maj 2010

Zs

Znów hałasy i znów z Nowego Jorku. Dla wytrwałych, bo głośno, brudno i bez hooków, ale za to jaki songwriting! A „Except When You Don’t” jakby wykradzione Popol Vuh.

www.myspace.com/zstheband

Fine.


Twilite

W żadnym serwisie nie widziałem informacji, że przyjemną, światowo brzmiącą i pachnącą wiosenną akustyką EP-kę „Else” Twilite ściąga się za darmo stąd.

Fine.


Emiliana Torrini – wywiad

Open’er to największy festiwal muzyczny w Polsce. Jak ze swoją intymną muzyką odnajdujesz się na wielkich scenach?
Emiliana Torrini: – Nie ma dwóch takich samych festiwali. Niektóre są przemiłe i bardzo gościnne, inne – wielkie, rozległe i przerażające! Łączy je to, że zwykle gra się tylko pół godziny, i to bez próby, więc paradoksalnie to najbardziej spontaniczne występy. Nawet nie wiesz, czy ludzie będą cię znali… Takie sytuacje są przerażające i dlatego przepadam za nimi!

Nagrywałaś z Kylie Minogue, twoja piosenka reklamowała film „Dwie wieże”, w ubiegłym roku nagrałaś świetną płytę „Me and Armini”. Dlaczego jeszcze nie jesteś wielką gwiazdą?
– Jestem szczęściarą! Zawsze marzyłam o prawdziwym sukcesie muzycznym, a nie o byciu gwiazdą. Chcę pisać, chcę nagrywać płyty i grać koncerty, by potem wszystko zaczynać od nowa. Cała reszta jest zbyt skomplikowana. W Islandii byłam kiedyś sławna i szczerze tego nienawidziłam.

Co, jeśli czeka cię teraz światowa sława?
– To się nie stanie, bo sława wymaga nagrywania nowej płyty co rok, a ja kocham przerwy między wydawaniem albumów – są równie ważne jak sesje nagraniowe. Trzeba sobie dać czas, żeby twórczy balon zdążył w tobie napęcznieć, zanim się go przebije.

Kim jest Dan Carey, współkompozytor twoich piosenek?
– Dan jest moim przyrodnim bratem. Jesteśmy sobie niezwykle bliscy, także muzycznie. Tak naprawdę funkcjonujemy jak zespół, większość czasu w studiu spędzamy we dwoje. Tylko koncertów razem nie gramy, bo nie chcemy się znienawidzić. (śmiech) Ale na płytach Dan zajmuje się wszystkimi instrumentami, może z wyjątkiem pianina i perkusji.

Dwa pierwsze albumy wydałaś tylko w Islandii. To może chociaż coś o nich opowiesz.
– One są nieistotne. Ludzie często o nie pytają, ale gdyby je usłyszeli, przeżyliby okrutne rozczarowanie. Wtedy dopiero otwierałam się na muzykę, odkrywałam, że potrafię śpiewać piosenki – bo wcześniej wykonywałam tylko muzykę operową i chóralną. Byłam wówczas niezmiernie podekscytowana samym śpiewaniem, ale to nie znaczy, że tworzyłam dobrą muzykę. To były urocze chwile, ale nie chciałbyś usłyszeć tego, co po nich zostało.

Jak to się stało, że porzuciłaś klasykę dla muzyki popularnej?
– W szóstej klasie szkoły muzycznej mój głos począł ewoluować w kierunku głosu operowego: wibrato i te sprawy. Wtedy podjęłam decyzję, że nie chcę mieć klasycznego głosu, bo od niego nie ma już odwrotu. Już na zawsze byłabym skazana na operę, a dla mnie to oznacza śpiewanie w kółko tego samego. A ja kocham eksperymenty.

Świadomie dążysz do eklektyzmu w muzyce?
– Tym razem narodził się sam. Nagrywając „Me and Armini”, nauczyłam się „odpuszczać” – dawać sobie więcej luzu, powstrzymać przed edytowaniem wszystkiego, co zarejestrowałam. W ten sposób wyzbyłam się strachu przed studiem. Cały materiał napisaliśmy z przerwami w jakieś dwa i pół tygodnia, a potem weszliśmy i nagraliśmy go równie sprawnie. Dawniej miałam ogromne kłopoty z koncentracją, do każdej sesji musiałam się przygotowywać przez parę godzin. Dlatego tym razem Dan wywiózł mnie z domu na kilka dni i przez cały czas pisaliśmy, w dzień i w nocy. Kiedy tworzysz bez przerwy, 24 godziny na dobę, dzieją się prawdziwe cuda. Nikt się nie przejmuje, czy powstaje dobra muzyka, czy zła – tym można zająć się później. I to jest to „odpuszczenie”.

Kryzys gospodarczy uderzył szczególnie mocno w Islandię. Czy to ma jakiś negatywny wpływ na waszą muzykę?
– Wręcz przeciwnie. Zawsze gdy nadciąga kryzys, rodzą się rzeczy niesamowite. Islandczycy potrafią przemieniać nawet najgorsze sytuacje w coś pozytywnego. I teraz także powstaje coś bardzo dobrego. Musimy jeszcze chwilę poczekać, bo na razie wszyscy są w szoku. Ale sztuka naprawdę kwitnie – może nie według kryteriów finansowych, ale głębi ekspresji, zaangażowania ludzi. Spodziewajcie się wkrótce świetnej muzyki z Islandii!

(„Przekrój”)

 

 

Fine.


W międzyczasie

Muzycy Isis ogłosili koniec działalności, stwierdzając, że powiedzieli wszystko, co mieli do powiedzenia. Mimo że o kilka lat za późno, i tak imponujące, że doszli do prawdy, której inni nie potrafią, a częściej nie chcą dostrzec. (Ja pierwszy pomyślałem o Mogwai). Chyba że chodzi tutaj tylko o przygotowanie gruntu pod efektowny reunion, poprzedzony wydaniem wspominkowego składaka. Robimy listę kolejnych kandydatów do oświecenia?

Jak słyszałem z drugiej ręki, podczas Smooth Jazz Festival publiczność organizowała akcje protestacyjne w postaci ostentacyjnych zbiorowych ewakuacji z imprezy. Organizatorzy nie potrafili przyzwoicie nagłośnić koncertu a) plenerowego b) wykonawców głównie akustycznych.

Pop w Wielkiej Brytanii po raz pierwszy od 2003 roku wyprzedził rock w statystykach sprzedaży, co by symbolicznie kończyło krótką karierę new rock revolution. „The whole vibe of new, exciting hard rock bands seem non-existent right now. I always say that the heavy metal spirit is alive and well and holding it’s own, but that broader rock’n’roll thing of bands like AC/DC or Guns N’Roses seems pretty slim. The rock’n’roll spirit is extremely diminished. (…) Pop music is bigger than it’s ever been” – mówi Slash na łamach „NME”, w istocie tłumacząc się, dlaczegóż to poszedł w pop. Ale na koniec zastrzegł!: „That said, I don’t think there’s room for me with Lady Gaga. There’s nothing I could do on guitar that could change the trajectory of Lady Gaga”.

A ten patyczek przypadł mi do kawy w pewnym miłym miejscu. Znajomy wylosował „Love your enemies”.

Fine.


Mulatu Astatke: Sprowadził jazz do domu

40 lat musiał czekać na uznanie, ale dziś Mulatu Astatke jest muzycznym ambasadorem Etiopii. 20 maja wystąpił w szczecińskim Zamku Książąt Pomorskich

Niełatwo odgadnąć czas i miejsce powstania muzyki Mulatu Astatke, kiedy słyszy się ją po raz pierwszy. Brzmienie ostatnich płyt wirtuoza wibrafonu każe celować raczej w lata 70. niż w dzień dzisiejszy. Skojarzenia geograficzne są rozdarte pomiędzy wschodnim wybrzeżem Afryki a zachodnim Stanów Zjednoczonych. Stylistyka? Amalgamat muzyki etnicznej, latynoskiej, najbardziej swingujących odmian jazzu, rhythm and bluesa oraz funku wydaje się najkrótszą definicją, na jaką możemy sobie pozwolić.

Nie mogło być inaczej, skoro Etiopczyk swoje doświadczenia zbierał na trzech kontynentach. Studiował w prestiżowych konserwatoriach, w obskurnych klubach Soho podglądał białych i czarnych jazzmanów, a zanim sklecił własny zespół, dorabiał w kapelach latynoskich.

Wypełnić londyńską lukę

Mulatu Astatke urodził się w 1943 roku w zachodniej Etiopii, ale gdy miał 16 lat, rodzice wsadzili go na statek płynący do północnej Walii. Miał zdobyć zawód i po kilku latach wrócić do kraju. Nie spełnił jednak oczekiwań mamy i taty. W walijskiej szkole bardziej od książek interesowała go bowiem możliwość gry na trąbce. – Gdyby nie to, byłbym dziś inżynierem, jak chcieli rodzice – wspominał w jednym z wywiadów.

Po przeprowadzce do słynnego londyńskiego konserwatorium Trinity College of Music grał już na klarnecie. Zbyt często jednak miał okazję oglądać występy Tubby’ego Hayesa albo pionierskie freejazzowe wyczyny Joego Harriotta. Wkrótce zamiast w filharmonii zaczął bywać w Soho, a klarnet porzucił na rzecz wibrafonu. Ciekawość muzyki zachodniej równoważyła tęsknota za rodzinną tradycją. – W Londynie widywałem wykonawców z niemal wszystkich krajów Afryki poza Etiopią! Wypełnienie tej luki stało się dla mnie wyzwaniem – przyznał.

Eklektyczny styl Astatke wykrystalizował się jednak dopiero po przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych. W bostońskim Berklee College of Music był pierwszym studentem afrykańskiego pochodzenia. Znacznie później i już w Nowym Jorku grywał u boku samego Duke’a Ellingtona w ostatnich latach życia legendarnego jazzmana. Problemy zaczęły się dopiero wtedy, gdy w końcu postanowił wrócić do ojczyzny.

Tłuste dni z Jarmuschem

Wynalazki zachodniej kultury kojarzyły się Etiopczykom z wiekami (skutecznego) opierania się kolonizacji. Dlatego zelektryfikowany Astatke w Addis Abebie początkowo wzbudził nieufność i musiał bronić się przed oskarżeniami o zdradę rodzimej tradycji na rzecz zachodnich nowinek. Na podobne zarzuty zwykł odpowiadać: – Nigdy nie myślałem o jazzie jako o muzyce amerykańskiej. Jazz narodził się w Afryce, a później wyemigrował. Dlaczego nie miałbym go tu z powrotem sprowadzić?

Musiało upłynąć wiele lat, by twórczość Astatke zyskała uznanie rodaków, ale dziś jest muzyczną wizytówką Etiopii. W 2004 roku po jednym z koncertów do garderoby wibrafonisty przybiegł rozentuzjazmowany Jim Jarmusch. Kilka miesięcy później wspólnie układali ścieżkę dźwiękową do „Broken Flowers”. Kiedy film podbił kina na całym świecie, razem z nim karierę zrobił ethio-jazz, jak swój styl nazywa sam Astatke. – I tak zaczęły się dla mnie tłuste dni – śmieje się dziś i wie, co mówi. Gdy w październiku ubiegłego roku schodził ze sceny warszawskiego Palladium, stoisko z jego płytami już dawno świeciło pustkami.

Mariusz Herma
„Przekrój” 20/2010

 

 

Fine.


Baaba – Disco Externo

Baaba – Disco Externo (Lado ABC)

 

Nieumiarkowany w rozmaitościach aranżacyjnych i wyobraźni kompozytorskiej kwartet pielęgnuje tradycję czerpania melodii wprost ze świata kreskówek i gier komputerowych. Dlatego obcując z Baabą, raz można poczuć się jak na staroświeckiej potańcówce („ThingsImNot” z udziałem Gaby Kulki), a raz jak na występie legendy francuskiej awangardy Art Zoyd („Dry Man”) bądź King Crimson (w przypadku „Diamonds, Bitch!”).

Ta wyliczanka nie opisuje ani ułamka arsenału Baaby. Paletą brzmień i upartą ignorancją względem stylistycznych linii demarkacyjnych grupa Bartosza Webera wyróżnia się w skali globalnej, nie tylko lokalnej. A jako że w zabawie lepiej uczestniczyć, niż być jej biernym świadkiem, obiecajcie mi, że jeśli przyjdzie wam wybierać pomiędzy płytą Baaby a wyjściem na koncert warszawskiej grupy – postawicie na przeżycie jednorazowe.

„Przekrój” 20/2010

 

Fine.


Richard Skelton – Landings

Richard Skelton – Landings (Type)

 

Na początku byli Arvo Pärt i Henryk Mikołaj Górecki. No, może nie na samym początku, ale to oni rozbudzili popyt na kontemplacyjną głębię przykrytą skromną aranżacyjną szatą. Wkrótce niszę zapełnili neoklasyczni kompozytorzy pokroju Maksa Richtera czy Jóhanna Jóhannssona. Z drugiej strony na nowo odkryto Harolda Budda i Briana Eno.

Nie tyle pomiędzy, ile ponad obiema grupami lewituje Richard Skelton. Głębokie (choć dyskretne) emocjonalnie konstrukcje harmoniczne brytyjski kompozytor buduje przy użyciu na pozór swobodnie rozrzuconych repetycji gitary. Przy czym metalowe struny traktuje smyczkiem.

Jeśli posta­nowicie zepchnąć ją do tła, zawartość „Landings” nie stawi żadnego oporu – ot, przybierze maskę bezkształtnego akustycznego ambientu. Potraktowana odrobiną uwagi odpowie jednak ukrytą melodią, kwiecistą narracją i całymi­ seriami obrazów. Czy raczej kraj­obrazów, bo inspirację Skeltona stanowią głosy, historia i folklor północnej Anglii. Uprzedzam, że sceneria to ponura, bagnista i mglista.

„Przekrój”, nr 5/2010

 

 

Fine.


DJ Krush: didżej yakuzy

30 lat temu skrecze zmieniły oblicze muzyki. O tym, że płyty winylowe nadają się nie tylko do słuchania, ale także do skreczowania, przypomina nam DJ Krush

Jak na początkującego didżeja z nowojorskiego Bronksu Theodore Livingston mierzył wysoko. Wybierając pseudonim artystyczny Grand Wizard, nie mógł przecież wiedzieć, że stanie się jednym z najważniejszych innowatorów w historii hip-hopu. Był 1976 rok, Theodore miał 15 lat. Po powrocie ze szkoły tak jak każdego popołudnia – odkąd didżejki zaczął go uczyć Grandmaster Flash – siedział w swoim pokoju i słuchał płyt. Oczywiście nie szczędził głośników, na co jego matka zareagowała tak, jak na każdą porządną matkę przystało: „Zaczęła walić w drzwi i grozić, że jeśli nie ściszę muzyki, to ona zrobi to za mnie” – wspominał Theodore w filmie „Scratch”.

Aby usłyszeć, o co jej chodzi, chłopak zatrzymał winyl dłonią, wydobywając przy tym charakterystyczny dźwięk. „Kiedy już sobie poszła, pomyślałem, że to całkiem fajny pomysł! I spróbowałem ponownie – mówił Theodore. – Mijały tygodnie, miesiące, testowałem różne nagrania. A kiedy byłem gotów, urządziliśmy imprezę. I wtedy właśnie po raz pierwszy pokazałem, czym jest skrecz”.

W 1980 roku już jako Grand Wizard Theodore zaczął koncertować z własną grupą, ale do sklepów płytowych skrecze wprowadził jego mistrz Grandmaster Flash, wydając rok później singel „The Adventures of Grandmaster Flash on the Wheels of Steel”. Wkrótce potem na własnej płycie wykorzystał je sam Malcolm McLaren, zmarły niedawno menedżer Sex Pistols. I tak oto u progu ery kaset magnetofonowych winyle odkryły dla siebie nową rolę.

(I)grając z jakuzą

DJ Krush, naprawdę nazywa się Hideaki Ishii, swoje powołanie odkrył w jeszcze dziwniejszych okolicznościach. Urodzony w 1962 roku w Tokio syn burdelmamy i malarza budowlanego szybko porzucił szkołę na rzecz kariery w lokalnym gangu. W ulicznych walkach szło mu nie najlepiej, ale nadrabiał kradzieżami samochodów i motocykli. Rychło awansował do jakuzy i kto wie, kim byłby dzisiaj, gdyby nie osobliwe znalezisko. Pewnego dnia podczas sprzątania mafijnego biura natknął się na chusteczkę, w którą zawinięty był palec. Byle palec nie przestraszyłby nawet początkującego gangstera, jednak akurat ten należał do najlepszego przyjaciela Ishiiego. Wtedy chłopak postanowił dokonać zwrotu w swoim życiu.

Przepustką do świata muzyki był dla niego seans „Wild Style”, pierwszego filmu hiphopowego, w którym pojawia się między innymi Grandmaster Flash, a ścieżkę dźwiękową otwiera nasz wynalazca Grand Wizard Theodore. „W jakiś sposób czułem się z nimi spokrewniony. Byli biedni, nie mieli za co kupić gramofonów, wybłagiwali je u sąsiadów” – tłumaczył kiedyś Krush w rozmowie z „New York Timesem”. Pierwszego poranka po wizycie w kinie Ishii bezskutecznie rozpytywał o miksery w tokijskich sklepach ze sprzętem muzycznym, ale gdy po kilku miesiącach udało mu się skompletować podstawowe wyposażenie didżeja, stał się jednym z pionierów hip-hopu w Japonii.

Winylowy malarz

Jak każda czynność wymagająca doskonałej techniki skreczing podbił Kraj Kwitnącej Wiśni. W latach 90., gdy sprzedaż płyt winylowych na całym świecie leciała na łeb na szyję, w Japonii biła rekordy. W 1998 roku sięgnęła 800 tysięcy egzemplarzy, a w 1999 potroiła się do 2,5 miliona. Profesjonalni didżeje stawali się idolami młodzieży, w największych miastach pojawiły się szkoły dla didżejów.

Hideaki Ishii był ceniony, tym bardziej że jako jeden z niewielu japońskich muzyków zdołał zdobyć sympatię zagranicznej publiczności – regularnie koncertował w Europie i USA. Karierze Ishiiego nie przeszkodziło nawet to, że nigdy nie przyszło mu do głowy nauczyć się języka angielskiego – dlatego wywiady z nim są dla dziennikarzy katorgą. Abstrakcyjne kolaże złożone z ludzkich słów, odgłosów otoczenia i sampli pochodzących ze starych winylowych nagrań przemawiają za niego. W jednej kompozycji Japończyka mogą się znaleźć gitara basowa ze szlagieru Jamesa Browna, solo Milesa Davisa, afrykańskie zaśpiewy oraz urywki deklamacji Eminema. „To jak bycie malarzem. Kolekcja płyt jest moją paletą, a dobieranie dźwięków to jak dobieranie farb” – zwykł mawiać.

DJ Krush rzadko jednak wydaje albumy studyjne – ostatni to „Jaku” z 2004 roku – bo jego prawdziwym żywiołem są występy na żywo. Mimo że na karku ma już 48 lat, jego wartość w oczach słuchaczy ostatnio znowu zaczęła wzrastać. Powód? Publiczność zdążyła już się zmęczyć widokiem białego jabłuszka na koncertach laptopowców, podczas których nie sposób odgadnąć, czy zaangażowanie artystów wykracza poza wciśnięcie przycisku „play” oraz odbieranie poczty elektronicznej przez resztę wieczoru. Podczas koncertu DJ-a Krusha nie tylko można, ale wręcz należy patrzeć mu na ręce. Chociaż i tak nie nadążycie.

Mariusz Herma
„Przekrój” 16/2010

 

 

Fine.


Hołdując przesadzie: The Irrepressibles i These New Puritans

The Irrepressibles – Mirror Mirror (V2)

Skojarzeń nie sposób uniknąć: takie samo wibrato, te same operowe zapędy, a dramatyzm jeszcze większy. Jeśli te trzy elementy irytowały cię u Antony’ego, The Irrepressibles omijaj szerokim łukiem. Bo Londyńczycy – jest ich dziesięcioro, a przewodzi im niejaki Jamie McDermot – idą znacznie dalej w teatralność, w musical, w żart i patos jednocześnie. A wszystko to, jak w tytule, dawkują z podwójną przesadą.

Czy ryzykować? No pewnie. McDermot ma ogromny talent wokalny, ale przede wszystkim jest wykształconym kompozytorem. To naprawdę miła odmiana zobaczyć, jak ktoś pisząc popowe – „barokowe” – piosenki. Tak dobrze czuje zasady współpracy kompozycji z aranżacją, pierwszego planu z drugim. Tak świadomie dawkuje napięcie i potrafi wstrzemięźliwie je rozładowywać. I tak umiejętnie konstruuje melodyjne dialogi wokalu z orkiestrą. A mając w zanadrzu tercet smyczkowy, flet, obój, klarnet, fortepian i dziewięciu wokalistów, McDermot ma aż nadto środków, by te swoje rozbuchane wizje przełożyć na dźwięki.

These New Puritans – Hidden (Angular/Domino)

Jeśli Jamie McDermot jest radykalnym krewnym Antony’ego, to These New Puritans zdają się konkurować rozmachem z dokonaniami Sparks z minionej dekady. Piszę o nich w sąsiedztwie The Irrepresibles, bo tak samo balansują na granicy kiczu i na pewno częściej stąpają po jej niewłaściwej stronie.

„Hidden” to esencja muzycznej megalomanii i w wielu momentach jest nieznośnie pretensjonalna. Ale dostarcza tak potężnych wrażeń dźwiękowych, że też nie sposób spokojnie usiedzieć. Ilekroć miałem w ostatnim czasie dostęp do dobrego audio, wybór płyty dokonywał się niejako automatycznie – jedyną konkurencję brzmieniową stanowił nowy Flying Lotus. These New Puritans są wyjątkowi: robią rzeczy zbyt niepoważne dla poważnych kompozytorów, a zarazem pozostają poza horyzontem większości ekip około-rockowych. Jeśli wcześniej powoływali się na Wu-Tang Clan i Aphex Twina, to teraz dorzucili jeszcze Steve’a Reicha i muzykę filmową (taką od Howarda Shore’a). Do nagrań zwerbowali orkiestrę z Czech, japońskich bębniarzy i chór dziecięcy.

Nie wiem, skąd wzięli na to pieniądze, nie wiem, dlaczego poszli w takim kierunku, skoro Wyspiarze są ostatnio zapatrzeni w rachityczne The xx. Ale jeśli tylko jest szansa, że uwagę złaknionych symfonicznego rozmachu, tęskniących skrycie za „Atom Heart Mother” Brytyjczyków odwrócą od Muse – jestem z nimi.

***

Natknąłem się na dwie ciekawe, świeżo brzmiące płyty hip-hopowe pochodzenia wyspiarskiego: Ty ze znakomitym „Special Kind Of Fool” (melodyjnie i radośnie) oraz Akala z mrocznym „DoubleThink” (mniej chwytliwe, bardziej nowoczesne). Może powinienem asekuracyjnie napisać „rapowane” zamiast „hip-hopowe”, ale  Brytyjczycy sami się gubią.

Pełnometrażowy debiut wydał wreszcie najbardziej przesterowany wokalnie duet świata – nowojorskie Sleigh Bells. Kto w ubiegłym roku obserwował MySpace, najlepsze utwory już zna, ale reszta trzyma poziom. Do posłuchania w całości na stronie NPR.

Jest też nowy album (ECM-owskiego) Food z gościnnym udziałem Fennesza i Molvaera. Rzecz taka, jak sugeruje tytuł: „Quiet Inlet”. Miłośnikom tradycji latynoskiej gorąco (a jakże) mogę uczciwie polecić „Leva-me aos fados” Any Moury, ale bardziej zachwyciła mnie płyta Lila Downs Y La Misteriosa – „En Paris (Live A Fip)”, nagrana dla Radio France pierwsza koncertówka amerykańsko-meksykańskiej diwy.

Jeśli wulkany pozwolą, to do końca maja nie będzie się tu zbyt wiele działo, więc korzystajcie z linków po prawej. I chodźcie na koncerty.


Fine.