem sugerują, ale też koszmarnie mnie irytuje ta tendencja „A ja znam więcej artystów, którzy mają mniej niż 1000 słuchaczy na last.fm, od ciebie!”. Wszystko to bardzo się rozwleka. Kiedyś dyskutowaliśmy nad dziełem. Teraz dyskutujemy nad kwestią samych kryteriów, które będziemy baaardzo ewentualnie przykładać do tego dzieła, chociaż, z drugiej strony…

  17. Marceli Szpak pisze:

    @ dawne fanowskie pozerstwo przerodziło się w wyścig przesłuchań i przecieków – kto pierwszy dorwie płytę i opisze na blogu czy innym twitterze, a nie co napisze

    Nah, to też tylko etap przejściowy. Dojdzie do tego, że nie będziemy w ogóle gadać o muzyce, zostawiając to niepozerom, bo przy tym natłoku dostępnych dźwięków – legalnie i nie – nie ma szans, żeby wytworzyć jakieś wspólne ścieżki odsłuchu.

    I NIE MA TAKIEJ POTRZEBY.

    Ten utopistyczny pomysł, bierze się w sumie stąd, że po głębszym zastanowieniu, to całe gadanie o muzyce jest nam absolutnie do niczego niepotrzebne, muzyce też. W sensie nie interesuje mnie, co np Giles Peterson ma do powiedzenia o XYZ, wystarczy właśnie prosty tweet – nowa płyta Darondo. Tyle wkładu recenzenta, resztę opinii wyciągnę sobie sam, po przesłuchaniu, z własnego mózgu i generalnie nie muszę się nią dzielić, nie muszę tych wrażeń wymieniać z kimkolwiek, na dobrą sprawę nie muszę sobie ich tłumaczyć na słowa, co jest kolejnym etapem czyszczenia tego kanału komunikacji.

    Z drugiej strony, pewnie zawsze będzie tak, ze pomijając nas – starych zblazowanych dziadów- zawsze wokół pewnych kombinacji dźwięków, stylu i osobowości będą się tworzyły grupy wyznawców, którym ta wymiana emocji jest do czegoś potrzebna. Nie wystarczy im, że się spocą razem na koncercie kolejnego animal collective, będą się też na innych poziomach komunikacji utwierdzać w swoim uwielbieniu. I git – może zamiast rynku prasy muzycznej wytworzy się miliard niekontaktujących się ze sobą nisz, wydających raz na jakiś czas cyfrowe ziny poświęcone jednej kapeli, krążące tylko wśród zarejestrowanych fanów. Może to być robota samej kapeli, może być wyznawców, mogą stać za tym jakieś suto opłacone marketoidy.

    Ale coś takiego, jak potrzeba szerokiego pisania o muzyce, czytania o niej w tysięcznych aspektach, staje się coraz bardziej zbędne. To, co najważniejsze jest nieprzekazywalne, a funkcję informacyjną doskonale spełniają automaty wysyłające newslettery donoszące o premierach płyt – choćby spięte z kontem w którymkolwiek z serwisów społecznościowych. I tu w sumie zostanie jedyne pole do popisu dla chcących pisać o muzyce – ktoś będzie musiał pisać dobre reklamy :) Ale nic po za tym.

  18. Mariusz Herma pisze:

    Dyskutowanie o muzyce i czytanie dobrych tekstów o niej (i, eee, pisanie ich) to dla mnie radość wielka i nie chciałbym z niej rezygnować, nawet jeśli tych dyskusji i tekstów nie będę potrzebował jako słuchacz (czy to nie już?).

    Pisanina muzyczna – profesjonalna, amatorska – nie jest dla mnie funkcją muzyki, to raczej pochodna gałąź rozrywki, w dużej mierze równoległa. Czy prasa piłkarska jest piłce koniecznie potrzebna, skoro mecze można zobaczyć na żywo? Nie, ale wielu lubi mecz obejrzeć, ale potem o nim poczytać, pogadać. W ten weekend więcej około-muzycznego ożywienia w mojej głowie wywołały dyskusje tutejsze (dziękuję), niż rzeczy, których akurat słuchałem.

    Po chwili zastanowienia – w zasadzie nie pamiętam, kiedy ostatnio czytywałem prasę muzyczną (głównie) w poszukiwaniu rekomendacji. Lata 90? Głowy nie dam, bardziej ufałem znajomym. Przyjemność z czytania, reszta to bonus. Przy obecnym czytelnictwie prasy muzycznej – o Polsce nawet nie wspominam, ale NME z nakładem pięciocyfrowym? – mam wrażenie, że te gazety kupują już tylko takie niedobitki.

  19. Marceli Szpak pisze:

    Ale właśnie – bo ja sobie chętnie przeczytam, jak na przykład zrobisz wywiad z Małymi Instrumentami (przy okazji dzięki, bo rewelacja), ale już takie stricte recenzenckie/rekomendacyjne/ słuchaj_bo_to_dobre teksty większość z nas łyka coraz częściej od znajomych (sieciowych/życiowych)niż z mediów. I to się już raczej nie odwróci, bo patrz akapit 3.

    A taką funkcję – wywiad z artystą, omówienie jakiegoś zjawiska muzycznego w kontekście społecznym – spokojnie mogą przejąć blogi, czy nawet dodatki kulturalne do prasy codziennej (niezależnie od tego, czy nadal będzie wydawana na martwych drzewach, czy jak wszystko inne zacznie być całkowicie cyfrowa)

    Rozumiem radość z pisania o muzyce, bo ogólnie rozumiem radość z pisania :), ale jako odbiorca takich tekstów, mam z nich coraz mniej. I owszem – również z tego powodu, że media, czy to sieciowe, czy analogowe, mają zbyt duże opóźnienie w stosunku do blogerów, twitterowców i całej reszty, która nie musi przechodzić przez cykle redakcyjne, tylko leci na szybko i spontanicznie. W związku z czym, każda medialna recenzja, to jest już dziś przedwczorajszy koklet i choćby była napisana perfekcyjnie, to i tak nie mówi niczego, czego nie wiedziałbym wcześniej – czy tego chcemy czy nie, szukając info na temat jakiejś płyty, z reguły docieramy do tych samych źródeł, co ”uznani recenzenci” i mamy dokładnie te same informacje (ostatnia radość, jaka tak naprawdę została z czytania recenzji, to tropienie pierwotnego tekstu źródłowego, który ekhmm, najczęściej okazuje się promocyjnym press-kitem:)

    Kolejny problem z pisaniem tekstów rekomendujących – konsument jest dziś świadomy w mniejszym lub większym stopniu, że media nie istnieją w próżni, że każdy tytuł prasowy, program muzyczny, dziennikarz jest osadzony w jakiejś sieci układów i powiązań z rynkiem produkującym muzykę i nie ma absolutnie żadnej gwarancji, że pisze od siebie. Co wytwarza dość paranoiczną sytuację, bo jak sprawdzę coś z Twoich rekomendacji blogowych, to tak już z tym, o czym piszesz w P. mam o tyle problem, że nie wiem, jak duży nacisk wywiera na ciebie redakcja i jej wpływy/układy(pewnie żaden, ale paranoja zobowiązuje:) i podchodzę do takich recenzji z dużo mniejszym zaufaniem, choć autor jest ten sam. Zresztą robisz to za pieniądze, co momentalnie powoduje obniżenie wiarygodności (sam nie wierzę w to, co piszę za kasę, więc robię projekcje na innych:).

    Zgodzę się, że potrzeba rozmowy o muzyce może przetrwać, ale nie do końca wierzę, że będzie to ta komunikacja jaką znamy, pisemna, z jakimiś długimi dyskusjami na forach czy blogach. Skończy się raczej na puszczaniu tubek i klikaniu like/don”t like.

  20. ArtS. pisze:

    @pszemcio

    W poprzednich wypowiedziach bynajmniej nie chodziło mi o utożsamianie CD ze złem wszelakim, a jedynie o słynne McLuhanowskie „przekaźnik jest przekazem”. Innymi słowy, że nośnik do pewnego stopnia warunkuje to, jak słuchamy i czym jest dla nas muzyka. Przy czym nie chodzi o kwestie techniczne, czy jest nagrana na czterośladzie czy w cyfrowym studio, ale o praktyki odbioru i znaczenia, które im nadajemy.

    @Marceli Szpak; Mariusz

    Muzyka nigdy nie spełniała tylko estetycznych funkcji i nie wierzę, że kiedyś to nastąpi. Z bardzo prostej przyczyny: jest ona zanurzona w prozie życia, w naszych codziennych doświadczeniach, w kulturze i języku. Dlatego rozmawianie o muzyce nie jest jedynie „pochodną” przemysłu muzycznego, ale jest immanentne wobec samej idei muzyki. Mówiąc inaczej: w naturze istnieją tylko dźwieki, żeby stały się „muzyką” konieczny język, który nada dźwiękom znaczenie i zakwalifikuje je jako takie. Język poprzedza muzykę i jest jej warunkiem. Stąd każda kultura musi wypracować jakieś formy mówienia o muzyce, a czy będzie to mit czy felieton czy wpis na blogu, to już inna broszka. Na pewno jesteśmy świadkami zmian na tym polu, ale nigdy nie uwierzę, że zmiany te mogłyby doprowadzić do wymarcia zjawiska. O muzyce będzie się gadać, bo tylko tak możemy się określić, zdecydować co lubimy, odróżnić między geniuszem a szmelcem, zbesztać kogoś za kiepski gust a zaprzyjaźnić się z kimś innym, kto podziela nasze zainteresowania. Budowanie statusu, podtrzymywanie więzi, określanie przynależności to funkcje społeczne muzyki, tak samo od niej nieodłączne, jak np. doznania estetyczne czy kontakt z sacrum.

  21. marcel_ pisze:

    Czyli za parę już nie będę mógł objechać marnego pismaka, co się tak marnie napocił o koncercie mojej ulubionej kapeli X, że się on nie zna i że powinien krowy wypasać? Smutne!

  22. Marceli Szpak pisze:

    @ Budowanie statusu, podtrzymywanie więzi, określanie przynależności to funkcje społeczne muzyki

    A ja sobie właśnie wieszczę, że te funkcje społeczne będą jednak powoli zanikać, poza salami koncertowymi. Sam wyżej pisałeś, że muzyka istnieje dłużej niż 100 lat, ale to wlaśnie te ostatnich sto lat dominacji popkulturowego podejścia do muzyki, tak przestawiły wajchę, że funkcja społeczna stała się główna, a w wielu przypadkach jedyną funkcja muzyki. I tak – był to pewien fascynujący etap rozwoju, taki, który nas kształtował w dużym stopniu i do końca życia pewnie będziemy szukać jakiejś „społeczności” poprzez muzykę, ale z drugiej strony jesteśmy chyba jednym z ostatnich pokoleń, które się na to załapało.

    Obserwowanie jak się to wszystko zmienia jest naprawdę fascynujące, chciałbym doczekać czasów, że któryś z nas będzie mógł powiedzieć, że miał rację. I właściwie wolałbym, żeby to była Twoja racja, ale nie wydaje mi się, że bedzie.

  23. Mariusz Herma pisze:

    Oj, pierwotnie to funkcja społeczna była głównym, jeśli nie jedynym powodem wykonywania muzyki. Te czysto estetyczne zachwyty mają może kilkaset lat, bo jeszcze w starożytności i w średniowieczu albo była to mniej lub bardziej serio traktowana religia, albo coś bliżej teatru/kabaretu niż koncertu.

    Muzyka – coraz bardziej jestem co do tego przekonany – wraca nam do korzeni. A jeśli tak, to i jej społeczna funkcja powinna raczej nabierać na znaczeniu, niż zanikać. Co nie musi być sprzeczne z zanikaniem kontekstu – coraz mniej nas interesuje, kto wykonuje muzykę, słucha się jej nawet w całkowitej nieświadomości tła. Za to jakże chętnie sprawdzamy, co inni myślą na jej temat. I dokładnie tak było na początku: pieśni nie miały autorów, były wspólnoty.

  24. Marceli Szpak pisze:

    @ starożytności i w średniowieczu albo była to mniej lub bardziej serio traktowana religia, albo coś bliżej teatru/kabaretu niż koncertu.

    A bo Ty o funkcji społecznej w sensie ”przeżycia”, ”katharsis” i takich tam, a ja o tej, która w pewnym momencie doprowadziła do tego, że rozmowy o muzyce zaczęły spełniać tę sama rolę, co towarzyskie dialogi o pogodzie. I jak pierwsza przetrwa (choć też pewnie w zmienionej formie – zauważ, że parę dziedzin sztuki tradycyjnie ”społecznej” przechodzi powoli na pozycję sztuki, którą najlepiej odbiera się jednak w kameralnych domowych warunkach – np oglądanie filmu w kinie z przypadkowa publiką, zdecydowanie staje się dużo słabszym wrażeniem, niż zobaczenie go w domu), tak ta druga mogłaby zaginąć bez szkody dla nikogo, tak właściwie.

  25. marcel_ pisze:

    Właściwie jestem produktem dwóch ostatnich faz, więc w sumie powinienem być niemal wyprany z tego społecznego podejścia do zjawisk w muzyce, tak samo jak większość moich znajomych. OK, w myślenickim sklepiku z „compactami” w fazie głębokiego gimnazjalizmu udało mi się za uciułane dwie dyszki kupić kasetę Linkin Park. I właściwie tyle wspomnień z obcowania z nośnikiem.

    Jednak jeśli chodzi o społeczne doznania związane z muzyką- doświadczam niemal codziennie- chociażby na maleńkich koncertach niszowych zespołów, na których poznałem masę znajomych i na których (ewentualnie na jakichś afterparty) wykluły się przyjaźnie. Wszystko przy okazji rozmów o muzyce. Teraz na te koncerciki chodzę to wiadomo, kogo się spodziewać. A potem gadamy o koncertach, obgadujemy recki z p4k, podajemy sobie zakładamy jeszcze bardziej niszowe zespoliki, tworzymy jakąś udającą elektroniczną awangardę muzę z laptopów na stancjach, zakładamy kolektywy didżejskie, pełen ferment w małej społeczności, w której ludzie wzajemnie na siebie działają. Jako produkt bezdusznego, internetowego, lastefemowego, spotifajowego, rapidszerowego, podejścia do muzyki muszę zakrzyknąć: nie!

    A to podejście to z tego co widzę spodziewana wersja finalna, mająca niby zastąpić całkowicie słuchanie z nośników. To rzecz jasna inna sprawa niż dawniej, kiedy człowiek miał sentyment nie tylko do muzyki, ale i nośnika. Jednak u mnie rośnie sentyment do wspomnień obcowania z muzyką właśnie we wspomnianych wyżej warunkach koncertowych- tak wspominek dotyczących samej muzyki i przyległości, ale też np. oglądania zdjęć z koncertów, wspominania długich podróży pociągiem, noclegów na podłogach u kumpli, nocy w namiocie na festiwalach.

  26. ArtS. pisze:

    Generalnie podział na funkcje społeczną/religijną/estetyczną w muzyce jest dość umowny i używam go tylko w celach heurystycznych. Uważam, że wszystkie trzy zawsze były wplecione w muzykę, choć można mówić o zmieniających się relacjach mięrdzy nimi w różnych okresach czasu. I tak, jak Mariusz zauważył, estetyczny aspekt muzyki to stosunkowo późny wymysł. Przecież jeszcze Bach tworzyły tyle tych cholernych kantat, żeby zdążyć na cotygodniowe msze i dopóki muzyka funkcjonowała przede wszystkim w kościele, służyła celom rytualnym: sławienie i kontakt z sacrum oraz integracja wspólnoty wierzących. Idee kontemplacji i powiązanie muzyki z uczuciami to na dobrą sprawę wynalazki Romantyzmu, choć można się kłócić czy wynalezienie harmonii i narodziny opery w XVIII w. nie wyznaczają punktu przełomowego.

    Tak czy inaczej to społeczne funkcje muzyki nie są specyfiką najnowszych czasów. To, że przybierają one formy wymienione powyżej przez marcela, a nie zbiorowych praktyk szamanistycznych czy wspólnego udziału w liturgii, to już znacznie szersza kwestia, związana z przemianami więzi społecznej w ogóle.

    Nie mogę też się zgodzić z tezami dotyczącymi filmu i kina. Na jakich danych się opierasz? Bo z tego co mi wiadomo, to w Polsce w przeciągu ostatnich dwóch lat frekwencja w kinach bije rekordy a na świecie jest chyba podobnie. Liczba festiwali filmowych w kraju też jest chyba większa niż kiedykolwiek i cieszą się one popularnością (tu akurat danych nie czytałem, ale utrzymują się na rynku więc źle być nie może). Nijak mi stąd nie wynika, że film przenosi się w domowe zacisze (powiedziałbym nawet, że generalna tendencja jest odwrotna – mamy renesans kina, choć nie wiem, czy to nie za mocne).

  27. macio pisze:

    taki video bonusik
    http://www.youtube.com/watch?v=OyaNk2NrZwg
    [ociera łze]
    może się kiedyś wczytam w zapis dyskusji dokładnie, ale póki co nie mam czasu. czytam podsumowanie na screenagers

Dodaj komentarz