lipiec 2010

Patton 2020

Mike Patton odwiedził Wrocław, a swego czasu tak odpowiadał mi na pytanie o muzykę w 2020 roku (część „Przekrojowej” ankiety „Życie w roku 2020”):

Do roku 2020 przemysł muzyczny przejdzie radykalne zmiany. Ludzie zmęczą się dźwiganiem iPodów i telefonów komórkowych, nie będą już czuli się bezpiecznie, trzymając swoje zbiory na twardym dysku. Dlatego każdy z nas będzie nosił muzykę w swoim organizmie. Wszczepi nam ją lekarz za pomocą zastrzyku prosto w kark, gdzie zamocowany będzie twardy dysk. Wystarczy, że pomyślisz o konkretnej piosence, i jej odtwarzanie się rozpocznie. Jeśli utworzysz usta, inni też ją usłyszą.

Aby podzielić się muzyką ze znajomymi, trzeba będzie wykonać dziwaczny, niemal seksualny akt zwany dokowaniem. Kompletnie nadzy będziemy musieli się dotknąć plecami, aby nasze karki mogły się magnetycznie połączyć. Osoba nadająca muzykę będzie się koncentrować, jednocześnie zatykając usta, uszy, nos i odbyt. Odbiorca pozostanie „otwarty”.

Transfer różnych gatunków muzyki będzie się wiązał z odmiennymi doznaniami. Niestety, niektóre z nielegalnie ściągniętych plików będą zarażone wirusami, wskutek czego ich transfer spowoduje wybuch nowych chorób i epidemii. Z tego względu większość religii obłoży muzykę anatemą, jednak w podziemiu będą się mnożyć kluby dokowania. Wykonawcy zaś zaznają prawdziwej popularności, ponieważ puryści będą chcieli czerpać muzykę bezpośrednio z ich ciał. Już nie mogę się doczekać licznych dokowań na całym świecie! Ustawiajcie się w kolejce!!!

Fine.


Internet się skończył (Kiosk czerwiec/lipiec 2010)

Deser:

Rentgenowskie porównanie krtani śpiewaczki operowej i beatboksera
Kolory w kulturach (doktorat w jednym obrazku)
Wagner for Relaxation (marketingu muzycznego gafy)
20 największych fiksatów muzycznych w historii kina
Szwedzka Partia Piratów chce piracić z parlamentu
Sonic branding (czyli cztery nutki Intela)
Prince ogłasza, że internet się skończył (i wydaje na bruku)
Jacka Sobczyńskiego niezbędnik Off Festivalowy
Cała prawda o Open’erze (dla pana z 43. sekundy)

Multimedia:

Bach i inni – zwizualizowani (i po co było uczyć się nut?)
Wirtualny chór Erica Whitacre
(znowu magia YouTube)
„I Don’t Remember” podrapane przez Davida Byrne’a
50 świetnych zdjęć z Glastonbury
Zupełnie świeże zdjęcie wszechświata
Typowy rozkład publiczności pod sceną wraz z zagrożeniami
Uzupełnienie: Kid Cudi odwzajemnia uczucia fana

Ludzie:

M.I.A. – wywiad z polityką w tle oraz kolażowa recenzja
Flying Lotus – rozmowa z rodziną w tle
Simon Lynge – śpiewający łowca reniferów z Grenlandii
Z okazji rozpadu swojej grupy Aaron Turner omawia dyskografię Isis
Oneohtrix Point Never prezentuje oryginalne podejście do tworzenia i piratów
A jego sylwetkę prezentuje Simon Reynolds
Jana Błaszczaka rozmowa z Williamem Basińskim (sprzed dwóch lat, nie szkodzi)
Biznesowy wywiad z Wilco (jako że rzucili wytwórnię)

Fakty:

Brytyjskiemu MySpace liczba gości spadła w tym roku o połowę
…bo MySpace jest gettem Murzynów i Latynosów (biali wolą Facebooka)
Na scenach od kilku lat rządzą kobiety, ale za kulisami wciąż faceci
Muzyka pomaga w algebrze oraz w patrzeniu
Zła pogoda i rozwinięta sieć piwnic sprzyjają muzyce
Nawet „Dazed & Confused” było plagiatem
Pitchfork to także establishment
Progrock znów nie umarł

Pytania:

Czy linki szkodzą?
Co stało się z kwadrofonią?
Czy blondynki sprzedają się lepiej?
Czy internet zniszczył lokalne sceny?
Czy Billboard układają obecnie emeryci?
Czy Paul Simon i Vampire Weekend okradli Afrykę?
Czy pozbawiony związków z kulturą jazz jest gatunkiem zmarłych?

Polecam także obfite archiwum koncertów z Bonnaro Festival na stronach NPR. Słuchałem m.in. The Avett Brothers, the xx, Norah Jones, Isis (ostatnia trasa!) i bardzo mi się podobało. Dead Weather, The National i Tori Amos mniej.

Nasz polski Hennessy Williams dzieli się podobną robotą wykonaną na Open’erze.

Bohaterem miesiąca jest dla mnie Derek Sivers, który przez przez piętnaście lat próbował dowieść, że nauczy się śpiewać – ku rozpaczy bliskich. Jeśli twierdzisz, że słoń nadepnął ci na ucho i nigdy nie wydobędziesz z siebie czystej melodii, przeczytaj ten artykuł.

Calvin, niespodzianka, wakacyjny.

Fine.



Gatunki ustanawia się przed trzydziestką

Charlie Parker – 20 lat
Miles Davis – 28 lat
Ray Charles – 24 lata
Bill Halley – 28 lat
La Monte Young – 25 lat
Tony Iommi – 22 lata
Brian Eno – 29 lat
Wonder Mike / Big Bank Hank – 22/23 lata
Frankie Knuckles – 26 lat
Jack Dangers – 24 lata
dubstepowcy – 20-25 lat
chillwave’owcy – 23-27 lat

Trzeba się spieszyć.

***

Ten nie do końca poważny (umowność) i wybiórczy (przemilczałem kilku dzielnych trzydziestolatków na czele z Schönbergiem i Jamesem Brownem) spis nie miałby szansy powstać, gdybym podzielał poglądy Marty Słomki, której tekst o eklektyzmie recenzenckim bardzo polecam.

Są historycy, którzy przez całe życie badają losy jednego amerykańskiego pułku na froncie zachodnim. Są i tacy, którzy próbują prześledzić losy ludzkiej nienawiści począwszy od wąwozu Termopile aż po WTC. Sięgamy po jednych i drugich, tyle że w innych sytuacjach, w innym celu i dla zaspokojenia innego rodzaju ciekawości.

W muzyce każda z grup pisze dla odbiorców, którzy nie pojęliby – albo nie przyjęliby – recenzenckiej oferty tej drugiej. Zdystansowanych bezwyznaniowców nie zastąpi nawet cała komisja ekspertów. Ale i permanentni poligamiści nie zaszliby daleko bez sztabu szperaczy-rzeczoznawców. Żadne nie jest słuszniejsze, a specjaliści i eklektyczni się nie wykluczają – przeciwnie, uzupełniają.

Media i przemysł muzyczny przez długie dekady pracowały na to, by sztuczny już przy poczęciu podział na muzykę wysoką i niską wyewoluował w systematykę tak absurdalną, że nawet Allmusic nie wyrabia. Ludzie uwierzyli, że muszą słuchać jakiejś muzyki. To co, może tylko komedie, haiku i kuchnia indyjska?

Z grudnia na grudzień coraz bardziej męczy mnie lepienie podsumowania rocznego z podziałem na gatunki. Im rzecz staje się uciążliwsza, tym więcej we mnie optymizmu. Bo to oznacza, że muzycy, którzy dotąd chyłkiem przeciskali się przez pręty klatek, wreszcie postanowili społem zdemontować całe to muzyczne zoo.

Prywatnie mam nadzieję, że tak jak moi redakcyjni koledzy nie muszą odpowiadać na pytanie, o jakich filmach, o jakich książkach, o jakich sztukach teatralnych i o jakim malarstwie, o jakich grach lub o jakich komiksach pisują, tak i mnie będzie w końcu oszczędzone obowiązkowe: A o jakiej?

Fine.


Długość ma znaczenie

This sentence has five words. Here are five more words. Five-word sentences are fine. But
several together become monotonous. Listen to what is happening. The writing is getting
boring. The sound of it drones. It’s like a stuck record. The ear demands some variety.

Now listen. I vary the sentence length, and I create music. Music. The writing sings. It has a
pleasant rhythm, a lilt, a harmony. I use short sentences. And I use sentences of medium
length.

And sometimes, when I am certain the reader is rested, I will engage him with a sentence of
considerable length, a sentence that burns with energy and builds with all the impetus of a
crescendo, the roll of the drums, the crash of the cymbals – sounds that say listen to this, it
is important.

Gary Provost, 1985

Fine.


Tan Dun – wywiad

(foto: materiały prasowe Carnegie Hall)

Pańska kariera zaczęła się od sadzenia ryżu w małej chińskiej wiosce, a teraz pracuje pan w Nowym Jorku.

Mieszkanie na wsi, a nawet to sadzenie ryżu miały swoją dobrą stronę. Doświadczyłem dzięki temu bogactwa dawnej muzyki chińskiej. Słuchałem prawdziwego buddyjskiego śpiewu. Gdy przyjechałem do Nowego Jorku w latach 80., byłem jeszcze biednym studentem. Trudno mi było odnaleźć się w tym gigantycznym mieście. Wszystko było dla mnie awangardowe, nowoczesne, eksperymentalne. Ale z czasem zacząłem odkrywać ze zdziwieniem, że postępowanie największych ówczesnych myślicieli sztuki było zadziwiająco podobne do tego, co robiliśmy w dzieciństwie, w owej wiosce.

Nowojorscy awangardziści?

Dam ci przykład: pierwszym muzykiem, jakiego spotkałem, był John Cage. Z marszu zaczął się dopytywać, jak brzmi muzyka chińskich wieśniaków? Jak ją wykonywaliśmy? Odparłem, że byliśmy bardzo biedni, toteż nie mieliśmy dostępu do zbyt wielu „oficjalnych” instrumentów. Zastępowały nam je garnki, sprzęty rolnicze, woda czy liście z drzew. W tym momencie Cage spytał, czy mógłbym mu to zademonstrować. Zagrałem więc nieco naszej „wodnej muzyki”, a potem naszej „leśnej muzyki”. Kiedy skończyłem, Cage stwierdził: „Nie potrzebujesz studiować w Nowym Jorku. Jesteś na wskroś nowojorczykiem!”. Bardzo mnie to rozbawiło. A kiedy powtarzałem „No, no, no”, on tylko odpowiadał: „Yes, yes, yes”, i tak się przegadywaliśmy przez kilka minut. W ten sposób zostałem jego uczniem. I przyjacielem.

Obecnie dzieli pan swój czas pomiędzy Nowy Jork a Szanghaj?

Żyję pomiędzy Nowym Jorkiem a moją wioską – zresztą wybieram się tam jutro. To przekłada się bezpośrednio na moją pracę. Wspólnie z Quincym Jonesem nagrywałem ostatnio hymn na ceremonię rozpoczęcia China Expo 2010. Powstała piosenka, która jest muzycznym mostem łączącym kultury wszystkich ludzi przybywających do Szanghaju. W nagraniach wykorzystaliśmy wodę z rzeki Jangcy, która pomogła skleić ze sobą amerykański rock’n’roll i jazz z muzyką afrykańską i europejską.

A internetowa symfonia „Eroica”, którą napisał pan dla YouTube Symphony Orchestra? Jak odnalazł się pan w tym nietypowym projekcie?

To było niepowtarzalne doświadczenie. Casting do zespołu i większość prób odbyły się online. Kto wie, czy w przyszłości nie stanie się to regułą. Za pośrednictwem YouTube dotarliśmy do wyśmienitych muzyków z całego świata, w tym Polski. I do ponad dwudziestu milionów słuchaczy.

Nie wahał się pan podjąć tego zadania? Był pan zadowolony z rezultatów?

Miałem za sobą długie godziny dyskusji, zanim przyjąłem tę ofertę. Przedstawiciele YouTube musieli z kolei sprawdzić, czy jestem wystarczająco zwariowany. Najwyraźniej byłem… A jeśli chodzi o efekty, to byłem wzruszony i mówię to zupełnie szczerze. Bardziej nawet, niż muzyką – ludźmi. To prawdziwi pasjonaci, wykazali się zaangażowaniem niespotykanym w profesjonalnych orkiestrach. Ono jest znacznie ważniejsze niż umiejętności – jestem co do tego przekonany i jako kompozytor, i jako dyrygent. Uprawianie muzyki jest jak uprawianie miłości: nie liczy się technika, ale pasja.

Dlaczego w ciągu dziesięciu lat odpowiedział pan na oferty zaledwie kilku reżyserów?

Komponuję muzykę wyłącznie do tragedii miłosnych. Uwielbiam pisać o relacjach pomiędzy kobietą i mężczyzną. Albo o związkach człowieka z naturą. Kontekst tragedii miłosnej pozwala ponadto odkrywać nowe zastosowania orkiestry symfonicznej. Testowanie tych możliwości zawsze daje mi wielką radość, mimo że komponuję dla zachodnich orkiestr od ponad trzydziestu lat.

Ostatnim z filmów jest „The Banquet” oparty na tragedii Szekspira.

Tak, na „Hamlecie”. Ale akcja toczy się w antycznych Chinach. To tradycyjna chińska opowieść o człowieku i o miłości, tyle że utrzymana jest w duchu szekspirowskiego dramatu. To film niewiarygodnie piękny i… seksowny. A muzyka? Naturalnie miała mówić o miłości, o kłamstwie, o zemście. Musiała być szczególnie dramatyczna.

A jak to było z „Hero”?

Byłem dumny, że do nagrania tej ścieżki udało mi się zaprosić słynnego izraelskiego skrzypka Itzhaka Perlmana. Film jest zaś dziełem Zhang Yimou, naszego największego reżysera, który odpowiada za szereg najpiękniejszych filmów w historii chińskiej kinematografii. On sam jest takim herosem… Dla porównania Feng Xiaogang, który nakręcił „The Banquet”, to chiński odpowiednik Woody’ego Allena. Od lat okupuje tutejszy box office.

„Hero” było ogromną superprodukcją. Nie czuł pan presji z tego powodu?

Kiedy pracuję nad filmem chińskim, odczuwam znacznie mniejszą presję, niż gdy piszę muzykę do produkcji amerykańskiej. Chiny wciąż żyją tradycją sztuki, myślenia o efekcie artystycznym i poszukiwania właśnie artystycznych odkryć. W Stanach Zjednoczonych nieustannie jesteś w cieniu Hollywood. Rytm, brzmienie, melodia – wszystko musi zostać podporządkowane marketingowi.

Dlaczego w ostatniej dekadzie kino chińskie stało się tak popularne za granicą?

Chińska kultura ma wiele wspólnego z polską: jest zakorzeniona w długiej, znakomitej tradycji i ciągle szuka głębszych treści. Ta szeroka wizja wreszcie zaczyna być doceniana. Polska muzyka na pewno ma taki potencjał – począwszy od Fryderyka Chopina aż po Szymanowskiego, Lutosławskiego czy Pendereckiego. Obecnie nastał bardzo korzystny czas dla kultur obu naszych krajów, bo dziś o wielkości narodu nie decydują uwarunkowania geograficzne. Większość komunikacji odbywa się za pośrednictwem internetu, a internet potrafi zmieniać małe lub mało znane zjawiska w wielkie – i vice versa. Jestem przekonany, że w tym kontekście oba nasze kraje przeżywają najlepszy czas w całej swojej historii.

Wiele sił w popularyzowanie muzyki Chopina wkłada ostatnio Lang Lang.

Ten rok należy do Chopina – i bardzo dobrze. A Lang Lang na swoich recitalach w Chinach zawsze, absolutnie zawsze gra jego muzykę. Lang Lang oraz Yundi Li są kojarzeni w Chinach niejako automatycznie z muzyką Chopina.

Skąd wzięła się popularność Chopina w Chinach?

Wszystko zaczęło się w latach 50. od sukcesu naszego pianisty Fou Ts’onga na Konkursie Chopinowskim. Dziesięć lat temu zwyciężył Yundi Li i sytuacja się powtórzyła. Jeszcze przed tymi konkursami obaj byli cenieni, ale po otrzymaniu polskiego wyróżnienia stali się bohaterami narodowymi. A wraz z nimi Chopin. Dla młodych pianistów Chopin to marzenie, a dla słuchaczy swoisty symbol kultury fortepianu.

Pan wykazuje wyraźną słabość do orkiestry symfonicznej.

Wiele osób pytanie mnie: „Na jakim grasz instrumencie? Na wiolonczeli, fortepianie?”. Za każdym razem odpowiadam: na orkiestrze. To ona jest moim instrumentem i znam ją na wylot. Dzisiaj jestem dyrygentem, ale wcześniej przez lata grałem na skrzypcach i na perkusji w Operze Pekińskiej. Czasem myślę sobie, że orkiestra jest moją zabawką (śmiech).

A komponuje pan przy fortepianie?

Nie, nigdy. Zawsze imponowali mi tacy twórcy jak Mozart czy Beethoven, przenoszący na partyturę wyłącznie tę muzykę, którą słyszeli w głowie. Do komponowania używam ołówka i kartki papieru. Już samo patrzenie na zapis nut sprawia mi radość. Nigdy nie używam komputera do notowania albo odsłuchiwania tego, co napisałem. Komputerowe orkiestracje nie są w stanie oddać muzyki grającej w głowie. Czasem używam orkiestry do imitowania elektronicznych dźwięków, zdarza mi się też korzystać z syntezatorów i samplerów. Ale podchodzę do tego jakby… po szamańsku. W magiczny, eksperymentalny sposób, zachowując duchowy kontakt z muzyką.

A jak chroni się pan przed pułapką profesjonalizmu?

Trzeba wypracować sobie pewne zasady i wiernie się ich trzymać. A nade wszystko ciągle się uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć. Najlepszym antidotum na zagrożenia, jakie niesie zawodowstwo, jest pasja. Można ją podtrzymywać na wiele różnych sposobów. Moja metoda jest prosta: zawsze trzymam koło siebie młodych ludzi. Przy nich każda sekunda przynosi nowe wyzwanie, na każdym kroku żądają innych rozwiązań.

Rozmowa odbyła się 15 kwietnia 2010 r.  Jej pełny zapis ukazał
się w magazynie Festiwalu Muzyki Filmowej w maju 2010 r.


MGMT – Congratulations

MGMT – Congratulations (Sony)

 

Ktoś złośliwy powiązał wydanie „Congratulations” z informacją o zwolnieniach w Sony Music. Bo wbrew tytułowi płyty nowojorczycy z MGMT nie mają czego gratulować ani sobie, ani fanom, a już na pewno wytwórni. Prędzej grupom Van der Graaf Generator, Legendary Pink Dots, a nade wszystko byłym członkom Pink Floyd, których pierwsze płyty znów mogą zacząć się sprzedawać.

Nastoletnia brać zwykła omijać te kapele szerokim łukiem i dopiero drugi album MGMT może stanowić dla niej zachętę (i przepustkę) do krainy psychodelicznych odjazdów sprzed dekad. Słuchacze z progrockową edukacją na karku odnotują jedynie niedbałe brzmienie i cyrkowe melodie, skądinąd pasujące do plastikowej okładki.

„Nagrywaliśmy tę płytę z myślą o koncertach. Napisaliśmy piosenki, które fajnie będzie grać na żywo” – tłumaczy zespół. Tylko czy frajdę będą mieli zgromadzeni pod sceną? Odpowiedź znamy dzięki marcowym występom MGMT. Przedpremierową prezentację całego „Congratulations” publiczność kwitowała skandowaniem „Kids! Kids! Kids!” oraz tytułów innych piosenek z debiutu.

„Przekrój” 15/2010

 

 

Fine.


M.I.A. (Robert Christgau)

Czy nowa M.I.A. jest produkcyjną wydmuszką, czy to półroczna rozbiegówka zasługująca na Order PR 2.0 wyolbrzymia muzyczną wątłość? Po drugim przesłuchaniu „/\/\ /\ |” (odkładałem przez tydzień, ale sumienie przymusiło) kiepściutkie „Born Free” wygląda na jeden z mocniejszych fragmentów i to wiele mówi o reszcie.

Płyta ujęła za to Roberta Christgau, który „Kalę” uznaje on za album dekady, a z zachwytu tłumaczy się w świetnym artykule „Illygirl Steppin Up”. Takie teksty przypominają, że nawet w epoce Wiki/Google zainteresowanie tematem i fascynacja artystą wciąż się liczą.

Przywołuję tu najsłynniejszego krytyka w historii muzyki popularnej, bo po 41 latach Christgau postanowił pożegnać się ze swoim „Consumer Guide”. Wyznawcą nie jestem i nie byłem, chyba że pośrednio poprzez tych, którzy na nim dorastali. Nadziwić się jednak nie mogę, że po czterech dekadach stukania w kolejne generacje klawiatur człowiek zachowuje świeżość pisarską i chłonność muzyczną godną nastolatka.

M.I.A. może nagrywać, co tylko chce, byle dalej prowokowała Christgau do pokazywania szalika.

Fine.


O powstawaniu gatunków

Ciekawie będzie obserwować i porównywać, dokąd ewolucja zaprowadzi dubstep i chillwave – dwa urodzone w ostatniej dekadzie gatunki, które najwyraźniej mają szansę pożyć nieco dłużej, niż kilka lat, albowiem zainspirowały wielu. Porównywać nie dlatego, żeby je coś łączyło, ale właśnie ze względu na różnice – która formuła w łańcuchu muzycznej ewolucji okaże się trwalsza?

Dubstep jest Londynem bardziej, niż grunge był Seattle. Sieć powiązań i wzajemnych inspiracji była niewiarygodna – granice przesuwały się z weekendu na weekend, jeden set determinował kolejny, kluczowe dla rozwoju gatunku były spotkania. Dubstep jest niedzisiejszy jak dzieci bawiące się przed blokiem – bo w czasach internetu łatwiej umówić się z rówieśnikami na granie w sieci niż na boisku. Chillwave przeciwnie: rozrzuceni po świecie twórcy wepchnięci przez blogosferę do jednej zagrody, w której ciągle jakoś się nie odnajdują, nie rozpoznają, nie przyznają do siebie i najchętniej zwialiby z powrotem do sypialni. Chillwave to owoc samotności.

Przymioty chillwave’u próbowaliśmy nazwać ex post, podczas gdy dubstepem przez pół dekady rządziły żelazne zasady. Nawet słuchając „Stop Watching” Bengi tuż po „Long Way 2 Go” Deadboya da się to jeszcze dostrzec. Lodowiec pękł na moje ucho w 2006 roku i poszczególne kry dryfują sobie, gdzie je nurt poniesie (ostatnio na drugą stronę Atlantyku). Do niedawna rzecz można było jednak opisać analitycznym językiem i nie przegapilibyśmy żadnych nieuchwytności, jako że większość muzyki w tym gatunku – sami twórcy są w tym względzie zadziwiająco szczerzy – powstawała według algorytmów oraz idei czysto producenckich.

Po pierwsze sub-bass: najlepiej z Sine Wave Generatora (unikamy domieszek harmonicznych), traktowany prostą modulacją – flanger, phaser, itd. Od 3-4 lat za sprawą LFO w dubstepie panoszy się też charakterystyczny wooble bass – ku rozpaczy ortodoksów. Cel takiego podejścia do dołów można opisać jako 3xC: „ciemno, ciepło, ciężko”. Dla wyjaśnienia (wyciemnienia) polecam ubiegłoroczne „When I Look At You” Emalkaya. Drugi element podstawy to perkusyjne puzzle, posklejane zwykle z różnych zestawów perkusyjnych (przy czym do werbla wypada dokleić klaśnięcie) i dźwięków obcych (pozdrowienia dla Kode9).

Aby tchnąć życie w te wszystkie sample i zadbać o słynną dubstepową atmosferę, zestaw należy zanurzyć w pogłosach i echach z gatunków testowanych wcześniej przez dub/reggae. Sub-bass (kiedy już dropnie około 20-45 sekundy, choć taki El-B lubi potrzymać dłużej w niecierpliwości) i stopkę (absolutnie nie robi tu za dół; dół mamy skądinąd) przepuszczamy przez kompresor dla znanego z techno whoomp. Pozostaje wypełnić pozostałe kilkanaście tysięcy Herzów, ale większość producentów upycha lead poniżej 1000Hz (a Benga czy Digital Mystikz radzili sobie i bez leadów). Wysokości bierze hi-hat, a w środku pozostaje charakterystyczna dziura. Jak to wygląda w praktyce – obok spektrum „Untrue” Buriala. Im dalej w lewo, tym duszniej, a tego przy samej ściance większość z nas nie słyszy (ale czuje).

Tempo to słynne 135-145 bpm (Loefah: I went home and made some beats but there wasn’t a name for it, I found out a couple of months after it was called dubstep after I’d written some. We were just calling it ‘138 shit,’ after the tempo. ‘What you writing?’ ‘Some 138 shit.’). A kwestia rytmu długo ograniczała się do alternatywy: klasyczne dubstepowe 4/4 (ze stopką „na raz” i akcentem/ werblem tylko „na trzy” – charakterystyczne zawieszenia przed kreską taktową) albo 2 step (z werblem „na dwa” i „na cztery” i stopką wciśniętą między „trzy” a „cztery”, poniekąd dla odróżnienia od zwyczajowego beatu muzyki house).

Niektórzy oczywiście mieszali metrum, jak Mala w błyskotliwym „Learn”, ale to dopiero 2007 rok. Swobodnie wędrował zwykle tylko hi-hat (mistrzem tu dla mnie pozostaje Boxcutter) i to właśnie jemu – i różnicowaniu głośności poszczególnych elementów perkusji – zawdzięczamy wrażenie „swingującego” rytmu. Podobnym wyjątkiem potwierdzającym z kolei mollową regułę tonacji było reggae’owe luzactwo i aranżacyjny optymizm Skreama.

Czy znacie gatunek, który można – który wolno – opisać w formie tak oschłej instrukcji? Ktoś się pewnie obrazi, ale na myśl przychodzi mi tylko instrumentalny blues.

A gdyby przyszło opisać chillwave? Sprawę można jak dla mnie zamknąć w jednym słowie, niby niekonkretnym i wyświechtanym, ale adekwatnym: nostalgia.

Co paradoksalne, oldskulowy w wymiarze społecznym dubstep ostentacyjnie eksponuje swoją elektroniczną naturę, podczas gdy poczęty z myszki i klawiatury chillwave maskuje swój rodowód sepią analogów. Które z tej pary okaże się ewolucyjnie silniejsze – konserwatywnie wychowywany, ale zapatrzony w przyszłość dubstep, w którego nazwie domyślnie zawiera(ł) się Londyn, czy globalny chillwave, pierwszy muzyczny potomek Web 2.0, którego domniemani twórcy tęsknią za czterośladem?

To się okaże, a tymczasem najbardziej romantyczna definicja dubstepu, na jaką się natknąłem – dla zrekompensowania wcześniejszych stereotypów i żeby nie było, że taki on bezduszny. Rzecze JoeNice, twórca nowojorskich Dub War i wielki eksporter dubstepu (tudzież importer – zależy czy patrzeć na urodzenie, czy na dorastanie):

Dubstep.

Not too fast….Not too slow….Just right.

Dubstep = Bass + pace + space.
Dubstep = Beats + bass + boom.
Dubstep = A force of nature.
Dubstep = Infection + reflection.
Dubstep = release + restraint.
Dubstep = The irresistible force meeting the immovable object.
Dubstep = The art of the invisible.
Dubstep = Mood music that’s strictly for the headstrong.
Dubstep = What is now and what is next.
Dubstep = Musical soul food.

Fine.