A jednak się kręci (rzecz o winylu)

trzecią niedzielę kwietnia tysiąc sklepów muzyczny w osiemnastu krajach Europy i kilkaset na pozostałych kontynentach świętowało Independent Record Store Day – Dzień Niezależnego Sklepu Muzycznego. Świętowało dosłownie, bo kasy zgodnie wygrywały pierwszy takt „Money” Pink Floyd. O ile przez lata tłumy słuchaczy-melomanów ściągały do melomanów-sprzedawców dla przecen płyt kompaktowych, w tym roku największymi hitami okazały się winylowe wydania nowych longplayów Sade, Goldfrapp czy Jimiego Hendrixa oraz siedmiocalowe wznowienia singli The Rolling Stones, The Beatles, Elvisa Presleya i Bruca’a Sprinsteena. Najszybciej rozszedł się pierwszy od siedmiu lat premierowy singiel Blur, wydany tylko na winylu w nakładzie tysiąca egzemplarzy.

Tuż przed tymi jednodniowymi żniwami amerykański magazyn „The Stranger” spytał właścicieli niezależnych sklepów muzycznych w Seattle o kondycję finansową i zapatrywania na przyszłość. To miała być czysta formalność. Wszyscy wiedzą o tym, że tradycyjne sklepiki z płytami to gatunek skazany na wymarcie w obliczu załamania sprzedaży płyt CD (w 2009 roku śladem poprzednich lat zmalała ona o jedną piątą) i rosnącej popularności handlu internetowego, który w pierwszym kwartale bieżącego roku odpowiadał już za ponad połowę amerykańskiego rynku nagrań.

Kiedy kwestionariusze gazety wróciły do redakcji, dziennikarze zaniemówili. Zamiast oczekiwanych skarg i lamentów – optymizm, bywało, że entuzjazm. Handlarze co do jednego byli zgodni: malejące zainteresowanie płytami CD niemal w pełni zrekompensował popyt na longplaye. – W ciągu ostatnich dwóch, trzech lat sprzedawałem więcej winyli, niż kiedykolwiek wcześniej. A zajmowałem się tym przez całe życie – ekscytował się Dave Voorhees, właściciel wyspecjalizowanego w czarnych płytach sklepu Bop Street Records, który działa nieprzerwanie od 1974 roku.

Winyl jak Gaga

W rockowym undergroundzie coraz częściej mówi się o modzie na kasety magnetofonowe. Nawet jeśli to prawda, zjawisko pozostaje domeną równie undergroundowych kanałów dystrybucji. Oficjalne dane świadczą raczej o totalnej katastrofie nośnika, który w latach 80. zdetronizował płyty winylowe, a później dość skutecznie bronił się przed inwazją cyfrowego CD. Według danych agencji Nielsen SoundScan, monitorującej rynek muzyczny w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, w 2004 roku w obu tych krajach sprzedano 8,55 miliona kaset magnetofonowych. Dwa lata później liczba ta spadła do jednego miliona, a w ubiegłym roku do 35 tysięcy – liczby porównywalnej z tą, w jakiej rozeszło się winylowe wydanie albumu „In Rainbows” grupy Radiohead.

Patrząc na suche statystyki, winyl oczywiście też pozostaje fenomenem niszowym – odpowiada za ułamek procenta całkowitej wartości rynku muzycznego. Ale pewnych trendów nie sposób ignorować: w 2008 roku sprzedaż longplayów w USA skoczyła o 89 procent do 1,88 miliona egzemplarzy. Po kolejnym wzroście o 37 procent w ubiegłym roku przekroczyła magiczne 2,5 miliona (na całym świecie były to ponad trzy miliony). Niby w podobnej liczbie egzemplarzy rozszedł się sam tylko pierwszy album Lady Gagi, ale dla winylu stanowi to poziom nie notowany od początku lat 90. No i jak pokazuje przykład Seattle, to co utonęłoby w statystykach wielkich detalistów, dla niezależnych sklepów jest zbawienne. Nic dziwnego, skoro dwa na trzy winyle kupowane są właśnie u nich.

Że renesans wielkiej płyty dotarł także do Polski, odczułem rok temu, gdy kilka osób niezależnie od siebie wręczyło mi czarne płyty w ramach prezentu urodzinowego (wczesny Ray Charles, koncertówka Louisa Armstronga z 1962 roku, „Touchstone” Chicka Corei i przepyszne rosyjskie wydanie „So” Petera Gabriela). Za to, uwaga, ani jednego CD. I słusznie, bo jaki sens wręczać sobie płyty kompaktowe, skoro i tak zaraz po zdarciu folii zgrywamy muzykę na dysk twardy i/lub do pamięci odtwarzacza mp3? Później pudełko będzie już tylko gromadzić kurz na półce. Amerykanom przez jakiś czas próbowano zaszczepić zwyczaj prezentowania przyjaciołom kuponów iTunes, największego sklepu z muzyką cyfrową. Okazało się to jednak takim samym niewypałem, jak muzyczne pendrive’y. No bo jak to wygląda, nawet w opakowaniu?

Dla całych pokoleń muzyka należała do podarunkowego kanonu. Rynek próżni nie lubi i szybko pojawiło się wdzięczne rozwiązanie: okazałe wydania płyt winylowych uzupełnia się linkiem do elektronicznej wersji albumu, tak by nabywca nie musiał martwić się konwersją wielkiej płyty do małego iPoda. Po niezależnych labelach, teraz duże wytwórnie zaczynają traktować winyl równie serio jak plastik czy mp3.  – Dlatego systematycznie powiększamy powierzchnię przeznaczoną na winyle. Więcej osób o nie pyta i coraz więcej możemy im zaoferować. Ostatnio w tej gestii ożywili się artyści związani z jazzem, jak Norah Jones czy Jamie Cullum – przyznaje szef stoiska muzycznego w warszawskim Empiku. – My bardziej niż sam wzrost liczby klientów zauważyliśmy to, że coraz częściej przychodzą ludzie młodzi. Kupują nie tylko płyty, bo i również gramofony – mówi z kolei właściciel antykwariatu „Muzant”. To także odprysk trendu ogólnoświatowego: średnia wieku internetowych nabywców czarnych płyt w USA to zaledwie 25 lat.

Analogowa interakcja

„Niezwykłość winylu nie ogranicza się tylko do jego brzmienia. Kochamy jego fizyczność. Jego ciężar, wygląd, zapach. Mamy do niego taką samą słabość, jaką niektórzy czują wobec książek. Możesz otrzymać tę samą treść w wersji cyfrowej, ale jest coś nieopisanie przyjemniejszego w trzymaniu oraz interakcji z analogowym obiektem” – to fragment manifestu nowojorskiej grupy Ghost Ghost, która swój nowy album wydała niedawno w Gotta Groove Records, jednej z coraz liczniejszych wytwórni wyspecjalizowanych w wydawaniu muzyki na winylu.

W czasach, gdy większość muzyki poznajemy za pośrednictwem MySpace czy YouTube, fetysz i tęsknota za namacalnym nośnikiem jest jednym z głównych powodów powracania do nieporęcznych, kłopotliwych w transporcie, trudnych do przechowania i łatwych do uszkodzenia winyli. W czasach, gdy wszystkie kolekcje muzyczne wyglądają tak samo – są zbiorem katalogów na dysku twardym – gromadzenie drogich longplayów jest najlepszym sposobem na zamanifestowanie „prawdziwego” oddania muzyce. W czasach, gdy muzykę łyka się seriami, nie mając zwykle większego pojęcia o wykonawcy, ów pracochłonny rytuał – zdjęcie z półki nagrania, wyjęcie płyty z wielkiej koperty, nastawienie gramofonu i staranne słuchanie połączone z kontemplowaniem okładki i wykluczające przewijanie utworów – może to i nieco desperacki, ale na pewno skuteczny sposób na nawiązanie tzw. osobistej relacji z muzyką. Wreszcie w czasach programowania playlist nie ma niczego bardziej alternatywnego, niż nagłośnić parapetówkę za pomocą starożytnej igły gramofonowej.

„Jako słuchacz oddaję kontrolę w ręce artysty. Pozwalam, by muzyka płynęła do moich uszu w oryginalnej kolejności, w oryginalnym tempie. Mam tony muzyki na iTunes. Ale ona ma się do longplayów tak, jak artykuły na Yahoo mają się do książek. Gdy nastawiam płytę winylową, to jest wydarzenie!” – spowiadał się na łamach „New York Timesa” pewien 21-letni student. Wśród fanów bardziej oddanych zespołom, niż nośnikom, winyle pełnią funkcję takiego samego gadżetu jak plakaty czy koszulki. Są też sposobem, by w wymierny sposób podziękować artyście za jego muzykę, a wbrew pozorom wielu młodych wciąż jest gotowych płacić za to, czego słuchają. Tylko jak tu wykładać ciężko zaoszczędzone kieszonkowe na coś, co znajomi jednym kliknięciem myszki ściągają za darmo albo słuchają online? Rozwiązaniem pozostaje więc nośnik fizyczny. A skoro pozbawiony jakiegokolwiek wdzięku kompakt jest passé, o słabo brzmiących i jeszcze słabiej prezentujących się kasetach nie wspominając – jedyną rozsądną opcją jest winyl.

Idealny dźwięk na zawsze

Słysząc po raz setny, jak to Internet wykończył sklepy muzyczne, łatwo zapomnieć, że chodzi tu o problemy potężnych sieci pokroju amerykańskiego Tower Records, który zbankrutował w 2006 roku. To one znacznie wcześniej uśmierciły tradycyjnych handlarzy, z których tylko te najwytrwalsze doczekały ery YouTube. Dzisiaj rynek wyraźnie podzielony jest na dwie części: z jednej strony mamy supermarkety i muzyczne sieciówki, których klientów interesuje zakup mainstreamowych nowości przy minimum zachodu.

Po drugiej stronie stoją zaś pasjonaci, którzy dla takich samych pasjonatów sprowadzają klasyczne winyle i niszowe premiery. Tyle że dzisiaj te nisze – jeśli tak można powiedzieć o jazzie, soulu czy world music – rozwijają się całkiem prężnie. Małe sklepy wygrywają też na specjalizacji, atmosferze oraz… sprzedaży wysyłkowej przez Internet, która niekiedy generuje ponad połowę ich obrotów. Wzorując się na modnych w ostatniej dekadzie księgarnio-kawiarniach, próbują też zmieniać swoje lokale w miejsca spotkań i dyskusji o największych artystach ostatniego tygodnia.

Według niedawnych rachunków w Wielkiej Brytanii ostało już tylko trzysta takich tradycyjnych sklepów – wobec około tysiąca na początku dekady. Ale w ostatnim roku nastąpił przełom. Zamiast kolejnych bankructw, otwarło się osiemnaście nowych punktów, w centrum swojego biznesplanu stawiających oczywiście obrót czarnymi płytami. Ironią losu będzie, jeśli te mikroskopijne niedobitki ostatecznie przeżyją swoich sieciowych (wyjątkowo nie chodzi o internet) najeźdźców. Ale historia muzyki wielokrotnie już pokazywała swoje figlarne oblicze. Jak tak dalej pójdzie, futurystyczną płytę kompaktową, którą w latach 80. reklamowano hasłem „perfect sound forever” – idealny dźwięk na zawsze – przeżyje nieporęczny, staroświecki winyl.




12 komentarzy

  1. SZ pisze:

    W zeszłym roku wyremontowałem magnetofon Wilga, by posłuchać kaset Beach Boys, które walały się gdzieś po domu. Szum kasety pasował do tej muzyki-ciekawie się tego słuchało(a może to było to uczucie-„o kurwa ale jestem hipsterem!”?).

    Zachęcony efektem wybrałem się do sklepiku z płytami i kasetami na festiwalu Nowa Muzyka. Myślałem, że na luzie się potarguję-3 kasety za 15pln czy jakoś tak próbowałem. Zdumiałem się podobnie jak ci w Seatlle. Na kasety był popyt, nie były takie tanie, targować się nie dało i drugiego dnia festiwalu już nie było tych, które chciałem kupić dnia pierwszego.

  2. rege pisze:

    Ostatnio jadąc autobusem widziałam nastolatkę, która 'nosiła’ kasetę – jako gadżet-naszyjnik. Więc może warto się zastanowić w jakich celach wykorzystuje się ten coraz popularniejszy nośnik ;)

  3. Kris pisze:

    no, winyle jako gadżet będą cokolwiek nieporęczne.

    hm… może zacznę sprzedawać kasety, co to mi zalegają na poddaszu. Bo choć magnetofon posiadam, że jakoś nawrót mody kasetowej mnie jakoś nie bierze. Szpula… hm, to co innego :)

    Cała ta tendencja z winylami ma niestety również negatywny wydźwięk. Kiedyś za grosze można było nabyć niezwykle ciekawy album, a teraz… cóż, trza płacić jak za wszystko (albo i o wiele więcej – vide nowy MA).

    Na CD (choć głównie na po wielokroć obwieszczanym „martwym” SACD) kupuję głównie klasykę. I choć zgrywam to na sprzęt przenośny, to jednak w domu nie słucham inaczej, niż z płyty. Ale ja stary jestem…

  4. Mariusz Herma pisze:

    Cedeki też długo robiły za breloki – samochodowe :-)

  5. matziek pisze:

    nie breloki, ale urządzenia odbijające promienie radarów!

  6. pszemcio pisze:

    no właśnie nie kumam czemu cd ma byc niby tylko do zgrania na kompa. ja słucham płyt z całkiem fajnego sprzętu i, pomijając kwastie trendy/passe, jest to dokładnie taki sam rytuał jak odsłuch płyty

  7. Mariusz Herma pisze:

    Pokolenie gimnazjum-liceum dysponuje zwykle jednym odtwarzaczem CD – tym w kompie. Za kilka lat laptopom na dobre odpuści się CD-ROMy, podobnie jak odtwarzaczom samochodowym, a wtedy – adios. Zresztą studenci lat wczesnych też miewają pełne iPody przy jednoczesnym nieposiadaniu _żadnych_ płyt*.

    Od małego żyłeś (żyłem) w otoczeniu nośników muzycznych, więc jest to dla Ciebie rytuał. Dzisiaj dzieci żyją w otoczeniu muzyki. Uczynić rytuał z przeglądania katalogów będzie trudno.

    *Właśnie sobie przypomniałem, jak na każde wakacje zabierałem jakieś 100 płyt – połowa bagażu – bo „a nuż będę miał ochotę akurat na to”.

  8. I o to mi chodziło. Dzięki!

  9. ArtS. pisze:

    Poza aspektem czysto praktycznym warto też zwrócić uwagę na pewien mit płyty winylowej, który ma swoje korzenie w etosie kontrkulturowym i w którym upatrywałbym istotnej przyczyny fetyszyzacji tego nośnika. W uproszczeniu, mit ten polega na przeciwstawianiu winyla technokratycznej kulturze masowej utożsamianej początkowo ze sterylną płytą CD a obecnie z wszechdostępnymi MP3.
    Zgodnie z tym przekonaniem słuchanie płyt winylowych bliższe jest zmysłowemu doświadczeniu muzyki – samo włączenie płyty czy dbanie o nią uruchamia cały teatr gestów, który podtrzymuje więź słuchającego z nośnikiem; płyta winylowa pachnie; wydaje szum, który – choć przecież jest wytworem pewnej technologii odtwarzania – utożsamiany jest z bardziej „naturalnym” brzmieniem muzyki.
    W przeciwieństwie do winyla CD jest przezroczyste: wrzuca się je do odtwarzacza i wciska guzik; brzmienie jest czyste, niemal sterylne a więź słuchacza z nośnikiem ogranicza się do przeglądania książeczki (a i tu co bardziej nostalgicznie nastawieni słuchacze zaraz napomkną, że dopiero okładki i opakowania winyli dostarczały największych wrażeń estetycznych, czy to ze względu na rozmiar czy kreatywne rozwiązania poligraficzne). W tym kontekście o MP3 nie ma nawet co wspominać, choć ciekawe jest, że wraz z ich upowszechnianiem się podkreślano głównie techniczną niedoskonałość brzmienia generowaną przez kompresję, a jednocześnie preferowano winyl nad CD.
    Generalnie warto poczytać wypowiedzi DJ’ów, audiofilów czy innych entuzjastów czarnej płyty pod kątem tego, jakie znaczenia przypisywane są poszczególnym nośnikom. Można zauważyć bardzo ciekawe prawidłowości, które, moim zdaniem, wyjaśniają dlaczego słuchanie CD czy MP3 nigdy nie będzie miało tak zrytualizowanego charakteru. Obcowanie z winylami zostało po prostu wpisane w dość silny kompleks kulturowych znaczeń, które – choć często niespójne czy nielogiczne – kreują mitologię leżącą u podstaw renesansu tego nośnika.

  10. Mariusz Herma pisze:

    Uzupełniając:

    1. Winyl także jako część ruchu „slow listening” – im więcej w płytę zainwestujesz (wysiłku, pieniędzy, uwagi), tym więcej z niej wyciągniesz. Wiele w tym prawdy – ileż radości dawały nam dawniej zupełnie przeciętne płyty, które dziś skasowałoby się po dwóch przesłuchaniach. Ten przepych muzyczny powoli męczy, szczególnie tych, którzy pamiętają czasy szczęśliwego niedoboru. Odruchowe odbicie najbardziej zdeterminowanych prowadzi właśnie do winylu.

    2. Odnośnie didżejów/entuzjastów, jeden z polskich producentów muzycznych mówił mi o takiej kolejności poznawania muzyki (ze względu na jakość brzmienia): najpierw sprawdza singiel na YouTube, potem kupuje kilka mp3 na iTunes, później CD, a jak okaże się fajne, to longplay jako altimejt sonik ikspirjens.

  11. wieczór pisze:

    winyl lowe. Choć, jako dziecko CD, muszę przyznać, że czasem mi brak w winylach książeczek z tekstami, czy innymi zdjęciami.

  12. Kris pisze:

    Mariusz Herma 23.08.2010 | 08:10

    Pokolenie gimnazjum-liceum dysponuje zwykle jednym odtwarzaczem CD – tym w kompie. Za kilka lat laptopom na dobre odpuści się CD-ROMy, podobnie jak odtwarzaczom samochodowym, a wtedy – adios.

    Absolutna zgoda. Nie dalej, jak wczoraj syn przyszedł do mnie ze stosem płyt (metaliki, irony, takie tam) i powiedział, że zgrał je sobie i … mogę je sprzedać. Pytam się go: nie chcesz ich? Nie – mówi – mam na kompie. A jak dostaniesz szlaban na kompa? To mam jeszcze iphone’a.

    Pasuje do schematu – szósta klasa SP…

Dodaj komentarz