marzec 2010

John Zorn

Ponieważ z nim nic nigdy nie wiadomo, postanowiłem spytać Johna Zorna o to, z jakim materiałem przyjedzie do Lublina na majowy Festiwal Kody (1), o wykonawców, z którymi wystąpi (2), a przy okazji o serię płyt, które zamierza w tym roku wydawać miesiąc po miesiącu (3). Odpowiedzi nadeszły zbyt szybko.

1. A saxophone

2. Lou Reed and Laurie Anderson

3.
mycale
chimeras
in search of the miraculous
last works (duo with fred frith)
ipos   (the dreamers play masada)
baal (ben goldberg plays masada)
dictée/liber novus
astronome DVD
haborym  (masada string trio)
the goddess
crowleyana   (classical chamber music)
ipsissimus  (moonchild)
apparitions
the satyr’s play
filmworks 24—the nobel prizewinner

Fine.


Aga Zaryan

Wydała bardzo ładną płytę „Looking, Walking, Being„, w całej tej jazzowej aureoli przyjemnie piosenkową, której słucha się nawet lepiej niż osławionego „Picking Up the Pieces” – szczególnie o tej porze roku. O tym, jak to jest być pierwszym Polakiem w Blue Note opowiada tutaj.

Natomiast przedwczoraj w telewizorze widziałem człowieka o nazwisku Aghazaryan.

Fine.


dan le sac vs. Scroobius Pip – wywiad

Nowy album zaczynasz od wyznania, że robi ci się niedobrze. Negatywne emocje są dla ciebie bardziej inspirujące niż pozytywne?

Scroobius Pip: Ja w tych emocjach, w nieprzyjemnych czy smutnych tematach zawsze szukam pozytywów – czegoś poetyckiego, może nawet pięknego. W każdym razie godnego zaangażowania. Nie chcę być postrzegany jako pogrążony w depresji nieszczęśnik.

Na pewno nie wyglądasz na zadowolonego z własnej ojczyzny…

Kocham Anglię, nie chciałbym mieszkać nigdzie indziej, jestem szczęśliwy i dumny z bycia Anglikiem. Kropka. Wielu ludzi sądzi, że jeśli ktoś chce się chlubić swoim pochodzeniem, to powinien przymknąć oko na przywary rodaków. Absolutnie się nie z tym nie zgadzam. Należy prowokować dyskusję i mieć nadzieję na jakąś pozytywną zmianę.

W „Stake a Claim” zauważasz, że w ustroju demokratycznym to my jesteśmy rządzącymi, a nie rządzonymi. Myślisz, że ludziom trzeba o tym przypominać?

W Wielkiej Brytanii ciągle siłujemy się rządem, któremu sami powierzyliśmy władzę w wyborach. Zapominamy, że to rząd jest naszym reprezentantem. A kiedy tak siedzimy i patrzymy, jak politycy urządzają sobie naszym kosztem dzikie harce, to jakbyśmy wracali do dyktatury. „Stake a Claim” napisałem dla francuskiej kapeli, z którą mieliśmy współpracować. Francuzi mają tę specyficzną solidarność, która pozwala im ciągle wychodzić na ulice i stanowczo zażądać czegoś od swojego rządu. Potrafią stanowczo reagować na działania władz, stąd te wszystkie strajki i protesty. A czy my dorośliśmy do demokracji? To temat rzadko poruszany w muzyce, chcieliśmy wypełnić tę lukę.

Z kolei w „Get Better” wątpisz, byśmy dorośli do wychowywania dzieci.

Po dwóch latach koncertowania wróciłem do Essex, do mojego rodzinnego miasta Stanford-le-Hope, i byłem zaskoczony, jak wiele rzeczy mi się tam nie podoba. Ta akurat piosenka skierowana jest do zagubionych dzieciaków, które samotnie błąkają się po takich mieścinach. Po pierwszym lepszym wybryku prasa urządza na nie nagonkę, a to nie są źli ludzie. Zwykle po prostu się nudzą, nie zostali przygotowani do radzenia z problemami w mądry sposób, bo są wychowywani przez rodziców, którzy sami nie zdążyli dorosnąć. Wybraliśmy się nawet do lokalnej szkoły, żeby pogadać z licealistami. Ostatecznie urządziliśmy im małe seminarium motywacyjne. Uwieczniliśmy je na teledysku „Get Better”, nie ma tam ani jednego aktora!

Tak jak zapowiadał wasz występ na ubiegłorocznym festiwalu Nowa Muzyka, „Logic of Chance” jest płytą bardzo taneczną, wręcz popową. To świadoma decyzja?

Nie było żadnej debaty na ten temat, to po prostu się stało. Większość materiału powstała w trasie i na pewno ta festiwalowo-koncertowa sceneria pociągnęła nas w bardziej tanecznym kierunku. Ale na „Logic of Chance” są też bardziej stonowane kawałki, jak „Cowboi” czy „Five Minutes”.

Chyba lepiej czujecie się na scenie niż w studiu?

Zdecydowanie tak, scena to nasz żywioł. Z nagrywaniem materiału zawsze uwijamy się możliwie szybko. Nad żadną z płyt nie ślęczeliśmy w studiu dłużej niż tydzień. A potem ruszamy w trasę i każdy z utworów nabiera własnego życia, niezależnego od wersji studyjnej.

A jak dziś wygląda twoja współpraca z Danielem Stephensem?

Dan nauczył się mojego podejścia do muzyki, a ja jego i już samo to ułatwiło sprawę. Wyciągamy z siebie nawzajem to, co w nas najlepsze, mobilizujemy do cięższej pracy, uczymy krytycznego podejścia do własnej twórczości. Na trasie spędziliśmy razem już parę dobrych parę lat, więc nasza relacja na poziomie pozamuzycznym też się rozwinęła. Nadal jednak pracujemy głównie na odległość. Dan podsyła mi e-mailem swoje bity, ja piszę słowa, odsyłam mu, i tak wte i wewte. Ale to działa, a przy okazji udało nam się jeszcze nie znienawidzić nawzajem!

Nie masz wrażenia, że raperskie innowacje coraz częściej docierają do nas spoza Stanów Zjednoczonych?

W hip-hopie mamy dzisiaj takie bogactwo, że gdzie nie spojrzysz – różne wariacje, style, pomysły. W Ameryce ciągle powstają najlepsze rzeczy w gatunku, tyle że o nich się nie mówi, bo całą uwagę publiczności ściągają 50 Cent, Kanye West i tak dalej. A przecież tamtejszy underground, ludzie tacy jak Sage Francis, P.O.S., B. Dolan, cały hip-hopowy underground, oni robią niesamowite rzeczy. Tyle że czasem trudniej do nich dotrzeć, niż do raperów z RPA.

Wyróżniłbyś kogoś spośród swoich rodaków?

Kate Tempest, dziewczyna, która udziela się w kapeli Sound of Rum, to zjawiskowa tekściarka. Zabieramy ją zresztą na trasę po Wielkiej Brytanii. Jest też Polarbear, artysta typu „spoken word”. W tej chwili zupełnie odsuwa się od muzyki, jakby w kierunku teatru, czy raczej storytellingu, jest w tym absolutnie niewiarygodny.

A co sądzisz o The Streets? Zwykle jesteś porównywany właśnie z Mikiem Skinnerem.

Rzeczywiście często się nas łączy. Nie do końca rozumiem, dlaczego tak się dzieje, bo drążymy inne tematy i gramy inną muzykę. Ale nigdy mnie to porównanie specjalnie nie martwiło, bo to znakomity tekściarz i opowiadacz.

Na nowej płycie macie sporo śpiewanych refrenów. Nie miałeś ochoty spróbować swoich sił jako wokalista?

O nie, pozostawiłem to Danowi. W „Cauliflower” pojawia się też dziewczyna o pseudonimie Kid A.

A kto śpiewa w „Cowboi”?

Kid Carpet, chłopak z Bristolu, który siedzi po uszy w electropopowych klimatach. To skrajnie nieszablonowa i równie undergroundowa postać. Ale my jesteśmy jego fanami od lat. Kilka razy zapraszaliśmy go na trasę, a w końcu zdołaliśmy zaciągnąć go do studia.

Fine.


Cat Stevens vs. Yusuf Islam

Ten mężczyzna z brodą to Yusuf Islam, czyli Cat Stevens. Artysta uznany kilka lat temu za terrorystę właśnie wydał nową płytę i szykuje pierwszą od ponad 30 lat trasę koncertową

Pójdę o zakład, że nie wierzyliście w powodzenie tego koncertu!” – zagaił Yusuf Islam, witając 400 osób zebranych w połowie maja w klubie El Rey w Los Angeles. Pewnie by wygrał ten zakład, ale czy można się dziwić niedowiarstwu Amerykanów, skoro „artysta znany niegdyś jako Cat Stevens” nie dawał zbyt wielu powodów, by o nim pamiętać?

Jeden z największych gitarowych bardów lat 70. przyjechał promować nowy album „roadsinger”. – To płyta autobiograficzna, ale „r” piszcie małą literą. Tak, kiedyś użyłbym wielkiego „R” – tłumaczył, myśląc o czasach, gdy jego „Wild World” podbijało światowe listy przebojów.
Skromność skromnością, ale Yusuf zgromadził już przyjaciół z dawnych lat i przymierza się do wielkiego powrotu na światowe sceny. Skąd powraca?

Ostatnią trasę po USA Cat Stevens odbył w 1976 roku, kiedy to po jego entuzjazmie dla muzyki nie pozostał ani ślad. Wyjaśnienia szukano w spadającej sprzedaży płyt pieśniarza, ale decydująca okazała się wakacyjna przygoda, która ukoronowała duchowe poszukiwania Stevensa. – Płynąłem wzdłuż wybrzeża nieopodal Malibu. Chciałem wrócić do brzegu, ale Pacyfik się wzburzył i zacząłem tonąć. W przerażeniu krzyknąłem: „Boże, oszczędź mnie, a będę pracował dla Ciebie!”. Po sekundzie fale ustały.

Nawrócenie Stevensa

W grudniu 1977 roku fankluby pieśniarza obiegła wieść, że ich idol postanowił porzucić nazwisko, światopogląd, a co gorsza – także muzykę. Syn greckiego Cypryjczyka głęboko zaangażowanego w prawosławie założył na ramiona abaję, na głowę kefiję i począł podpisywać płyty jako Yusuf Islam. I to tylko przez chwilę, bo po wydaniu płyty „Back to Earth” w listopadzie 1979 roku urządził na londyńskim Wembley pożegnalny koncert. Nazajutrz wszystkie gitary wystawił na aukcji charytatywnej. – Nie twierdzę – tłumaczył później – że islam zakazuje używania instrumentów. Ale to był grząski teren, a ja wolałem trzymać się z dala od kłopotów.

Odtąd nawet we własnym domu śpiewał a capella, a komponował tylko dla Proroka, poczynając od dziecięcej piosenki „A Is for Allah”. Dziennikarze przyzwyczajeni do dalekowschodnich obsesji, choćby muzyków The Beatles, potraktowali całą sprawę z przymrużeniem oka. Zresztą sam Stevens miał wcześniej podobne wyskoki: lata 1973–1974 spędził w Brazylii (gdzie poszukiwał istoty muzyki), potem studiował buddyzm, zen i numerologię. Dopiero gdy brat podrzucił mu egzemplarz Koranu, „odnalazł pokój”. – Odkryłem rzeczywistość tak piękną, że muzyka nawet nie potrafi jej imitować.

Yusuf zerwał kontakty z przemysłem muzycznym („Zasady rządzące fonografią nie godzą się z życiem kogoś, kto chce trzymać się z dala od korupcji”), ale nie zrezygnował z działalności publicznej. Rok po roku otwierał w Anglii kolejne szkoły dla muzułmańskich dzieci (sam został dyrektorem londyńskiej podstawówki). W 1985 roku założył fundację Muslim Aid, która pomagała ofiarom klęsk żywiołowych i wojen w Bośni, Indiach, Iraku, Kenii czy Libanie. W reakcji na wojnę na Bałkanach stworzył Small Kindness, organizację szerzącą edukację w Kosowie.

Terroryzm Yusufa

W 2000 roku telewizja VH-1 zaprosiła go do Izraela, gdzie kręciła poświęcony mu odcinek głośnej serii „Behind the Music”. – Jerozolima była kluczowa w moim nawróceniu. To w Al-Aksie modliłem się po raz pierwszy w życiu – wspominał. Nie było mu dane powtórzyć tamtych modłów. Izraelskie służby zawróciły Islama z granicy, zarzucając mu, że w 1988 roku podrzucił Hamasowi walizkę pieniędzy. – Ależ ja wtedy nawet nie wiedziałem o istnieniu Hamasu! – żalił się i przekonywał, że chodziło o pomoc dla palestyńskiego szpitala. Przynajmniej tak mu powiedziano.

Ale to nic w porównaniu z niespodzianką, którą cztery lata później zgotowali mu Amerykanie. Jesienią 2004 roku wraz z córką leciał do Waszyngtonu. Tyle że samolot wylądował w Bangor, w stanie Maine≠, a Islama na lotnisku przywitali agenci FBI. – To niedorzeczne – mówił po przymusowym powrocie do Londynu. – Część mnie chce się śmiać, część płakać.

Deportacja zaowocowała nerwową dyskusją na linii Londyn–Waszyngton. Minister spraw zagranicznych Jack Straw osobiście interweniował u sekretarza stanu USA Colina Powella. Wszak Islam jako jeden z pierwszych potępił zamachy na World Trade Center. Miesiąc później na koncercie potępiającym ataki Yusuf zaśpiewał (oczywiście a capella) przebój „Peace Train≠” – był to jego pierwszy publiczny występ od ponad 20 lat. Jakim cudem znalazł się więc na czarnej liście FBI? Cała sprawa mogła być zwykłą pomyłką komputera, który Youssefa Islama pomylił z Yusufem.

Wiarę w nieskazitelność duszy Stevensa w końcu zademonstrował sam Tony Blair. Po zamachach w Londynie z 7 lipca 2005 roku brytyjski premier zaprosił go do rządowego think tanku, którego zadaniem było opracowanie nowych założeń edukacji szkolnej.

A jednak Yusuf do dziś regularnie musi się tłumaczyć, dementować i ciągać media po sądach. Niedawno agencja informacyjna WENN oznajmiła, że odmawia on rozmów z kobietami, które chodzą z odsłoniętą twarzą (wyłączając jego żonę). Co kilka miesięcy powraca wątek fatwy ajatollaha Chomeiniego. Irański przywódca w 1989 roku wezwał do zabicia pisarza Salmana Rushdiego, autora kontrowersyjnej książki „Szatańskie wersety”. Yusuf rzeczywiście skrytykował publikację i zinterpretowano to jako poparcie fatwy.

Gitara Muhammada

Pierwszą gitarą, którą Yusuf wziął do ręki jako muzułmanin, przyniósł do domu jego syn Muhammad. Ku utrapieniu ojca Islama chłopak postanowił iść w ślady ojca Stevensa. – Nie miałem prawa stawać na drodze marzeń syna. A skoro już zaczął grać, dopilnowałem, by robił to świetnie! – mówił Islam. Tyle że szkoląc syna, zrozumiał, jak bardzo sam tęskni za gitarą. – Gdy dotknąłem strun, zalała mnie powódź pomysłów!

Wydana w 2006 roku płyta „An Other Cup” brzmiała tak, jak gdyby w życiu Cata Stevensa nie wydarzyło się nic: ten sam uduchowiony folkowy pop, to samo poszukiwanie sensu istnienia. – To ciągle ja. Cała moja kariera to przecież tylko obłaskawianie kota – tłumaczył wszystkim rozczarowanym, chociaż fani starej daty byli wniebowzięci.

Przy promocyjnej obojętności artysty płyta nieźle radziła sobie w Wielkiej Brytanii, ale w USA zaliczyła klapę. Dlatego tegoroczną premierę płyty „roadsinger”* Yusuf otoczył troskliwszą opieką. Regularnie występuje w amerykańskich talk-show, gdzie opowiada o nawróceniu – tym razem z muzycznego niebytu. A co z religią? – Islam nie traktuje muzyki tak radykalnie, jak sądziłem. Zdaje się, że popadłem w herezję.

– To mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla zdrowego rozsądku – cieszył się na koncercie w klubie El Rey, nawiązując do deportacji z 2004 roku, której poświęcił zresztą piosenkę „Boot and Sand”. Ani się nie zająknął, że i do Los Angeles dotarł z niemałym trudem. Z powodu „bliżej nieokreślonych trudności z wystawieniem wizy pracowniczej” musiał odwołać koncert w Nowym Jorku. Ale najwyraźniej zdążył się już przyzwyczaić. W El Rey najmocniej zabrzmieć miał fragment 40-letniej już piosenki „Father and Son”: „Spójrzcie na mnie: jestem stary, ale szczęśliwy”.

Mariusz Herma
„Przekrój” 22/2009

 

 

Fine.


Siedem szóstek dekady

Aby uniknąć klauzuli „jutro ta lista mogłaby wyglądać zupełnie inaczej”, niech na tę chwilę 5,99 nie zaokrągla się do 6,0, a sekunda wahania wyklucza. Stąd tak skromnie i mało oryginalnie. Tłumny i barwny peleton może innym razem.

Radiohead – Kid A (2000) – bo tak
no-man – Returning Jesus (2001) – bo nastrój
Wilco – Yankee Hotel Foxtrot (2002) – but not about you
Massive Attack – 100th Window (2003) – bo brzmienie
Antony and the Johnsons – I Am a Bird Now (2005) – bo szczerość
Sufjan Stevens – Illinoise (2005) – bo melodie
Joanna Newsom – Ys (2006) – bo kunszt


Pantha du Kraków

Best Show You’ve Seen Lately?

Moritz von Oswald Trio. I played with them the weekend before this weekend. I really, really enjoyed it. And they just played in New York at the Unsound Festival… that’s one of the best European festivals. They have always the best lineup. If you had asked the best festival I’ve been to, I would say Unsound in Kraków. They do it in other eastern European cities, and I’ve stayed there as well, but the heartbeat comes from Kraków.

Pantha du Prince dla Pitchforka.

Unsoundem zachwycało się też „Wire” i Sasha Frere-Jones na łamach New Yorkera, w swoim stylu: „You’ll have to admit that the Poles got this one right”.

.

Fine.


Brian Eno & David Byrne – Everything That Happens Will Happen Today

Brian Eno & David Byrne – Everything That Happens Will Happen Today

 

Znamienne, że w tekstach dotyczących pierwszego od 27 lat spotkania dwóch postaci zasłużonych zarówno dla muzyki eksperymentalnej, jak i dla popu używa się głównie czasu przeszłego. Recytując litanię zasług ekslidera Talking Heads i słusznie dowodząc ojcowskiej relacji Briana Eno względem kilku współczesnych gatunków muzycznych, wymownie przemilcza się fakt, że od lat nie przyłożyli oni ręki do czegokolwiek dorównującego ich wybitnym dokonaniom z lat 70. i 80.

Wydany trzy lata temu solowy krążek Eno potraktowano pobłażliwie, a choć jego wybitne zdolności producenckie wspierały ostatnio takie gwiazdy jak U2 czy Coldplay, chodziło co najwyżej o ratunek przed kompromitacją. No a Davida Byrne’a uważa się dziś bardziej za filozofa muzyki i bojownika o wolność Internetu niż wpływowego twórcę. Wizerunku artystów „Everything That Happens Will Happen Today” nie zmieni. Owszem, mimo siwizny i chrypy ze śpiewu Byrne’a przebija ogromna radość z muzykowania, a swoboda Eno aranżera wzbudzi zazdrość każdego producenta. Niestety, w tym zestawie lekkich, wymuskanych piosenek tylko najdłuższa „I Feel My Stuff” przypomina o dawnych przewagach Davida i Briana.

„Przekrój” 37/2008

 

Fine.


O zbytku dwóch nut, czyli warto Talk Talk

Z całym niesionym przez siebie optymizmem w pierwszy dzień wiosny wybrzmiało „The Colour of Spring”, a za nim reszta dyskografii Talk Talk.  I niech tradycją tego bloga będzie inaugurowanie najbardziej udanej pory roku wzmianką właśnie o Talk Talk.

I want to write stuff that you’ll still be able to listen to in ten years time. (Mark Hollis, „NME”, 1982)

Ideally, what would be nice would be that music could exist outside of any recognisable time. (MH, „Mojo”, 1998)

Markowi Hollisowi szybko znudziło się udzielanie wywiadów – jakaż ironia w kontekście nazwy grupy. Talk Talk wzięło się z piosenki, którą Hollis napisał w 1977 roku wraz z bratem Edem jeszcze pod szyldem The Reaction: „When other people meet on the street / All they want to do is tell me their lives / They’re just wasting my time/ All they wanna do is Talk Talk” – to była rzecz o lęku przed konwersowaniem na poziomie fobii.  Ów brat – Ed Hollis – był zaś tym, który zebrał do kupy Talk Talk, choć sam się w nim nie znalazł.

The problem with the technological side of music is that it ignores feel, and the feel is the most crucial element. That was a major consideration in the move from It’s My Life to Colour Of Spring: that whole synth side – get it in the bin (MH, 1997)

„Life’s What You Make It” wylądowała na „The Colour of Spring” przymusowo – EMI wymogło na Talk Talk dogranie czegoś, co nadawałoby się do radia. Zaczęli od perkusyjnej parafrazy „Running up that Hill” Kate Bush, a dalej poszło szybko. Z płyty wyleciało za to „It’s Getting Late in the Evening„. Bez tego ruchu Talk Talk sprzedaliby o jakiś milion-dwa płyt mniej, ale oszczędziliby krytykom przecierania oczu (uszu) przy okazji „Spirit of Eden”.

Talk Talk’s fourth LP is the kind of record which encourages marketing men to commit suicide (Mark Cooper, „Q”, 1988, lead recenzji „SoE”)

Nad „Spirit of Eden” ślęczeli równe dziewięć miesięcy w Wessex Studios, czyli XIX-wiecznym kościele nieopodal centrum Londynu, w półmroku, przy świecach. Hollis twierdzi, że po ukończeniu płyty nigdy już jej nie słuchał. Zresztą nie tylko jej: „I never listen to anything after I’ve finished it”.

We all got to a pretty strange state, the length of time we spent in the dark. I found dealing with people in the street, the people at Wessex, dealing with life in general, became incredibly difficult.

At the end of it marriages were collapsing, there were breakdowns, people resigning. That was definitely the result of that album (Phill Brown, inżynier dźwięku, „Mojo”, 2006)

„Laughing Stock” powstawało w tym samym miejscu, w tych samych ciemnościach i tylko o dwa miesiące szybciej. Lee Harris i Paul Webb po zakończeniu sesji przez rok odwiedzali psychologa. Ten drugi na dobre kilka lat odstawił gitarę basową. Tim Friese-Greene błąkał się tu i ówdzie, pracując głównie jako producent, a w końcu stworzył własny projekt o popularnej od niedawna nazwie Heligoland.

It’s really important, if you can, never to work just for the sake of it. (MH)

O niektórych płytach Hollis mawiał, że najbardziej interesujące są w nich przerwy pomiędzy ścieżkami. Solówka psującego się Variophone’u w piątej minucie „After the Flood” początkowo była dwunutowa. Kiedy zgodnie stwierdzono, że to zbytek i efekciarstwo, Hollis nagrał nową – na jednej nucie.

Something I’ve always had a problem with is when acoustic instruments generally get recorded, people want to make them sound bigger than they are (Mark Hollis, „Mojo”, 1998)

Po rozpadzie Talk Talk – chociaż to złe słowo, raczej – po rozmyciu grupy Hollis przez siedem lat uczył się gry na klarnecie i aranżowania dętych drewnianych. Phill Brown kilkakrotnie odmawiał, ale ostatecznie uległ prośbom i pomógł Hollisowi nagrać solowy album. Użył do tego tylko dwóch mikrofonów. Utwór otwierający nosi tytuł „The Colour of Spring„, a pierwsza nuta pojawia się w osiemnastej sekundzie.

Mark was actually a very fun person to be around but when it came to music he was never frivolous. (Paul Webb, „Mojo”, 2006)

 

 

 

 

Fine.


Beach House – Teen Dream

Beach House – Teen Dream (Sub Pop)

 

W Beach House – nie mylić i nie kojarzyć z Beach Boys – wszystko jest na opak. Ona (Victoria Legrand) śpiewa, jakby była nim. Ale zamiast porównywać jej głos do legendarnej Nico, lepiej od razu odesłać do ubiegłorocznego przeboju „Two Weeks” Grizzly Bear, którego była ozdobą. Z kolei on (Alex Scally) gra na gitarze tak, jakby wolał kleić loopy, niż trącać struny. Gdyby zamiast niej to on urodził się we Francji, grałby dzisiaj w M83.

Rzeczowy opis ich piosenek nie obyłby się bez takich słów, jak: „umiar” (tempo), „skromność” (aranżacje) czy „mglistość” (teksty), ale w dziedzinie chwytliwości i modelowania nastrojów duet z Baltimore wykazuje się precyzją i skutecznością. Pokolenie zespołów wyznających zasadę „mniej znaczy więcej” rośnie w siłę. Ale, rzecz jasna, nie dają tego po sobie poznać.

„Przekrój” 07/2010

 

Fine.


Ojej (2)

Fragment rozmowy Bena Marshalla, dziennikarza brytyjskiego „Uncut” z Jónsim, wokalistą Sigur Rós, w najmniejszym stopniu dotyczącej jego solowej płyty, skądinąd niezwykle przyjemnej.

Inne ciekawe pytania:

– o czym śniłeś ostatniej nocy?
– śpiewasz po angielsku – czy to oznacza, że się sprzedałeś?
– co cię inspiruje?

Fine.

.