Renate Jett – wywiad

Podczas występu na maltafestival wykonasz piosenki ze spektakli Krzysztofa Warlikowskiego. Myślisz, że poradzą sobie one bez oryginalnego kontekstu?
– Z utworami z „Oczyszczonych” wydawało mi się to nieco ryzykowne, bo w tej sztuce muzyka była ściśle powiązana z atmosferą spektaklu, który miał w sobie coś z nabożeństwa. I gdybym miała zagrać taki koncert tuż po premierze, pewnie nie potrafiłabym tego zrobić. Ale minęło od niej już prawie 10 lat. „(A)polonia” to coś zupełnie innego. Nawet w teatrze występuje ze mną cały zespół, rzecz przypomina zwykły koncert na scenie.

Jesteś aktorką, piosenkarką i reżyserką. Która z tych ról przyszła najbardziej nieoczekiwanie?
– Na pewno ta muzyczna. W mojej rodzinie nikt nie grał na żadnym instrumencie, nie mieliśmy ani ulubionych kompozytorów, ani zespołów. Po prostu słuchaliśmy tego, co nadawało radio. Wrażliwość na muzykę zawdzięczam raczej sąsiadowi. W apartamencie pod nami mieszkał profesor muzyki, a jego fortepian stał dokładnie pod moim łóżkiem. Grał wieczorami przedziwne rzeczy, prawdopodobnie ówczesną awangardę, więc zwykle zasypiałam przy tych dźwiękach. Muzyka przedostała się do mojego życia tylnymi drzwiami. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś założę własny zespół i zagram na takim festiwalu jak Malta. Choć na przełomie lat 80. i 90. miałam kilka projektów muzycznych i przeżyłam podobną przygodę, ale ona szybko dobiegła kresu. Studiowałam wtedy w Stuttgarcie, z jednej strony chcieliśmy jako zespół zrobić karierę, z drugiej – nie czułam się zbyt pewnie jako wokalistka. Nie dało się tego pogodzić.

Powrót do muzyki zawdzięczasz sztukom Krzysztofa Warlikowskiego.
– Krzysztof lubi przemawiać do publiczności na rozmaitych poziomach, dotykać wszystkich zmysłów. Rozumie, że muzyka dociera znacznie głębiej niż słowa, jest swoistym wytrychem. Jego spektakle swoją gęstą atmosferę zawdzięczają między innymi kompozycjom Pawła Mykietyna, z którym pracuję od wielu lat. Mnie również muzyka dotyka mocniej niż poezja, film czy teatr. Kiedy słucham afrykańskich pieśni, nie muszę rozumieć słów czy znać nazw instrumentów, wystarczy poczuć sam rytm. Uwielbiam Mali, ponieważ stamtąd pochodzą Ali Farka Touré, Salif Keita oraz Oumou Sangaré. Senegal to choćby Youssou N’Dour i Baaba Maal, Nigeria to Fela Kuti, a Benin – Angélique Kidjo. Uwielbiam tradycyjną muzykę plemienną. Rdzenne zaśpiewy i starożytne rytmy afrykańskie działają na mnie tak, jakbym znała je z poprzednich żyć…

Z Warlikowskim pracujesz już 10 lat. Nie boicie się rutyny?
– Ta groźba wisi w powietrzu zawsze, kiedy zaczynamy nowy projekt. Zastanawiamy się, czy to już tym razem? Na razie praca z Krzysztofem jest dla mnie nieustającą przygodą, żadnego powtarzania się, żadnej nudy. Weźmy „Tramwaj”: pierwsza niespodzianka to rola, jaką Krzysztof mi powierzył. Druga – że zażyczył sobie, bym zaśpiewała „Combattimento” Monteverdiego. Przecież wiedział, że nigdy nawet nie otarłam się o taki repertuar.

Wiem, że ceni mnie, jakby to ująć, na poziomie metafizycznym. Grane przeze mnie postaci umieszcza w wymiarze niejako pozaludzkim, wyizolowanym ze świata. Meszulach z „Dybuka” to posłaniec, ktoś pomiędzy, ani tu, ani tam, obcy. W „Tramwaju” jestem narratorką emocji. Myślę, że Krzysztofowi nie jest obce uczucie izolacji i chce o tym opowiedzieć w swoich sztukach. I to ja mam go reprezentować na scenie.

Zna mnie tak dobrze, że podczas rozmów z nim co chwila zadaję sobie pytanie: „Skąd on może to wiedzieć?”. Nie spotkałam nikogo innego, kto potrafiłby tak uważnie śledzić swój wewnętrzny rozwój, wzrastać razem z otaczającymi go ludźmi. Dla mnie praca z nim to coś więcej niż tylko kwestia kariery. To dar dotykający całego życia.

A jak pracuje się z Pawłem Mykietynem?
– Paweł sam w sobie jest muzyką. Komponowanie z nim nie jest czynnością techniczną, przypomina raczej zanurzanie się w morzu muzyki, nurkowanie w dźwiękach i patrzenie na całe to podwodne życie. Nigdy nie studiowałam muzyki, ale Paweł nie ma z tym problemu. Nie ma w nim śladu egoistycznego przywiązania do własnych nut, nie broni uporczywie swoich pomysłów. Pracowaliśmy razem nad „Oczyszczonymi” oraz „(A)polonią” i zawsze pozostawiał dla mnie wiele przestrzeni. Prywatnie zresztą jest dokładnie taki sam: wchodzi do rzeki życia i wyjmuje z niej to, czego potrzebuje. Tak samo jak z morza dźwięków wyławia te, które są mu w danej chwili niezbędne.

Masz muzyczne propozycje z rodzinnej Austrii?
– Rodacy z zaskakującym uporem zdają się mnie nie zauważać i ta sytuacja robi się coraz bardziej kuriozalna, szczególnie po głośnych premierach w Paryżu czy Hamburgu. W Polsce – jak w każdym innym kraju – nietrudno o kiepską muzykę, nie najlepszy teatr i słabe filmy. Ale Polacy potrafią dostrzec różnicę pomiędzy dobrym a złym. Mówią o tym głośno, mają swoje zdanie. W Austrii jest inaczej. Albo jesteś wiedeńską gwiazdą, zna cię każdy kelner i wszyscy traktują się po hrabiowsku, ale nie ma w tym wiele autentyzmu. Albo się nie liczysz i perspektywy na zmianę tego stanu rzeczy są marne. Krzysztof Warlikowski tworzy sztukę bardzo czystą, stara się dotrzeć do własnych emocji, przemyśleń, a następnie przetłumaczyć je na język teatru. Austriacy boją się zaglądać tak głęboko w samych siebie. Dotykamy tu bolesnej historii kraju, II wojny światowej, kiedy społeczeństwo oplatały całe sieci nieprawdy, ale wszyscy zdawali się to zgodnie akceptować.

Odwiedziłam kiedyś w Anglii starszą kobietę, która opuściła Austrię jeszcze w latach 50. Podczas jednej z rozmów wspomniała, że ceniła Hitlera. Pomyślałam: no tak, wielu lubiło tego gościa. Zresztą była wtedy dzieckiem, a radio było gorące od jego płomiennych przemówień. Ale chwilę później stwierdziła, że to Wielka Brytania i Francja wypowiedziały III Rzeszy wojnę. Nie wierzyłam własnym uszom! Potrafię pojąć, że przed wojną ludzie byli zapatrzeni w tego człowieka. Propaganda robiła swoje, trudno było dokopać się do prawdy w tym mętliku, ale 60–70 lat później? Ta osoba była niegdyś najlepszą przyjaciółką mojej matki. Kocha karmić łabędzie, nadaje im imiona i ciągle śni o przeszłości, która nie ma nic wspólnego z prawdą. Wielu Austriaków żyje w podobnej sieci kłamstw.

Jak czujesz się w Austrii?
– W dzieciństwie bardzo cierpiałam, a sporą część dorosłego życia poświęciłam rozpamiętywaniu, badaniu dawnych traum, zrozumieniu własnej przeszłość oraz historii tego kraju. Nie należę do wyjątków, w Austrii nie brakuje ludzi, którzy są gotowi zmierzyć się z duchami przeszłości. Jednak dla większości to ponad siły, może dlatego nie odnajduję w tym kraju przestrzeni dla siebie.

Pogodziłam się już z tym odrzuceniem, w czym naturalnie pomogły mi doświadczenia w polskim teatrze. Dwa razy występowaliśmy na wiedeńskim festiwalu kultury Wiener Festwochen – najpierw z „Dybukiem”, a potem „(A)polonią”. To było przedziwne doświadczenie, jakbyśmy wchodzili do jakiejś ciemnej dziury. Austriacy nie lubią, gdy ktoś zmusza ich, by na nowo spojrzeli na swoje życie, na własną przeszłość, a przede wszystkim na niezwykłą złożoność istot ludzkich. My byliśmy dla nich lustrem, a w Austrii nikt nie lubi się w takim lustrze przeglądać. Szczególnie gdy podają im je ludzie z tej części Europy.

Sprawiasz wrażenie żywej, entuzjastycznej osoby, ale przez twoje piosenki przewijają się tematy śmierci i cierpienia. Gdzie w tym odnajdziemy prawdziwą Renate Jett?
– To jest coś, co Krzysztof Warlikowski zdaje się rozumieć. Pracując z nim, mogę komfortowo funkcjonować w kontekście teatru, ale jako osoba prywatna jestem niewidzialna. Znalazłam swój własny sposób na dobre życie – bez depresji, bez cierpienia, bez tego wszystkiego, o czym piszę. Ale piszę o tym, bo to mój cień, moja ciemna strona. Śpiewając o tej ciemności, uwalniam się od niej. Przez długi czas nie byłam do tego zdolna, emocje miotały mną na wszystkie strony, byłam ich niewolnikiem. Teraz mogę ich dotykać, badać je, śpiewać o nich. A zawdzięczam to teatrowi.

„Przekrój” 24/2010

 

 

Fine.




Dodaj komentarz