Namechecking

Chris Weingarten, dziennikarz „Village Voice” oraz internetowego wydania „Rolling Stone, rok temu zasłynął w sieci ekspresyjnym wystąpieniem, w którym piętnował zbiorowy gust internetowej gawiedzi i wieszczył rychły upadek muzyki (a także własnego zawodu). W tym samym czasie realizował na Twitterze trochę zabawny, a trochę żenujący projekt „1000 recenzji w 365 dni”, który zresztą w tym roku postanowił kontynuować (popularność uzależnia). W sequelu tamtego wystąpienia zatytułowanym „Music is Math” Weingarten utyskuje na zarazę namecheckingu.

W skrócie chodzi o to, że skoro w internecie chodzi zasadniczo o liczbę klików, a w świecie muzyki najłatwiej zwrócić uwagę czytelników (i robotów Google) znanymi nazwiskami, to serwisy i blogi ograniczają się do powtarzania tego, co im Hype Machine przykaże. Tak oto w egalitarnym internecie w kółko powtarza się te same nazwy i tytuły. Kto zagląda na Pitchforka wie, że facet ma sporo racji.

O czym Weingarten nie mówi, to że namechecking opanował znacznie więcej, niż tylko portale. Ten sam trick wykorzystują sami artyści. Nie chodzi tylko o niewiarygodnie długie a nawet dłuższe wyliczanki inspiracji na MySpace, ani o PR-owskie notki w rodzaju: „Zespół pracował z Brendanem O’Brienem, znanym ze współpracy z Red Hot Chili Peppers, Rage Against The Machine, Pearl Jam, Incubus czy Soundgarden”. Rzeczywiście przyciągają wzrok, a to połowa sukcesu, ale na zasadzie kontrastu obnażają małość wykonawców. Czasem przed wyboldowanym „Thom Yorke oraz Björk” dopiero po wczytaniu dostrzega się „inspirują ich”.

Pomijam też odrębny temat zachowań słuchaczy, tę szczególną dbałość o profile na RYM czy Last.fm (co drugi dzień trafia tutaj ktoś poszukujący odpowiedzi na pytanie „jak podbić sobie ilość odtworzeń na last.fm”). Bardziej znamienna jest plaga hurtowych featuringów, która dawno już przekroczyła granice hip-hopu – bo odpowiedzialni za wynalazek jazzmani jednak zwykli zachowywać pewien umiar.

Weźmy trzy najgłośniejsze premiery tej wiosny:

Massive Attack zawsze słynęło z gościnności, ale przed premierą „Heligoland” sieć huczała nazwiskami: Mike Patton, Elizabeth Fraser, Mos Def, Alice Russell, Sharon Jones, Patti Smith, David Bowie, Tom Waits, Mark Stewart, Keith Levenenie, a nawet syn marnotrawny – Tricky! Ostatecznie lista okazała się nieco mniej imponująca, ale Tunde Adebimpe z TV On The Radio, Damon Albarn z Gorillaz, Adrian Utley z Portishead, Guy Garvey z Elbow, Hope Sandoval i Martina Topley-Bird okazały się wystarczająco atrakcyjnymi wabikami. (I ja na to liczę).

Nie minął miesiąc, a „Plastic Beach” Gorillaz reklamowali Lou Reed, Snoop Dogg, Mos Def, De La Soul, Mick Jones, Gruff Rhys i Bobby Womack. A na początku kwietnia swoją solową karierę zainaugurował Slash kolorową płytą „Slash & Friends” – a, przepraszam, tytuł ostatecznie skrócono do pierwszego trzonu. Co dziwne, bo cała promocja opiera się na wyliczance nazwisk: Ian Astbury, Fergie, Ozzy Osbourne, Chris Cornell, Lemmy Kilmeister, Dave Grohl, Kid Rock, Iggy Pop.

Borys Dejnarowicz na jesień zapowiada debiut solowego projektu Newest Zealand. Na stronie oficjalnej nie znajdziemy ani słowa o brzmieniu płyty (jesienią 2008 przy okazji rozmowy o „Divertimento” wspominał o Steely Dan – trzymam za słowo), nie ma próbek muzyki, jedyny konkret to: „Special guest appearances from members of Muchy, Mitch & Mitch, Afro Kolektyw, Renton, Furia Futrzaków, Kolorofon, Wilson Square”.

Featuring znamy od połowy XX wieku, ale nasilenie zjawiska w całym mainstreamie i poza nim wydaje się bezprecedensowe. Zmienił się także cel: poza względami artystycznymi, kiedyś chodziło o czysto rynkowy zabieg wymiany publiczności. Dziś podziały gatunkowe nie mają większego znaczenia, zasadniczym wyzwaniem jest zwrócenie na siebie uwagi i wytworzenie w warunkach spłaszczonej hierarchii wykonawców aury ważności. A temu, jak pokazują powyższe przykłady, okazała lista obecności służy znakomicie.

Wszystkie te wyliczanki pełnią wreszcie podobną funkcję, jak linki na blogach. Prócz wzajemnego podnoszenia się na duchu i napędzania czytelników, dają złudzenie istnienia pewnego środowiska, kręgu artystycznego – w miejsce dawnych scen wyznaczanych podziałami gatunkowymi (które zniwelowała moda na eklektyzm) i geografią (vs. globalizacja).

Fine.




2 komentarze

  1. Alek pisze:

    smutne że światowy, ułomny kapitalizm coraz wyraźniej odbija się na muzyce. niedługo młodzi wokaliści, zamiast nazw piosenek będą dawali nazwy popularnych zespołów, jako „hołd”. Najgorsze jednak, gdy wyliczanka zajmuje połowę „recenzji”, choćby w Polityce

  2. Mariusz Herma pisze:

    Nowa „globalna” płyta Herbiego Hancocka:

    Feat. India.Arie, Jeff Beck, Pink, Seal, John Legend, Ceu, The Chieftains, Lisa Hannigan, K’Naan, Los Lobos, Tinariwen, Dave Matthews, James Morrison, Chaka Khan, Anoushka Shankar, Wayne Shorter

Dodaj komentarz