Daníel Bjarnason – wywiad

Własną, podobno lepszą ścieżkę dźwiękową do „Solaris” Andrieja Tarkowskiego na zamówienie festiwalu Unsound przygotował islandzki duet Daniel Bjarnason – Ben Frost. W Krakowie będzie ich wspierać Sinfonietta Cracovia, a sam Frost tak opowiadał mi o tym projekcie:

„Oryginalna muzyka do filmu Tarkowskiego rozczarowuje. To typowe muzyczne science fiction. Próżnia, statek kosmiczny, obca planeta. Przecież nie o tym opowiada książka Stanisława Lema i nie to interesuje Tarkowskiego. W obu przypadkach centralnym tematem są przymioty, które człowieka czynią człowiekiem. Dlatego naszą kompozycję zakorzeniliśmy w najgłębszych ludzkich emocjach”.

Później miałem okazję porozmawiać z jego kolegą ze studia, tym razem na potrzeby artykułu „Islandia rozpakowana”. Daníel Bjarnason to bodaj najbardziej znany islandzki kompozytor-producent młodego pokolenia. W tym roku wydał ciekawą, choć niełatwą płytę „Processions” w barwach Bedroom Community.

*

O twojej nowej płycie dowiedziałem się dzięki… amerykańskiemu NPR.

Kiedy wspólnie z Valgeirem Sigurðssonem (produkcja i miks – przyp. mh) decydowaliśmy się wydać ten album w Bedroom Community, wiedzieliśmy o tym, że mają międzynarodową dystrybucję, że album będzie dość szeroko rozpowszechniany. Czuję się zresztą uprzywilejowany, bo muzykom klasycznym nieczęsto nadarza się okazja, by wydawać nowy materiał na płycie tak szybko po jego premierze.

Dla Islandczyków liczy się uznanie rodaków czy celem jest wielki świat?

Spotykam obie te postawy. Islandzka muzyka jest na świecie dosyć popularna i tutejsi wykonawcy mają sporą szansę na zrobienie zagranicznej kariery, zakładanie tego nie jest jakąś naiwnością. Toteż wielu z nich skupia się wyłącznie na promocji poza krajem i w samej Islandii mało kto wie o ich istnieniu. Ale są i tacy, którym w ojczyźnie towarzyszy status gwiazd, a poza wyspą nie mają nawet dystrybucji.

Jak ma się islandzka muzyka współczesna?

Zupełnie nieźle. Tutejsi muzycy, szczególnie młodzi, fascynują się nowościami, są bardzo otwarci na eksperymenty, piszą przedziwne rzeczy na przeróżne składy. W porównaniu z rówieśnikami z kontynentu, mają o tyle łatwo, że stosunkowo szybko mogą usłyszeć wykonania własnych kompozycji. I to przez dobrych muzyków. Poza tym gatunki muzyczne znakomicie się tutaj komunikują i bez przerwy przenikają. To prowadzi do ciekawych rezultatów.

A tradycyjna muzyka islandzka? Czy ma jakiś wpływ na muzykę współczesną? Bo o spuściźnie klasycznej chyba nie ma mowy?

Islandia w zasadzie nie ma żadnego dorobku w dziedzinie muzyki klasycznej. Tylko trochę starej folkowej muzyki. Większość naszego dziedzictwa w tym zakresie to rodzaj śpiewu nazywany „rímur”. Używano go do recytowania poezji oraz snucia dłuższych opowieści. To fascynująca muzyka, którą w ostatnich kilku latach zaczęliśmy odkrywać na nowo. Ale o grze na instrumentach nie było mowy aż do dwudziestego wieku. Nasza muzyczna tradycja jest więc bardzo krótka.

Przynajmniej nie musiałeś nigdy definiować swojego stosunku do Lutosławskiego, Góreckiego czy Pendereckiego, albo nawet Chopina…

No właśnie, pod tym względem jesteśmy na lepszej pozycji. Nie czujemy się obciążeni historią, nie musimy kontynuować żadnej tradycji albo ustawiać się wobec niej w opozycji. Jesteśmy wolni!

I nie macie kompleksów. Eksportujecie artystów, jakby Reykjavik był muzyczną stolicą świata.

Trudno to wytłumaczyć. Pewnie lepiej poradziłby sobie ktoś z zewnątrz. Oczywiście po sukcesie Sugarcubes, a później Björk, muzyka islandzka znalazła się w centrum zainteresowania. I ta ciekawość naszej muzyki ciągle nadal odczuwalna, co z kolei wlewa wiele pewności siebie w tutejszych muzyków, wpływa na klimat całej sceny. A jednocześnie uczy nas patrzeć na własną twórczość w kontekście międzynarodowym.

Jak ty zaczynałeś przygodę z muzyką?

Miałem 16 lat, gdy raz na zawsze postanowiłem zostać muzykiem. Przyszło mi to całkiem łatwo, choć nie miałem jeszcze świadomości, że będzie chodziło akurat o zawód kompozytora. Myślałem raczej o grze na pianinie. Dopiero z czasem zacząłem interesować się kompozycją. Później zacząłem dyrygować… Wiesz, byłem całkiem niezłym piłkarzem (śmiech).  Mogłem kontynuować grę na boisku na poziomie zawodowym, ale muzyka wydała się bardziej naturalnym wyborem. Chyba nigdy nie rozważałem poważnie innej profesji.

Nie bałeś się, że w tak małym kraju i przy tak wielkiej liczbie wykonawców zabraknie chętnych do słuchania twojej muzyki?

Islandia to niewiarygodnie mały rynek i prosta odpowiedź brzmi: nie, na Islandii jest nas zbyt mało, by muzyk mógł utrzymać się ze sprzedaży płyt. Tyle że większość z nas angażuje się w wiele przedsięwzięć jednocześnie. Granie w kilku zespołach na raz jest standardem. A do tego każdy kręci na boku jakiś własny projekt. W Reykjaviku funkcjonuje Symphony Orchestra, mamy mnóstwo szkół muzycznych, jest gdzie dorobić… Tak że o dziwo mnóstwo ludzi urzymuje się tutaj właśnie z muzyki.

Szwecja słynie z hojnego wsparcia, które udziela swoim artystom. Jak to wygląda w Islandii?

Niewiele wiem o sytuacji w Szwecji. Nasz system jest bardzo bliski typowemu modelowi skandynawskiemu – dotacje, zabezpieczenie społeczne i tak dalej – więc pewnie i w tym aspekcie jesteśmy podobni do Szwecji. W każdym razie muzycy otrzymują pewne wsparcie finansowe ze strony rządu, ale bez szczególnego rozpieszczania.

A krach ekonomiczny – czy wpłynął jakoś na scenę muzyczną? Emiliana Torrini czy Ben Frost mówili mi, że na dłuższą metę kryzys wymusił korzystne zmiany.

I ja się z tym zgadzam. Zmieniły się priorytety Islandczyków, a pewnie zaniedbane wartości znów stały się ważne. A najbardziej przydało się to właśnie artystom. Bo skoro pieniędzy zwyczajnie nie ma, to jaki sens o nie zabiegać? Teraz wybieramy pewne zajęcia dla nich samych, dla ich istoty. Wszystko znów jest tym, czym jest naprawdę, a nie tym, w co je opakowano. Rzecz jasna wciąż zmagamy się ze skutkami załamania finansowego i dopiero z czasem okaże się, czy faktycznie czegoś się nauczyliśmy. Wiele rzeczy sugeruje, że nie bardzo.




Dodaj komentarz