Autechre – wywiad

Zachowawcze brzmienie waszych nowych płyt „Oversteps” i „Move of Ten” to celowy zabieg czy sami byliście zaskoczeni, dokąd zaprowadziła was muzyka?
Sean Booth: – Trochę tego i tego. Na początku prac nie byliśmy w stanie przewidzieć ostatecznych rezultatów. Nie mieliśmy w głowie gotowego zakończenia. Dopiero z biegiem czasu okazywało się, dokąd zmierzamy.

Wielu fanów i krytyków traktuje „Oversteps” jako powrót do „Amber”, waszej najspokojniejszej płyty. Zgadzacie się z taką opinią?
– Nie. Oba albumy powstały w inny sposób, według nas różni je także brzmienie. Oczywiście są pewne podobieństwa w nastroju, ale trudno to zmierzyć. Dlatego i ten aspekt pozostaje dla mnie dyskusyjny. Myślę, że porównywanie obu tych albumów najlepiej byłoby powierzyć komuś zupełnie z zewnątrz.

Kiedy wydawaliście płytę „Confield”, pojawiły się skargi, że muzyka Autechre stała się zbyt trudna. Teraz sytuacja się odwróciła. Przejmujecie się tym?
– Jesteśmy tego świadomi, ale przejmowanie się raczej nie jest odpowiednim określeniem. To dość interesujące, gdzie ludzie mają punkt graniczny swojej tolerancji muzycznej, ale nie aż tak interesujące.

Jak w praktyce wygląda twoja współpraca z Robem Brownem?
– Sztywne reguły nie istnieją. Wszystko zależy od tego, kto w danym momencie ma większy impet.Jeśli obaj odczuwamy potrzebę eksperymentowania, to pracujemy oddzielnie, a następnie wymieniamy się kawałkami. A co do zmian, to odkąd mamy szybkie łącza internetowe, więcej muzyki jesteśmy w stanie tworzyć online. Nawet jammowanie za pośrednictwem sieci stało się możliwe. To bardzo przyjemne.

Czy z dzisiejszej perspektywy droga Autechre to dla ciebie łańcuch przyczynowo-skutkowy, czy raczej pasmo małych rewolucji?
– Bliżej tego pierwszego. Niekiedy wystarczy przeprowadzka, zwykła zmiana otoczenia, aby uruchomić nowy proces. Jednak w losach Autechre dostrzegam swego rodzaju rytm. W szerszej perspektywie jedne wydarzenia wynikają z drugich, a nawet wydają się powtarzać. U sedna tego wszystkiego zapewne tkwi jakiś fraktal, ale jego wartość pozostaje dla mnie sekretem.

Komputery dały nam ogromny zestaw narzędzi. Jak sobie z tym radzicie? Odcinacie się od pewnych możliwości po to, by ułatwić sobie proces decyzyjny?
– Ograniczamy samych siebie, ale zazwyczaj odbywa się to podświadomie. Po prostu fascynują nas techniki i rozwiązania producenckie, przy których wykorzystuje się tylko kilka urządzeń. To dla nas niejako naturalne, bo gdy dorastaliśmy, praktycznie nie mieliśmy dostępu do żadnego sprzętu. Wymyślanie nowych zastosowań dla tych trzech–czterech rzeczy, które były pod ręką, stanowiło sporą część naszej muzycznej edukacji.

Obecnie produkcja sprawia więcej czy mniej frajdy?
– Ostatecznie wychodzi na to samo. Pewne rzeczy stały się łatwiejsze, ale w związku z tym nasze zainteresowania także się zmieniły i stawiamy sobie inne wyzwania.

Podobno jesteście fanami kaset magnetofonowych?
– Ta miłość wzięła się stąd, że w młodości właśnie z kaset słuchaliśmy muzyki. Sam zapisałem audycjami radiowymi całe tony taśm. W ten sposób zaopatrywaliśmy się w hip-hop czy electro, bo ściąganie płyt ze Stanów Zjednoczonych do Anglii było piekielnie drogie.

Co myślisz w takim razie o emigracji muzyki do świata wirtualnego?
– Rzeczy są takie, jakie były, tyle że wszystko przyspieszyło. Nie ma już jednolitego rytmu, nie ma dawnej spójności, każdego zajmuje coś innego albo przynajmniej w innym czasie. Nadmierna spójność prowadzi do monotonii. Ale gdy jest jej za mało, skutek jest dokładnie taki sam.

Zaskakują was młodzi producenci na czele z Flying Lotusem?
– Niekoniecznie zaskakują, za to cieszy mnie ich popularność. Bo to oznacza, że ludzie są dość otwarci. Trzeba tylko bardziej przyłożyć się do selekcji, bo dzisiaj wydaje się mnóstwo badziewia. Aczkolwiek to tylko zwiększa satysfakcję, kiedy znajdzie się wreszcie coś dobrego. A tego jest więcej niż kiedykolwiek wcześniej.

(„Przekrój”)

 

 

Fine.




Dodaj komentarz