kwiecień 2010

Nie tylko Warp (Alva Noto, Kouhei Matsunaga, Mika Vainio)

Kouhei Matsunaga – Self VA. (Important)

Pierwszy samodzielny longplay Japończyka od dziesięciu lat, wydany równolegle z pracą zbiorową, o której piszę niżej, to aż 23 utwory / 74 minuty muzyki streszczające kilka różnych epok elektronicznych dekady. Ileż rozgałęzień przybyło w tym czasie muzyce generowanej, skoro solista jest w stanie ogarnąć tak szerokie jej spektrum?

A są tu: minimalistyczna elektronika, kliki i glitche ubrane w zachowawczy dubstepowy bit, czasem przy udziale całkiem żywych raperów.  Są laboratoryjne eksperymenty na próbkach dźwięku. Jest prostota 4/4, ale i również zupełna arytmia. Od kilkusekundowych miniaturek po dziewięciominutową epopeję „3”. Obok, hm, normalnych utworów – wykręcanie pojedynczych sampli. Dwie minuty spadających kropli w „7” to najłagodniejsze z tych ćwiczeń, a ekstremum byłoby „2m&3x30s (with Lights People)”. Na czym polega udział Lights People  – nie mam pojęcia, może chodzi o dialog w tle – ale to zdecydowanie jeden z bardziej poruszających utworów, jakie słyszałem w tym roku. Mała próbka (unikać w biurze):

Nawet ceniąc wszystkie zebrane tu stylistyki, gimnastykowanie nastroju cominutowymi zmianami – od easy listeningu po elektroniczny hardcore – jest niebagatelnym wyzwaniem dla naturalnej potrzeby jako-takiej stabilności emocjonalnej. Główna więc zaleta albumu: wrażeń moc, to zarazem jego główna wada: absolutny brak spójności. Grupa docelowa: fani Pana Sonica zabaw z częstotliwościami oraz środkowych łamańców Autechre (co sugerowałoby pokrewne nazewnictwo). Zakładając przeskakiwanie utworów – pewnie co odważniejsi dubstepowcy. No i zawsze można podzielić ten album na dwie półgodzinne płyty: „Chill” i „Out”.

Mika Vainio, Kouhei Matsunaga, Sean Booth – 3. Telepathics Meh In-Sect Connection (Important)

Skład-marzenie, spotkanie na szczycie, elektroniczna Liga Mistrzów, Japonia-Finlandia-Anglia razem. Jak tu się nie ekscytować, kiedy na jednym krążku spotykają się Kouhei Matsunaga, Mika Vainio – połówka projektu Pan Sonic, znany także jako Ø, którego „Oleva” z 2008 roku wciąż nie przestaje mnie zachwycać – oraz Sean Booth, połowa cokolwiek ostatnio zagubionego, ale wciąż przecież legendarnego Autechre. I jak to z supergrupami bywa: lipa.

„3. Telepathics Meh In-Sect Connection” to trzy utwory zarejestrowane 11 czerwca 2008 roku na żywo w trzech różnych konfiguracjach personalnych. Sami twórcy najwyraźniej czuli, że poszli w ekstremum, bo reklamują płytę hasłami w rodzaju „eksploracja ciszy”. Pierwszy kwadrans, czyli spotkanie Kouheiego z Vainio, to raczej eksploracja szmerów, do których doklejono akustyczne rzępolenia czegoś starannie nienastrojonego. Ostatecznie najciekawsze są elektryczne trzaski symulujące winyl.

Drugi, ledwie sześciominutowy utwór – wspólne dzieło całej trójki – to sklejka dźwiękowych strzępów utwierdzona w szumie mikrofonowym. Byłoby trudno wytrwać, gdyby nie szybujące ku ultradźwiękom wyczyny Miki Vainio (zgaduję, ale to musi być on), które każdego psa wykończą na miejscu. Wreszcie ostatni kwadrans, Moihei + Booth, nieco bardziej muzykopodobny (dzwoneczki), absurdalny (odgłosy kuchenne?), ale i przez to najbardziej znośny.

W swoim gatunku rzecz znakomita, ale co to za gatunek?

Alva Noto – For 2 (Line)

(Wreszcie jako-taka okładka  – w Line/12k mają jakiś gust).

Jeśli uważnie śledzisz poczynania Alva Noto – niewiele znajdziesz tu nowego. Jeśli nie znasz człowieka, ale pseudonim zawsze wydawał ci się w porzo i lubisz ambient – zacznij od tej płyty.

Carsten Nicolai, współzałożyciel wytwórni Raster-Noton, po raz drugi składa hołd swoim idolom kreatywności – wśród nich reżyser Andriej Tarkowski, nowojorski kompozytor Phill Niblock czy niemiecki poeta Heiner Muller – dedykując każdemu z nich utwór. Bezpośrednich aluzji muzycznych Noto unika – może i dobrze, bo przy pierwszym „Garment” dopisano… „for a garment” – ale są wyjątki. W „t3” dedykowanym Dieterowi Ramsowi, legendarnemu projektantowi firmy Braun, rozpisuje rytm na głosy: syczenie, pisk, basowy pomruk, glitche – pełen wachlarz przemysłowych brzmień w służbie jednemu pulsowi. Z kolei „Anthem Berlin” z dopiskiem „for the Kingdom Of Elgaland-Vargaland” Niemiec otwiera samplem werbla marszowego.

Do radykalizmu ubiegłorocznego „Xerox vol. 2” Noto nawet się nie zbliża. Tym razem manifestuje swoje romantyczne oblicze, potęgę wyobraźni muzycznej i mistrzostwo w dobieraniu zupełnie prostych motywów rytmicznych i melodycznych (podsłuchanych u minimalistów) do zaawansowanej inżynierii brzmienia. A że utwory powstawały w latach 2003-2008, każdy stanowi swoistą przygodę muzyczną. Zdarzają się nawet zupełnie akustyczne (nawet jeśli samplowane) fragmenty, jak „Argonaut – Version„. Rozkosznie chwytliwa to i nieoczywista mieszanka. A połączenia takie zdarzają się nieczęsto.

Fine.

Mika Vainio, Kouhei Matsunaga, Sean Booth – 2010 – 3. Telepathics Meh In-Sect Connection

Jazz w „Przekroju”

Powiedzieć, że bez Mariana Eilego i jego pisma polskiego jazzu by nie było, byłoby lekkim nadużyciem. Ale i tak staram się udowodnić zbliżoną tezę w nowym – ale nie młodym, bo już 65-letnim i z tej urodzinowej okazji powiększonym do rozmiarów gazetowych – „Przekroju”.

Fine.


Polskie bestsellery 2000-2009

Uwaga dotycząca składanek: ZPAV mnoży sprzedaż przez liczbę płyt wchodzących w skład danego wydawnictwa. Pomimo tego faktu oraz samej specyfiki składanek/boksów nie usuwam ich z zestawienia, bo warto zauważyć, że na początku dekady było ich jakby mniej, a potem coś się stało.

2000:

Arka Noego – A Gu Gu
Budka Suflera – Bal wszystkich świętych
Brathanki – Ano!
Enrique Iglesias – Enrique
Britney Spears – Oops!… I Did It Again
Santana – Supernatural
Golec uOrkiestra – Golec uOrkiestra 2
Arka Noego – Piosenki i Kolędy
Eminem – The Marshall Mathers LP
Natalia Oreiro – Natalia Oreiro

2001:

Ich Troje – Ad.4
Arka Noego – Mamatata mam 2 lata
Golec uOrkiestra – Golec uOrkiestra 2
Ich Troje – 3
Leonard Cohen – Ten New Songs
Arka Noego – A Gu Gu
Krawczyk & Bregović – Daj mi  drugie życie
Różni wykonawcy – Bravo Hits zima 2002
Łzy – W związku z samotnością
Michał Żebrowski – Lubię kiedy kobieta

2002

Ich Troje – Po piąte…a niech gadają
T.a.t.u. – 200 po vstriechnoy
Różni wykonawcy – Bravo Hits zima 2003
Anna Maria Jopek with Friends & Pat Metheny – Upojenie
Wilki – 4
Garou  – Seul
Krzysztof Krawczyk – …bo marzę i śnię
Robbie Williams – Escapology
Shakira – Laundry Service
The Eminem Show – Eminem

2003

Ich Troje – The Best Of
Arka Noego – Daj na zgodę
Blue Cafe – Fanaberia
Bajm – Myśli i słowa
Metallica – St. Anger
Myslovitz – The Best Of
Łzy – Nie czekaj na jutro
Borysewicz & Kukiz – Borysewicz & Kukiz
In-Grid – Rendez-Vous
Różni wykonawcy – Bravo Hits zima 2004

2004

Różni wykonawcy – The Best Smooth Jazz… Ever!
Różni wykonawcy – Bravo Hits zima 2005
Jacek Kaczmarski – Syn Marnotrawny Box
Różni wykonawcy – Radio Zet – Tylko wielkie przeboje na lato
Krzysztof Krawczyk – To, co w życiu ważne
Rod Stewart – The Great American Songbook Vol. III
Różni wykonawcy – Radio Zet – Przeboje na gwiazdkę
Różni wykonawcy – Bravo Hits lato 2004
Jeden Osiem L – Wideoteka
Czesław Niemen – Złota kolekcja

2005

Różni wykonawcy – The Best Smooth Jazz … Ever! vol.2
Różni wykonawcy – The Best Smooth Jazz… Ever!
Różni wykonawcy – Bravo Hits zima 2006
Różni wykonawcy – Radio Zet – Tylko wielkie przeboje na lato 2005
Kombi – C.D.
Różni wykonawcy – Rap Eskadra 3
Różni wykonawcy – Bravo Lato 2005
Krzysztof Kiljański – In the Room
Różni wykonawcy – Radio Zet – Przeboje 2005/2006
Crazy Frog – Platinum Collection

2006

Piotr Rubik & Zbigniew Książek – Psałterz wrześniowy
Rubik, Rak, Książek –  Oratorium Tu Es Petrus – Ty jesteś …
Różni wykonawcy – The Best Christmas…Ever!
Różni wykonawcy – The Best Smooth Jazz …Ever ! vol.3
Piotr Rubik – Rubikon
Marek Grechuta – Świecie nasz
Virgin – Ficca
Różni wykonawcy – Bravo Hits zima 2007
Różni wykonawcy – Radio Zet lato 2006
Różni wykonawcy – Box Tryptyk świętokrzyski

2007

Różni wykonawcy – RMF FM Najlepsza muzyka po polsku
Różni wykonawcy – The Best Rock Ballads…Ever!
Różni wykonawcy – The Best Disco…Ever!
Różni wykonawcy – The Best Christmas…Ever!
Różni wykonawcy – The Best Polish Songs…Ever!
Różni wykonawcy – RMF FM Najlepsza muzyka na imprezę
Nelly Furtado – Loose
Hey – MTV Unplugged
Piotr Rubik & Zbigniew Książek – Psałterz wrześniowy
Raz Dwa Trzy – Młynarski

2008

Feel – Feel
Różni wykonawcy – The Best Kids…Ever!
Soundtrack – Mamma Mia!
Różni wykonawcy – The Best Love…Ever!
Różni wykonawcy – The Best Christmas…Ever!
Różni wykonawcy – The Best Film…Ever!
Metallica – Death Magnetic
Różni wykonawcy – Radio Zet Siła muzyki lato 2008
Różni wykonawcy – RMF FM Najlepsza muzyka po polsku vol. 2
David Gilmour – Live in Gdansk

2009

Michael Jackson – King of Pop
Sting – If on a Winter’s Night
Różni wykonawcy – The Best Polish Love Song…Ever!
Hey – Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!
U2 – No Line on the Horizon
Andrzej Piaseczny – Spis rzeczy ulubionych
Różni wykonawcy – The Best Duets…Ever!
Andrea Bocelli – My Christmas
Różni wykonawcy – RMF FM Najlepsza muzyka po polsku vol.3
Chris Botti – In Boston

Liczba wydawnictw wprowadzonych* do rocznych Top10:

Universal – 44
Pomaton EMI** – 28
Sony BMG*** – 20
Metal Mind – 4 (Arka Noego)
Warner Music – 2
New Abra – 1 (Budka Suflera)
GM Records – 1 (Arka Noego)

* Jako wydawca lub dystrybutor
** Od 2005 roku pod nazwą EMI Music Poland
*** Razem od 2005 roku (wcześniej BMG – 10, Sony Music – 6, wspólnie – 4; oddzielnie szło im zdecydowanie lepiej)

Nie uwzględniając składanek:

Universal – 20
Sony BMG – 20 (BMG – 10, Sony Music – 6, Sony BMG – 2)
Pomaton EMI – 18

Bilans Polska – Świat (bez składanek; AMJ z Patem oraz Krawczyk & Bregović jako płyty polskie; David Gilmour pominięty, bo choć obcy, to polskość płyty była zapewne decydująca)

34: 23

Fine.


Krótka teoria sześciu strun

W poświęconym gitarze elektrycznej filmie „Będzie głośno” Jimmy Page, The Edge i Jack White sprawiają wrażenie, jakby opowiadali o trzech zupełnie różnych instrumentach. I dzięki temu znów dobitnie dowodzą atrakcyjności i uniwersalności pudła ze strunami

Najbardziej wyczekiwany moment najnowszego filmu dokumentalnego Davisa Guggenheima okazuje się ostatecznie najbardziej niezręczny. Jimmy Page (ten z Led Zeppelin), Jack White (ten z The White Stripes) oraz The Edge (ten z U2), po tym jak już przybliżyli historie swoich mniej lub bardziej romantycznych związków z gitarą, zasiadają razem z instrumentami w dłoniach. Ale zamiast pokazu wirtuozerii widzimy scenę przypominającą spotkanie niedzielnego klubu gitarzystów amatorów.

Nasi mistrzowie dyktują sobie akordy, podglądają układ palców na gryfie, a The Edge niezbyt udolnie skrywa zażenowanie. – Za wszelką cenę staram się unikać takich sytuacji – przyznawał potem w rozmowie z „Daily Telegraph”. – Powiem więcej: nie ma dla mnie większej tortury niż gitarowe jamowanie! Komponuję przy użyciu instrumentu, ale nie siadam i nie gram dla samego siedzenia i grania. Idea bezcelowego kluczenia wokół przypadkowego układu akordów to dla mnie synonim nudy.

W oczach Jacka White’a też widać raczej dystans i ironię niż entuzjazm, a jedynym zadowolonym z towarzystwa zdaje się być Page – może dlatego, że na co dzień gra sam. Ta scena jest znamienna, bo pokazuje trzy drogi, które zaczynają się w tym samym punkcie, ale później na dobre się rozchodzą. Liryczny Page ze swymi kolekcjonerskimi gitarami; epicki The Edge, który uderza w struny, by później przez minutę bawić się pokrętłami; dramatyczny Jack White z plastikowym instrumentem kupionym za kilkadziesiąt dolarów w hipermarkecie (w pierwszych minutach filmu na poczekaniu montuje też z drewnianej deski i butelki po coca-coli jednostrunowego „elektryka”).

– Mógłbym znaleźć innych wirtuozów gitary, ale ci trzej są badaczami, poszukiwaczami. Każdy z nich wciąż próbuje się dowiedzieć, co to znaczy tworzyć muzykę – tłumaczył Guggenheim. Dlaczego mimo różnic wrażliwości Page, White i The Edge wciąż trzymają się gryfu? Bo gitara to najbardziej uniwersalny instrument na świecie. Powodów jest co najmniej tyle, ile strun w jej standardowym modelu.

1. „Każdy może na niej grać”
Tak przekonywało na swoim debiucie Radiohead. Ich największy przebój „Creep” to zaledwie cztery chwyty, które nawet początkujący opanuje w kilka minut. Po kilku godzinach biegania palcami po gryfie będziecie już znali wystarczającą liczbę chwytów (czyli jakieś siedem), by zagrać większość radiowych szlagierów. Gitara to łatwy instrument, nie wymaga, jak skrzypce czy trąbka, miesięcy ćwiczeń, by bez narażania się znajomym zaproponować: „Hej, zagrać wam coś?”. Zdaniem naukowców sprawdza się także w terapii – sprzyja motywacji i ćwiczy umysł, ale dzieje się to mimochodem. Jak pokazują kariery gitarzystów introwertyków, jest też świetnym lekarstwem na nieśmiałość.

2. Jest tania
Przyzwoitą gitarę na lata kupicie już za kilkaset złotych, a model poglądowy – nawet za 150–200 złotych, czyli tyle, ile kosztuje markowa harmonijka ustna. Na ukochany przez rockowych gitarzystów Fender Stratocaster (grali na nim między innymi David Gilmour, Eric Clapton czy Jimi Hendrix) w podstawowej wersji wydacie 2500–3000 złotych. Oczywiście są także modele droższe od samochodu rodzinnego, ale to wciąż będzie ten sam instrument. Żeby praktykować w domu grę na pianinie, perkusji, saksofonie, kontrabasie albo nawet flecie poprzecznym, trzeba odłożyć kwotę kilkakrotnie większą. Rodzice, niepewni, jak serio powinni traktować nową pasję dziecka, decydując się na zakup gitary, ryzykują stosunkowo niewiele.

3. Jest wszechstronna
Idealnie sprawdza się jako instrument akompaniujący, ale równie dobrze wypada solo. Może wydawać z siebie pojedyncze nuty lub wiele dźwięków naraz. Nadaje się do big-bandu, kilkuosobowej kapeli, a jak przekonuje przykład duetu Jacka White’a i jego eksżony Meg – nawet w najmniejszych składach potencjał gitary okazuje się niemal niewyczerpany. Niegasnąca popularność w niemal wszystkich regionach świata wynika także z szerokiego spektrum brzmień gitary i jej elastyczności. Zmiana strojenia, podciąganie strun, flażolety, różne metody wydobywania dźwięków – to wszystko pozwala muzykom odnaleźć własne, niekoniecznie „właściwe” brzmienie.

– Trąbka zawsze brzmi jak trąbka, pianino jak pianino, to dotyczy wielu instrumentów. Zakres możliwości gitary jest niewiarygodny – mówi The Edge, a Jimmy Page dodaje: – Jeśli każesz trzem gitarzystom zagrać ten sam utwór na tej samej gitarze, każdy zrobi to w zupełnie inny sposób. Już u początkującego, niewykształconego gitarzysty łatwo wychwycić jego własny styl grania.

4. Łatwo się ją nosi
Chcesz poćwiczyć u kolegi? Zabrać gitarę na wakacje? Zarzuć ją na plecy, zapakuj do bagażnika i już. Takiego komfortu nie mają pianiści, bębniarze ani harfiści (w przypadku kontrabasistów mobilność zależy od ich postury). Jeśli preferujesz elektryczną wersję instrumentu, możesz zaopatrzyć się w niewielkich rozmiarów wzmacniacz na baterie w rodzaju Micro Cube-R firmy Roland. Dodatkowym atutem gitary jest to, że trzeba włożyć naprawdę wiele wysiłku, by uszkodzić ją w stopniu wykluczającym dalszy użytek. A drobne obicia świadczą tylko o tym, że instrument nie służy właścicielowi jako mebel.

5. Ma mnóstwo odmian i gadżetów
Klasyczna (struny nylonowe), akustyczna (struny metalowe), elektryczna (bez pudła rezonansowego, za to z kablem), basowa (cztery grube struny i długaśny gryf) – już na wstępie możesz wybrać gitarę odpowiadającą twoim zainteresowaniom. A to dopiero początek: setki efektów, przystawek, kostek, kabli, wzmacniaczy, procesorów brzmień i innych gadżetów pozwalają dowolnie modyfikować brzmienie instrumentu. A jeśli masz pianino, to co – pochwalisz się nowym taboretem? Adrian Belew z King Crimson za pomocą wiertarki i gitary udawał słonia, a Jimmy Page zwykł zamieniać kostkę na smyczek.

– Pierwszy też zastosowałem efekt fuzz box i miałem pierwszy prawdziwy przester – chwalił się Page. I tak oto ukochany instrument Vivaldiego (który powtarzał, że gitara jest dla niego bardzo inspirująca) w XX wieku stał się narzędziem destrukcji w rękach długowłosych młodzieńców w czarnych koszulkach. Ale pozostaje jeszcze jeden fakt, który – jak pokazuje historia muzyki popularnej – okazuje się najważniejszy w rekrutacji nowych adeptów sześciu strun.

6. Dziewczyny kochają chłopców z gitarami
Nie uwierzylibyście, jak wiele muzycznych karier ma u źródeł wiarę w tę prostą prawdę. Od Carlosa Santany po Jonas Brothers. Nawet najwięksi mistrzowie na początku chwytali za gitary, mając w tyle głowy słowa piosenki Czerwono-Czarnych „Chłopiec z gitarą byłby dla mnie parą”. Jest wiele teorii wyjaśniających tę kobiecą słabość, przeważnie dosyć wulgarnych. Trzeba jednak pamiętać o tym, że dziewczyny wolą patrzeć, jak ich chłopcy dzierżą gitary, niż słuchać ich rzępolenia. I o tym, że o gitarę też można być zazdrosnym.

Mariusz Herma
„Przekrój” 03/2010

 

 

Fine.


I’m From Barcelona – Who Killed Harry Houdini

I’m From Barcelona – Who Killed Harry Houdini (EMI)

 

Gdy na rozpromienionych obliczach członków Architecture in Helsinki pojawiły się pierwsze zmarszczki, a entuzjazm tej do niedawna najbardziej spontanicznej ekipy globu zaczął tracić swój blask, na horyzoncie pojawili się godni następcy. Szwedzkie I’m From Barcelona, oprócz pachnącego absurdem zamiłowania do nazw geograficznych, z Australijczykami łączy wybitnie luźne podejście do idei zespołu.

Stojący na czele skandynawskiego kolektywu Emanuel Lundgren zgromadził wokół siebie około trzydziestki muzyków, z których połowa zwykła śpiewać razem z nim. Sądząc po efektach, praca w studiu przypominała rozróbę w wesołym miasteczku, podporządkowaną wszakże precyzyjnej koncepcji lidera, gustującego w zwartych, atakujących kolorami piosenkach. Aranżacyjną masywność udaje mu się łączyć z lekkością i przejrzystością, w której każdy z instrumentalistów ma swoje pięć… sekund. Chórki czerpią z najlepszych wzorców z lat 60.

„Czemu miałoby nas obchodzić, że stara dobra Brtiney chce ogolić głowę?/Czemu miałoby nas obchodzić, że stara dobra Brtiney chce nowy tatuaż?” – pyta Lundgren w „Britney”, ale to tylko pozory głębszej refleksji. (Niedawno oświadczył zresztą, że łysa gwiazdka podoba mu się bardziej niż kiedykolwiek). Jeśli upływ czasu nie nadszarpnie poczucia humoru Szwedów oraz ich talentu do pisania melodii, które trafiają prosto w receptory dobrego nastroju, to przez kilka sezonów będą robić za podręczne antidotum na jesienną melancholię.

„Przekrój”

 

Fine.


O edukacji muzycznej

Podczas ostatniego panelu niedawnej konferencji Muzyka a Biznes, w którym miałem przyjemność chaotycznie uczestniczyć, ktoś z publiczności poruszył wątek edukacji muzycznej w Polsce. Szybko pojawiła się i zdobyła ogólny poklask teza, jakoby dramatycznie złe gusta Polaków wyjaśniał (determinował) podobnie mierny poziom tejże edukacji. Z czym pozwoliłem sobie nie zgodzić się.

Podobno dyskusja miała swój dalszy ciąg w sieci (a ja ciągle nie mam konta na Facebooku), więc na wszelki wypadek doprecyzuję swoje stanowisko, które w trakcie samej konferencji ledwie zasygnalizowałem dwoma zdaniami. Oczywiście zapraszam do polemiki, bo ta akurat kwestia do takowej nadaje się, jak mało która.

10 sekund Chopina

Teorii, która poprawę poziomu nauki muzyki w szkołach uznaje za przepis na budzący nieco większy respekt wygląd naszej listy sprzedaży, na konferencji przeciwstawiłem przykład Japonii. O ile mi wiadomo, nie ma na świecie kraju, w którym edukacja muzyczna stałaby na porównywalnym choćby poziomie. Jak to się przekłada na mainstream? Przykro mi to mówić, bo japońska kultura jest mi szczególnie bliska, ale jak na mój gust jest to na ogół ten sam co w krajach nam bliższych radiowo-telewizyjny chłam, który nawet na krótszą metę nie sposób zdzierżyć. Tyle że doprawiony jeszcze kiczem typowym dla tamtych regionów Azji.

Największa japońska gwiazda ostatniej dekady? Od Hikaru Utada o tyle wolę Ich Troje czy mistrza Rubika, że przynajmniej są na swój sposób nasi, jest chociaż o czym dyskutować, podczas gdy Utada to bezpośredni import Britney Spears i pochodnych. Temat zamknięty. Ostatnie dwa lata należą do Ikimono Gakari, których ambicje muzyczne nawet w kontekście j-popu trafnie odzwierciedla gimnazjalny wizerunek.

Pozazdroszczenia godne zaangażowanie Japończyków w uświadamianie muzyczne dziatwy nie idzie oczywiście na marne: owocuje choćby pełnymi filharmoniami. W Tokio do świętowania okrągłej rocznicy urodzin Chopina nikogo nie trzeba zachęcać zmasowaną promocją, mimo że to nie ich rodak (Schumannowi też w czerwcu stukną dwie setki – ktoś się przejął? Może choć Anderszewski zaznaczy to na swoim festiwalu w Łodzi). No a jak te nauki przekładają się na pop? Odpowiem muzycznie – wstępem ubiegłorocznego singla Hikaru Utady „Come Back to Me”, wydanego zresztą z myślą o zagranicy. Lekcje Chopina nie poszły na marne.

Klasowe klaskanie

Edukacja muzyczna dla zwykłego zjadacza chleba nie ma więc znaczenia? Bzdura oczywiście. Jestem jej gorącym orędownikiem, tyle że z nieco innych powodów i bez wiary w jej magiczną moc – szczególnie przy niezmienionych pozostałych elementach muzycznej scenografii.

Przede wszystkim muzyka – i tutaj od stopnia jej złożenia (zapomnijcie o Efekcie Mozarta) ważniejsza jest różnorodność – po prostu rozwija. Kiedy któremuś ze znajomych powiększy się rodzina, na  pierwsze urodziny pociecha dostaje ode mnie zazwyczaj instrumentarium Orffa. Robię to mimo świadomości tego, że im większym talentem muzycznym owe dziecko się wykaże, tym bardziej rodzice będą mnie nienawidzić.

Po drugie, pewne gatunki – w jakimś stopniu może nawet wszystkie – wymagają kontekstu, wprowadzenia, wtajemniczenia. Do świata klasyki po prostu trzeba zostać wprowadzonym, w przeciwnym razie będzie się kojarzyła wyłącznie z żałobą. Jeśli dzieci usłyszą kilka ciekawych anegdotek o Chopinie, jeśli podrzuci się im parę chwytliwych fragmentów, to nie tylko na starość nie będą obawiać się jego nokturnów, ale łatwiej im przyjdzie docenić Pawła Mykietyna (podobno Radiohead się w nim ostatnio zakochali) czy nawet Małe Instrumenty. Przewodnik po Beatlesach też się przyda, choćby po to, by zawczasu rozwiać radiowo-składankowy stereotyp.

Po trzecie, jeśli przyzwoicie wyedukowane dzieci na stare lata postanowią założyć studencką kapelę, to start będzie łatwiejszy i prędzej zorientują się, czy ta droga dokądkolwiek prowadzi. I może w ogóle prędzej wpadną na taki pomysł. Aczkolwiek i tutaj zachowałbym pewną rezerwę. Moja nauka muzyczna w podstawówce – kolejne odbierałem dopiero na studiach – wyglądała następująco: pierwsza pani rysowała nutki, a myśmy je wyklaskiwali. Kiedy patrzyła. Druga pani próbowała uczyć gry na flecie – 25-osobową zgraję! Wreszcie pojawił się szkolny matematyk-historyk-geograf, który przez dwa lata przynosił na lekcje gitarę i śpiewaliśmy razem piosenki turystyczne. Owoce tej nauki były takie, że do dwudziestego roku życia trwałem w przekonaniu, iż nie potrafię wydobyć z gardła czystego dźwięku.

Moje rodzeństwo tymczasem połowę dzieciństwa spędziło w szkole muzycznej. Oboje odłożyli instrumenty natychmiast po zaliczeniu ostatniego egzaminu. Mnie, najmłodszego, łaskawie (serio mówię) wybronili od tamtej katorgi, więc zamiast ćwiczyć palcówki biegałem po małopolskich łąkach, lasach i wydzierałem się na boisku. Dziś zajmuję się zawodowo pisaniem o muzyce, w pokoju stoją dwie gitary, piecyk, pianino, mikrofon pojemnościowy, mikser i cymbałki!, a ściany zdobi pianka wytłumiająca. Przygoda z microgone była czymś wspaniałym, rok temu spełniło się moje największe wykonawcze marzenie, jakim było zaśpiewanie „Miserere Mei, Deus” Allegriego, a ostatnio z garstką znajomych rozgryźliśmy „O Vos Omnes” Tomása Luisa de Victorii. A kiedy nagram płytę? Jak to ujął Artur: “musi istnieć dobry powód zaistnienia danej muzyki”.

OLiS > Billboard?

Znowu nie sugeruję, że edukacja muzyczna szkodzi, albo jej brak czemukolwiek sprzyja, ale że – edukacja niczego nie załatwia. Skrajnie naiwnymi są nadzieję, że dodatkowe lekcje z Chopinem czy Grechutą (marzenie!) zmienią muzyczne obyczaje Polaków. Dlaczego? Bo – eureka – ambitna muzyka (odłóżmy definicję na inną okazję) wymaga ambitnego słuchania: zaangażowania, czasu, wysiłku, uwagi. Ile dajesz, tyle otrzymujesz. Życzyć sobie zmiany gustów to jedno, ale oczekiwać jej, wymagać od innych oddania muzyce podobnego naszemu, to albo szaleństwo, albo pycha. Czemu inwestować w muzykę energię, skoro ma być nieszkodliwym tłem, zagłuszaczem (z dekady na dekadę coraz to trudniejszej do zniesienia) ciszy? Z literaturą mamy w szkole do czynienia cokolwiek więcej niż z muzyką, a i tak światem książki rządzą harlequiny i kody leonarda.

O czym wspomniałem już podczas dyskusji na SGH, znacznie istotniejsza wydaje się tutaj edukacja pozaszkolna: to na czym wyrastaliśmy, to, co grało radio w tle obiadu, zabawy, prac domowych, czego tata słuchał w samochodzie. Z jednej strony od Wielkiej Brytanii czy USA oddziela nas tutaj ogromna przepaść, bo przysłowiowa Metzowa angielska gospodyni domowa faktycznie zna Beatlesów i Stonesów na wylot. Ale czy to się faktycznie przekłada na rzeczy, których słucha ona obecnie? RMF i Zetka grają ten sam bezstresowy pop, co komercyjne rozgłośnie na Zachodzie. Wyspy ostatnio podbiła Susan Boyle – barwna postać, ale o walorach muzycznych rozmawiamy – a największą gwiazdą w Stanach jest Taylor Swift, której sceniczna forma wokalna krąży wokół przepisanej melodii w promieniu sekundy małej. U nas w tej chwili w pierwszej dziesiątce listy OLiS jest m.in. Czesław Śpiewa, Vaya Con Dios (płyta z tradycyjną piosenką francuską), Leszek Możdżer i Aga Zaryan. Zresztą nawet Dąbrowskiej, Sade czy Raz Dwa Trzy nie powinniśmy się wstydzić przy obecnym królu Billboardu.

Na wspomnianej konferencji dużo było narzekania na frekwencję na naszych koncertach, co jawi mi się jakimś nieporozumieniem. Wystarczy spojrzeć na podaż, by odgadnąć popyt. Na koncertach rodzimych młodych, zdolnych i alternatywnych zwykle jest więcej osób, niż sala może pomieścić. A co z płytami? No a jak radzi sobie w swej dojrzałej muzycznie ojczyźnie Fleet Foxes? Dwieście tysięcy egzemplarzy debiutu z kawałkiem? Przy takiej prasie i takim hypie? To jakby w Polsce sprzedać 20-30 tysięcy, i to uwzględniając jedynie populację, bez (nominalnej i realnej) różnicy cen. Ośmielam się zaryzykować tezę, że gdyby nagle pojawiło się u nas wydawnictwo na podobnym poziomie, to i bez reformy szkolnictwa jakoś by na tę platynę uzbierało.


Filmy 2009

Co tam kwiecień, pewne rzeczy musiały przecież do nas dotrzeć.

Na serio

Mary & Max, reż. Adam Elliot
The Cove, reż. Louie Psihoyos,
The Hurt Locker, reż. Kathryn Bigelow
Moon, reż. Duncan Jones
Walc z Baszirem, reż. Ari Folman
Lebanon, reż. Samuel Maoz

Na lekko

In the Loop, reż. Armando Iannucci
Up in the Air, reż. Jason Reitman
500 Days of Summer, reż. Marc Webb
Damned United, reż. Tom Hooper
Up, reż. Pete Docter, reż. Bob Peterson
The Informant, reż. Steven Soderbergh

Gdzieś pomiędzy

Anvil! The Story of Anvil, reż. Sacha Gervasi
Ponyo on the Cliff, reż. Hayao Miyazaki
Where the Wild Things Are, reż. Spike Jonze
State of Play, reż. Kevin Macdonald
Public Enemies, reż. Michael Mann
A Serious Man, reż. Joel Coen , Ethan Coen


Fine.


Ania Dąbrowska – Ania Movie

Ania Dąbrowska – Ania Movie (Sony Music)

 

Podobnie jak autorskim płytom Ani Dąbrowskiej, tej również gracji i czaru odmówić nie sposób. Tu jednak wygładzone brzmienie i subtelna ekspresja wokalna Ani oznaczają zbytnią zachowawczość. W świecie coverów liczą się wszak tylko te, które każą nam zapomnieć o oryginalnych wykonaniach. A poza nielicznymi wyjątkami („Silent Sigh” z filmu „Był sobie chłopiec”), słuchając „Ania Movie”, zechcecie raczej powrócić do autentyków. Rzecz można by usprawiedliwić chęcią przybliżenia publiczności utworów zagubionych, ale to przecież kolekcja tematów w większości niezapomnianych.

„Przekrój” 13-14/2010

 

 

Fine.


Kayah & Royal Quartet – Kayah & Royal Quartet

Kayah & Royal Quartet – Kayah & Royal Quartet (Kayax)

 

Jeśli mezalians Kayah z Royal Quartet ma się skończyć na przeglądzie przebojów, to ode mnie rozgrzeszenia nie dostaną. Jakże to? Utalentowana popowa wokalistka spotyka się z błyskotliwym kwartetem smyczkowym i tę rzadką okoliczność marnują na odświeżanie starych hitów?

O niewykorzystanym potencjale najlepiej świadczy „Bursztynowa wieża” z ostatniego albumu Kayah, jedyny utwór, który zaaranżowali sami muzycy Royal Quartet (czyżbym słyszał tu cytat ze ścieżki dźwiękowej Howarda Shore’a do „Władcy pierścieni”?). Podobnie jak teatralne „Za blisko”, w którym dyskretnie puszczają oko do Kapeli ze Wsi Warszawa.

O dziwo, do najlepszych fragmentów albumu należą dwa utwory z płyty nagranej z Goranem Bregoviciem, o której Kayah z reguły wolała nie pamiętać, i utrzymane w klezmerskim duchu „100 lat młodej parze”. Reszta to przewidywalne przeróbki hitów w rodzaju „Testosteronu” i niepotrzebny cover „I’ve Seen That Face Before (Libertango)” Grace Jones. Ta płyta miała pogodzić amatorów muzyki kameralnej z publiką popową, ale okazała się kompromisem pewnie nieznośnym dla obu grup.

„Przekrój” 12/2010

 

Fine.