Richie Hawtin / Plastikman – wywiad

Richie Hawtin jako Plastikman wystąpi w Płocku na festiwalu Audioriver (6-8 sierpnia). W nowym „Przekroju” sylwetka Hawtina, a na potrzeby artykułu doszło do następującej rozmowy:

Jak przedstawia się obecnie geografia techno?

Stany Zjednoczone przez jakiś czas przeżywały spowolnienie, ale już zaczynają gonić Europę. W ogóle świat zaczyna się głębiej interesować się elektroniką. Po kilkudziesięciu latach gatunek ten wreszcie zaczyna się postrzegać jako pełnoprawną formę sztuki. Centralną sceną wciąż pozostaje Berlin.

Dlatego tam zamieszkałeś?

Nigdzie indziej nie ma tylu producentów, wytwórni i agentów, które wspierają idee muzyki elektronicznej. A nawet firm – wystarczy wymienić tylko Ableton czy Native Instruments. Detroit i Londyn są wielkimi centrami muzyki elektronicznej, ale tylko w Berlinie rozwinęły się wszystkie te sfery i należycie ze sobą współpracują.

Globalizacja wpłynęła na tę scenę?

Elektronika wyprzedziła globalizację. Jeszcze przed erą Internetu didżeje podróżowali z państwa do państwa. Zespoły rockowe zazwyczaj objeżdżają dany kraj, a dopiero potem zaglądają do następnego. Didżeje krążyli pomiędzy stolicami niczym kurierzy, dzień po dniu. Lokalne nowości promowali na szczeblu międzynarodowym, elementy odległych kultur przeszczepiali do własnych środowisk. Muzyka elektroniczna była pierwszym zglobalizowanym gatunkiem muzycznym.

Dzisiaj do robienia muzyki wystarczy laptop. Co myślisz o tej powszechnej dostępności narzędzi zarezerwowanych kiedyś dla etatowych muzyków?

Dawniej faktycznie potrzebowałeś całego zespołu ludzi i kilku tysięcy dolarów na wynajem studia. I oto na przełomie lat 80. i 90. komputery, samplery i automaty perkusyjne nagle stały się na tyle tanie, że mogli sobie na nie pozwolić zwykli ludzie, wliczając mnie. Ale od tego czasu niewiele się zmieniło. Przysłowiowe laptopy nie spowodowały żadnej rewolucji. Ostatnia taka na scenie elektronicznej nastąpiła wtedy, gdy ja do niej dołączałem.

Ty walczysz ze stereotypem, że laptopowe koncerty muszą być nudne, przynajmniej wizualnie.

Mój show nie jest nudny. Na scenie są laptopy, ale nawet ich nie zobaczysz. Będziesz zajęty światłem, laserami, wizualizacjami i sprzężonym z nimi automatem perkusyjnym… Cały show jest interaktywny. Bazuje na decyzjach muzycznych, które podejmuję na bieżąco. Jeśli dodam werbel lub zdejmę talerz, publiczność nie tylko to usłyszy i poczuje, ale również zobaczy na ekranach. To wielowymiarowe doświadczenie, szereg elementów pracuje na jeden wspólny efekt. Jest to także lekkie szaleństwo, ale daje kupę radości. I nie ma dwóch identycznych koncertów.

A jak one wyglądają z twojej perspektywy?

Przypominają mi, skąd wziął się Plastikman: z małego pomieszczenia w piwnicach domu moich rodziców. Spędzałem w nim długie godziny otoczony zwariowanymi urządzeniami. Cały ten sprzęt wożę dziś ze sobą, a nastrój tamtego pokoju próbuję odtworzyć na scenie. No tak, ciągle jestem owym chłopcem zafascynowanym elektronicznymi zabawkami.

W ostatnich latach miałem wrażenie, że bardziej niż muzyka fascynowały cię właśnie nowinki techniczne.

Kocham technologię, uwielbiam komputery, bo pozwalają mi wychodzić na scenę solo i mimo tego urządzać pełnowartościowe show. Ale cała ta elektroniczna maszyneria ma służyć temu, by ludzie przeżyli coś prawdziwego, fizycznego. Zresztą czym innym, jeśli nie technologią, były kiedyś bębny, trąbki i gitary? Teraz mamy komputery. Nieważne, jakich narzędzi używasz. Liczy się to, czy udaje ci się skomunikować z publicznością, skumulować jej energię, stworzyć coś spektakularnego.

Co do sprzętu, niedawno skradziono ci ten, z którego korzystasz na koncertach. Udało się cokolwiek odzyskać?

Wciąż czekamy, ale na szczęście mieliśmy backup. A nawet backup backupu na wypadek, gdyby coś takiego miało się wydarzyć. Ale to było wyjątkowo upierdliwe, te komputery towarzyszyły mi na scenie od dawna, zdążyłem się już do nich przyzwyczaić.

Na scenę niby wychodzisz sam, ale twoje występy są pracą zespołową.

No tak, publiczność widzi tylko mnie, moją magiczną skrzynkę, światła, wizualizacje, dym. Ale na każdy koncert pracuje drużyna dziewięciu osób, które nadzorują poszczególne elementy występu.

To bardziej przypomina życie rockmana niż samotnego DJ-a, takiego jak choćby we wspomnieniach Jace’a Claytona.

Samotności w trasie nie da się uniknąć, skoro codziennie odwiedza się obce dla siebie miejsca. Ale podczas samej podróży faktycznie czuję się, jakbym grał w kapeli rockowej. To zupełnie zmienia doświadczenie koncertowania. Z drugiej strony od dwudziestu lat param się tym zawodem i nadal kocham go właśnie dlatego, że jestem solistą. Nie przetrwałbym roku w typowym zespole rockowym, zwariowałbym po tygodniu.

W latach 90. byłeś pionierem minimalistycznego podejścia do techno i elektroniki w ogóle. W ostatniej dekadzie każdy chciał być „minimal”. Jak ci się ta moda podobała?

Po dwudziestu latach pracy to miłe dostrzec własne ślady w muzyce i to, że naznaczyło się brzmienie pewnego pokolenia twórców. Ale jeśli wymyślisz sobie cel, będziesz konsekwentnie do niego zmierzał i rozwijał, to świat w końcu zwróci na ciebie uwagę. Nie ma innej możliwości, bo ludzie cenią pasję, szczególnie w muzyce. Sam rzuciłbym ten zawód, gdybym nie miał wokół siebie inspirujących ludzi.

Niedawno skończyłeś czterdzieści lat. Nie czujesz się staro w świecie elektroniki okupowanym przez młodzieńców z laptopami?

Kiedy spoglądam ze sceny, mogę czuć się nieco staro. Ale energii i pomysłów mam dziś więcej, niż dwadzieścia lat temu!

A jak podoba ci się etykietka „intelektualisty techno”?

Jestem tak postrzegany, bo działam na tej scenie od dawna, nie tracę zainteresowania jej dynamiką i stroną biznesową. Bawię się techno w najczystszym znaczeniu słowa „zabawa”, uwielbiam bawić się razem z tłumem. A zarazem traktuję tę muzykę bardzo serio, dużo o niej myślę i dyskutuję. Ale co w tym dziwnego, skoro to moja życiowa pasja.

Kolejna rewolucja w muzyce elektronicznej?

Pomimo postępu ciągle posługuję się pokrętłami i suwakami. To wynalazki z poprzedniej epoki! Czekam na nowy interfejs, na przykład język gestów. W każdym razie coś bardziej fizycznego, a zarazem indywidualnie dopasowanego do wykonawcy. Klaszczesz dłońmi i włączasz bębny, mrugasz okiem, a wszyscy słyszą bas. Popatrz na skrecze: ich popularność wzięła się stąd, że fizyczne ruchy bezpośrednio przekładają się na muzykę. Czekam, aż czegoś takiego doczeka się muzyka elektroniczna.

Fine.




Dodaj komentarz