S jak Sufjan, Stevens, Superman!

Sufjan Stevens – The Age of Adz (Asthmatic Kitty)

1. Jest niezniszczalny. Rok temu żalił się, że muzykowanie jest bez sensu, albumy są bez sensu, piosenki są bez sensu. Żaden tam miejscowy kryzys, chłopak tracił wiarę, kryptonit przestał działać, a raczej okazał się oszustwem.  Minęło 12 miesięcy i Sufjan wynurzył się z głębin. Co przytargał z dna? 60-minutową EP-kę i 75-minutowy longplay.

2. Jest zuchwalcem. Przez dziesięć lat szlifował akustyczne pieśniarstwo, by u szczytu kariery rzucić się w cyberprzestrzeń, której – czasem to słychać – musiał uczyć się niemal do zera. Postąpił, innymi słowy, dokładnie tak, jak zwykli to czynić najlepsi: począwszy od Beatlesów i Wondera aż po Radiohead. A ryzyko bycia niezrozumianym? Żadne ryzyko. Co do tego może mieć pewność.

3. Zna swoje mocne strony. To bystrzak: skoczył w nieznane, ale nie na na ślepo. Nie porzucił atutów – charakterystycznej tylko dla siebie melodyjności, eksploatowania tematów w sposób na tyle twórczy, że słuchacz nie zauważa trzydziestego powtórzenia. Te wszystkie warstwy elektroniki i ściany trąb statecznie podpierają piosenki, które można zagrać na gitarze akustycznej – a jakość popowej piosenki sprawdza się właśnie na sześciu strunach, nawet jeśli w oryginale nie ma ani jednej („1 Thing” zdaje test).

4. Jest nieprzewidywalny. A przez to podążanie za nim oznacza trwanie w ciągłym napięciu. Przerwać słuchanie tej płyty chciałem przynajmniej kilka razy: gdy psuł efektami wokal (wolę go blisko), a patetycznym bitem nastrój, gdy dziwnie – i to po wielokroć – rozwalał harmonię, gdy skalał się Auto-Tune’em, gdy w „I Want to Be Well” urządzał sobie tandetny spacer po gamie, gdy plątał się w tych swoich elektronicznych sieciach. Parę dni później przy zgaszonej lampie i lampką pod ręką kontemplowałem, jak już dawno nie.

5. Potrafi się wściec. Kiedy ten łagodny chrześcijanin, który grudzień w grudzień nagrywa dla przyjaciół płyty z kolędami, zaczyna na lewo i prawo rzucać fuckami i zastanawia się, czy doła zawdzięcza pigułkom czy może demonowi, to przecieram oczy mocniej niż przy blackmetalowych antylitaniach. He’s not, he’s not, he’s not fucking around.

6. Marzy o normalności. Jak przystało na superbohatera, tak najbardziej to chciałby być zwykłym śmiertelnikiem. „It seemed time to narrow the content and focus more on impulse, on instinct. That’s what everyone else is doing, singing about love and sex, letting it all hang out. Why can’t I?” – tłumaczył ostatnio wąsatym panom z „Uncut”. Odpowiedzieli mu trzema gwiazdkami – tyle samo dostało nowe Iron Maiden.

7. Jest pośmiewiskiem. Apokalipsa? (Rajstopy?). Kosmici? (Peleryna?). 25-minutowa suita, której lekkości pozazdrościliby mu producenci stale zameldowani na poddaszu Billboardu? (Zatrzymam ten pociąg!). Gdy przygwożdżeni do gruntu kpią, Sufjan trzyma się swojego „It’s not so impossible”. Nie kończy na sobie: nierealne obiecuje („Boy, we could do much more together”), zaleca („Don’t be distracted”), ostrzega („Do you want to be alone / afraid”), nalega („Getitright getitright getitright getitright”).

8. Wygrywa, nawet gdy przegrywa. Nie udał się Sufjanowi ten album – to dość oczywiste. Jest chaotyczny, niedojrzały, narracyjnie niedopracowany. Gdyby wszystko było OK, gdyby zeżarło i magia była, to przy wszystkich elementach składowych i coraz bardziej nadludzkiej wszechstronności autora mielibyśmy rzecz wybitną. A tak – ledwie świetną, jedną z ciekawszych w tym roku. Porażka superbohatera, ale maluczcy trą oczy.

9. Kończy happy endem. Wymęczyć się intensywnością „The Age of Adz” nie można – trzeba. Przynajmniej przy słuchaniu uważnym. Całą powierzchnię płyty pokrywa elektroniczny pył, którego po kilkunastu minutach już się nie widzi, ale oddycha się jakby trudniej. Na to wymęczenie cyfrowo-symfoniczno-akustyczną nawałnicą i strukturalnym labiryntem albumu Sufjan odpowiada ostatnimi trzema minutami „Impossible Soul”. I tak jak superbohaterowie zwykli przyznawać, stojąc z krzywym uśmiechem na zgliszczach miasta, tak i on: „Boy, we made such a mess together”.

10. Jest najlepszy. Kto niby ma potężniejsze moce: melodie (brakuje ich chyba tylko w przerwach między trackami), aranże (karkołomne mezalianse), pomysły (nie tylko produkcyjne)? Pięć lat temu robiłem awanturę, że rysowane od linijki „Illinois” ktoś śmie stawiać ponad sercem dyktowanym „I Am a Bird Now”. Pod koniec roku nie bardzo już wiedziałem, komu kibicować w zestawieniach, bo w międzyczasie nawrócił mnie Kuba Radkowski – zresztą to jedyny przypadek, gdy doznałem poważniejszej iluminacji po lekturze recenzji.  A teraz rozumiem, że gdy Antony uratował nas tylko raz, Sufjan ma ambicję ocalać świat co parę lat.




40 komentarzy

  1. Marceli Szpak pisze:

    No i co? trzy razy w tym tygodniu mi łapa zawisła nad download this album i trzy razy zrobiłem eeeeeeeeeeee, ale po co… A teraz będę musiał kliknąć.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Pewnie wolisz Batmana?

  3. iammacio pisze:

    odsłuchalem na poczatku 2razy i poza koncowa suita – mialem podobne skojarzenia (ze cyberprzestrzen, uczenie sie od nowa – aby autotune brzmial dobrze trzeba oduczyc sie spiewac poprawnie) – niespecjalnie mnie chwycilo (epka to inny temat – raczej wyrzucenie z siebie nadmiary materialu, przeglad spizarni). ale oczywiscie Sufjana nie sposob spisac na straty.

  4. Mariusz Herma pisze:

    Tak, to nie jest płyta na te czasy = wystawianie oceny w trakcie pierwszego odsłuchu, często ostatniego, bo kolejka długa.

  5. iammacio pisze:

    w przypadku Sufjana daleki jestem od ferowania wyroków po „pierwszych” odsłuchach. jedno jest jednak pewne, to nie jest płyta natychmiastowa – w takim sensie, jak natychmiastowe były poprzednie płyty. słuchałeś i zakochiwałeś się w muzyce. tym razem jest inaczej. trudniej. ale też chyba nie tego – kolejnej wycieczki po którymś z amerykanskich stanow w wersji instant – od artysty oczekujemy. Sufjna popadł trochę w manierę Kaney Westa (selfish thoughts), bo poziom rozkmin i zapatrzenia we własne odbicie momentami niebezpiecznie wysoki, ale z drugiej strony jego prawo. może myśl rozwine przy okazji własnej recenzji albumu.

  6. Wolę Batmana, ale jeśli EP-ka to miał być tylko przegląd spiżarni (mnie się tam podoba)… to w oczekiwaniu na LP chyba pójdę pogonić listonosza.

  7. iammacio pisze:

    ja z kolei zawsze trzymalem stronę Spidermana – bardziej ludzki niż Superman, mniej zblazowany niż Batman, a przede wszystkim często negatywnie nastawiony do własnego daru (wujek Ben z tym swoim to także odpowiedzialność).

  8. Mariusz Herma pisze:

    Widzę Bartku, że nie tykasz streamingów, bo te hulają od dwóch tygodni (co oznacza, że nielegale od trzech :-) No i solidne mp3 do pre-orderów podsyłali już pod koniec września.

    Cała EP-ka jest bardzo fajna, mnie szczególnie kręcą „Arnika” (a propos dołów) i „Djohariah” . Ale najwyraźniej jej rolą było pomachać na pożegnanie sporej części fanów Sufjana „chicagowskiego”.

    Co do wojny superbohaterów, to za moich czasów Super- i Batman robili za tych „prawdziwych”. Spiderman był wynalazkiem dla dzieciaków z nauczania początkowego, no offence.

  9. iammacio pisze:

    „prawdziwosc” komiksowych bohaterow niebezpiecznie tchnie rockizmem. chyba nie bedziemy sie sprzeczac, ktory z wytworów ludzkiej wyboraźni jest bardziej true? ps. troche karkołomna para – imho obaj panowie to 2przeciwlegle bieguny mocy.

  10. Mariusz Herma pisze:

    Ano, byłem zadziwiony – zniesmaczony? – gdy zobaczyłem ich razem w jednym komiksie (świat lata 50., w PL od 1992-93?). Tym bardziej, że chyba od czasu do czasu bili się ze sobą – tzn. Batman był bity.

    Podstawówka = rockizm :-)

  11. pszemcio pisze:

    co do bohaterów, patrząc z perspektywy gier komputerowych, sprawdził sie tylko Batman.

    btw. ciękawe jak teraz oceniana jest wartość „Illinois” z Supermanem na okładce, bo zdaje się że to był z racji praw autorskich, dość ograniczony nakład

  12. pszemcio pisze:

    eee, myslałem ze ma to większa wartość, w takim razie nie sprzedaję swojego egzemplarza:P

  13. iammacio pisze:

    pszemcio@ konsolowa wersja batmana ponoc mocnarna (arkham asylum), a spiderman – jeszcze swieży – mocno sie, ponoc, udał.

  14. pszemcio pisze:

    iammacio@ Arkham asylum – grałem, dlatego mówię że się jedynie Batman sprawdził, bo gierka w pytkę. Może trochę zawodzi w końcówce (starcie z Jockerem), ale całościowo polecam (właśnie wychodzi kontynuacja). A z tego co czytałem o Spidermanie w naszej sieci (bo nie grałem i raczej nie zagram), to raczej narzekania i zawiedzione nadzieje

  15. kto? pisze:

    nie ma to jak przepisywać z pitchforka, co?

  16. Mariusz Herma pisze:

    Herma: 09.10.2010
    Pitchfork: October 12, 2010

  17. artur pisze:

    Dobre, mocne, pokręcone. Na razie obce, za chwilę może stać się bliskie. Pójdę zobaczę, jak wypada na żywo i albo pokocham albo odrzucę.

  18. Mariusz Herma pisze:

    > Pójdę zobaczę, jak wypada na żywo

    Bardzom ciekaw, jak poradzi sobie z tym materiałem na żywo. Teoretycznie nie ma szans, ale po coś ma się te supermoce.

    Inna sprawa, że nie musiałeś tego pisać. Jeśli polscy organizatorzy się nie obudzą – robimy zrzutkę?

  19. iammacio pisze:

    nie musiał:/ teraz zazdrość wyładuje na każdym napotkanym arturze!

  20. artur pisze:

    Na razie się zgapiłem. Biletów nie ma od miesiąca, choć daje aż dwa koncerty w Beacon Theatre, a ja ciapa, gdzieś tak dopiero około 10 października chciałem je zakupić. Ale, zobaczymy… Wieści z trasy są entuzjasyczne, no i zaczął grać „Swansy”.

  21. artur pisze:

    A, i w zasadzie już „łyknąłem” „The Age of Adz”, a „boy we can do much more together” łazi za mną non stop…

  22. Mariusz Herma pisze:

    Ano, jest parę takich linijek. Z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz mocniej uświadamiam sobie, jak bardzo nie zniósłbym drugiego „Illinois” i jak mądry nam się ten Sufjan trafił.

  23. Wojtaszek pisze:

    Kocham go mimo wszystko :-) Z tego, co widzę na youtubie, Futile Devices w wersji koncertowej (bardzo skromnej) brzmi znacznie lepiej niż na płycie. Moim zdaniem Sufjan powinien pozostać chłopcem z gitarą…

  24. artur pisze:

    SUFJAN DO YOU WANNA DANCE STEVENS GENIUSZEM!!

    Zabuliłem za bilet jak za zboże, bo 70 dolców, ale ani przez moment nie żałowałem i zastanawiam się czy dziś tego nie powtórzyć. Co za moc! Sufjan w rewelacyjnej formie. Nie da się tego opisać, bo nie dość, że wizualnie było tak, że Flaming Lips, to kaszka z mlekiem, to muzycznie biło to na głowę, wszystko, co w tym roku słyszałem w NYC (a trochę widziałem), a w dodatku jak pięknie brzmiało, jak świetnie wszystko było słychać!!!

    „Niestety” pokochałem „Age of Adz” bezgranicznie, bo na żywo brzmi to… nie wiem, po prostu niszczy. Mocne, silne, pełne różnych dźwięków. Jest w tym „stary” Sufjan, bo pełno w tej muzyce różnych ozdobników, ornamencików i cudów, ale i przerobionej na sufjanową modłę elektroniki. Sufjan się wygłupia, Sufjan żartuje, Sufjan tańczy. Perfekcjonizm.

    Zaczął od „7Swans”, ale tak potężnego, tak monumentalnego, że aż wbijało w fotel. Zakończył „Chicago”, które poderwało publikę z krzeseł. A w środku prawie całe „Age…” i drobiazgi z „All Delighted…”. Na bis wyszedł chłopak z gitarą i zagrał to, co misie lubią najbardziej. Ale właśnie dzięki takiemu ułożeniu setlisty widać bylo jak na dłoni, że istnieje ciągłość między tym, co Sufjan robił, a „Age…” i że on jest jednak geniuszem.

    Nie ma więc co marudzić na to, co nagrał w tym roku, on jest mądrzejszy od nas. i nadal jest chłopcem z gitarą, przynajmniej dla mnie, ale miałem wrażenie, że i dla publiczności. Oczywiście piskom nie było końca, gdy tylko Sufjan zaczynał grać coś ze „starego” repertuaru (koniec koncertu), ale wszyscy i tak wyszli pod ogromnym wrażeniem i owacjom nie było końca.

    I teraz pytanie czy istnieje w Polsce scena, mogąca pomieścić 3-5 ludzi i posiadajaca odpowiednie możliwości techniczne (chodzi o to, że różne elementy dekoracji pojawiają się w róznych momentach) i spore proscenium.

    No i pytanie czy w Polsce na koncert Sufjana do you wanna dance Stevensa przyjdzie tylu ludzi.

    Pozdrawiam
    Artur

  25. Mariusz Herma pisze:

    Palladium byłoby w porządku, choć najchętniej zobaczyłbym go w jakimś teatrze.

    Wielkie dzięki za relację, dorzucam kilka fotek z tej trasy:


    (stąd)

  26. artur pisze:

    Palladium. A ile się tam mieści osób. Sorry, nie wiem tego. Teatr byłyby lepszy, ale jako teatrolog nie przypominam sobie by w Polsce istniał jakikolwiek, który pomieściłby około 3 tys. ludzi.

    Bo koncert Sufjana to wielkie przedsiwzięcie, a co za tym idzie i koszty. 13 osób na scenie (!!!), m.in dwie perkusje, 3 tańcząco śpiewające dziewczyny (no, dobra, jedna się tylko gibała), sekcja dęciaków. chyba ze 4 zestawy różnej maści klawiszy. Mnóstwo kabli. Dość powiedzieć, że choć wszystko było perfekcyjne, to zdarzało się, że Sufjan miał kłopoty z rozplątaniem kabli, szczególnie, gdy wychodził na proscenium by zaśpiewać „Enchanting Ghost” czy „Heirloom”. Poza tym ważnym elementem scenografii była przezoczysta kurtynka, dzięki której wizualizacje zyskiwały na „trójwymiarowości” (nawiasem mówiąc, mam wrażenie, że „Avatar” jakoś wpłynął na koncepcję artystyczno/wizualizacyjną Sufjana, o czym nawet między wierszami, żartobliwie wspominał). Dzięki temu w pewnym momencie genialnego „Vesuvius” mieliśmy wrażenie, że muzycy są w samym środku wulkanu! Poza tym jeszcze parę innych elementów scenografii, która się pojawiała tylko na moment, by i tak nas zuroczonych jeszcze olśnić („Impossible Soul”). Oczywiście to można uzyskać w miarę prostymi środkami w teatrze. I tutaj racja, teatr – ale normalna sala koncertowa..

    Zdjęcia super. Moje średnie, bo jednak siedziałem na balkonie. Ale właśnie na tych zdjęciach widać, jak bardzo Sufjan i jego drużyna bawili się kostiumami. Wszyscy byli dziwacznie, futurystycznie poubierani, choć na samym początku Sufjan wyszedł z „tradycyjnymi” skrzydełkami by zaśpiewać „7Swans”, ale zaraz potem zamienił je na błyszczące srebrzyste wdzianko. W dodatku paradował w tzw kolorowych i fantazyjnych bermudach i ogólnie wyglądał momentami pociesznie. No i tańczył!! I, to jak! Oczywiście w „Impossible…”

    Ale na bis wyszedł w t-shirt i jeansach. Wyszedł zaśpiewał „Concerning…”, „Casimir…”, „To be alnoe…” i „John Wayne…” pomachał łapką, ukłonił się nisko, potknął się o sprzęt i raz jeszcze pomachał i był tym samym skromnym chłopcem z gitarą.

    pozdrawiam
    Artur

  27. Mariusz Herma pisze:

    Na 3 tysiące u nas nie ma co liczyć, stawiałbym na 1000-1500, a tyle właśnie mieści Palladium. A do tego ma nieco teatralny klimat (kolor ścian + czarno-czerwony balkon?).

    Gdzieś widziałem, że Sufjan obiecał Brytyjczykom trasę na początku 2011 roku. Zobaczymy, czy przywiezie ze sobą te kilkanaście osób, czy będzie skromniej – a więc i taniej. Mimo wszystko, 1200 osób x 125 zł = 150 tys. zł. Wynajem Palladium to koszt rzędu 15-20 tysięcy zł. Zostaje 130 tysięcy zł, powinno starczyć nawet na te wszystkie fajerwerki i przyzwoitą dolę dla promotora.

  28. artur pisze:

    Dzięki.

    Ale jeszcze jedno pytanie. Obstawiasz, że w Polsce na koncert Sufjana przyjedzie góra 1500 osób?

    Też myślę podobnie, ale miałem cichą nadzieję, że jest ciut lepiej. To trochę smutne. Ok. Dzięki raz jeszcze.

  29. Mariusz Herma pisze:

    Tak sądzę, choć przecież tylko zgaduję. To mogą być i tak optymistyczne szacunki, bo Sufjan w sieci jest znany i lubiany, ale nie jest… modny.

    Z drugiej strony Polacy naprawdę chodzą na koncerty mimo absurdalnych nieraz cen biletów.

  30. artur pisze:

    Optymistycznie. Hm…

    Co do tego, że Polay chodzą na koncerty… Też tak myślałem. Ale dziś już tak nie myślę. Ja stary jestem i pamiętam, jak koncert jakiegokolwiek artysty był świętem. Dziś, uczciwie trzeba przyznać, możemy w Polsce zobaczyć naprawdę wielu artystów. Liczba fetsiwali, koncertów jest imponująca. To jeden z nielicznych „normalnych” elementów naszej „nowej rzeczywistości”. W tej dziedzinie jesteśmy w Europie. Ale frekwencja, to już inna sprawa. A ceny biletów to sprawa drugorzędna. Byłem na koncercie szwedzkiego zespołu post-rockowego i zapłaciłem za bilet 20 zł. A na sali było około 40 osób.

    Myślę, że to bardzo złożony problem. Sporo na ten temat myślałem. Kiedyś może to ujmę w jakiś opisowy sposób. Ale z moich obserwacji wynika, że jesteśmy trochę muzycznie upośledzeni, między innymi dlatego, że jednak u nas zabrakło pewnego pokolenia, które na zachodzie dorastało wraz z narodzinami rock’n’rolla. Będąc kilka lat temu na koncercie zespołu Asia w Londynie zobaczyłem, że wokół mnie sami dojrzali faceci (50+ lat) często z mniej dojrzałymi synam/córkami. Mój ojciec nigdy nie pójdzie ze mną na taki koncert. Dopiero mój syn dozna takiej przyjemności.

    Myślę, że także dlatego polski rynek muzyczny jest taki słaby (jeszcze).

    Przykro patrzeć jak organizatorzy koncertów w Polsce borykają się z tym, że zapraszają artystę, a potem nie mogą sprzedać niewielkiej ilości biletów. Bo Polacy owszem lubią koncerty, ale przede wszystkim duże i, jak słusznie zauważyłeś, modne. Dlatego, zanim organizatorzy Open’era ogłosili choćby jedną nazwę artysty w 2011 roku, to już sporo osób na Last.fm zadeklarowało swój udział (!!!???).

    A tutaj, choć wiem miasto wielgachne, ale i koncertów bez liku. I w salach sporych. Tymczasem trzeba na bieżąco monitorować zapowiedzi, bo inaczej można pożegnać się z koncertem ulubionego artysty. Tak było z Sufjanem, Interpol, Broken Social Scene, Beirut, Florence and the Machine, Tne National, Black Angels i Black Mountain itd. Wyprzedana znacznie wcześniej. A to tylko przykłady mnie interesujące.

    Ale fakt bielty tutaj niedrogie. Z tym, że tutaj wszystko jest tańsze (oczywiście porównywalnie) niż w Polsce. A benzyna… eh..

    A i bilety na Sufjana w „normalnej sprzedaży” kosztowały 35 dolarów plus 10 dol. prowizji dla ticketmasters. Czyli baaardzo przyzwoicie. Moje ulubione „sold out” pojawiło się już pod koniec września, a w końcu to są 2 koncerty w Beacon Theatre.

    Dzięki i sorry za rozbudowaną dyskusję, ale te emocje (he, he)…

    Pozdrawiam

  31. Mariusz Herma pisze:

    The National czy Beirut u nas także wyprzedali się w ciągu godzin. Ci pierwsi nie bez powodu wracają już w lutym, tym razem na dwa koncerty. Mimo tych wszystkich niedostatków o których piszesz (luka pokoleniowa, mizerny rynek nagrań) i nie piszesz (stosunek zarobków do cen biletów, jakość sal, transport) takie Yeasayer potrafi jednak wypełnić Palladium, a Jamie Lidell Stodołę, i dla mnie to jest znakomite.

    Trzy, cztery lata temu tak bardzo się temu nie dziwiliśmy, bo raz na tydzień gdzieś w Polsce grał ktoś ciekawy. Na dobre koncerty „się czekało”, oszczędzało czas i pieniądze. Teraz w ciągu roku można zaliczyć 365 świetnych koncertów i/lub kilkadziesiąt niezłych festiwali. Mnie wciąż trochę w głowie się nie mieści, że można przegapiać tak wielu świetnych artystów nie ze względu na brak kasy, ale na brak daru bilokacji, a nawet zwykłe… zmęczenie.

  32. airborell pisze:

    Mam porównanie – jak wyglądała frekwencja na Ars Cameralis kilka lat temu (np. w 2007 roku) i teraz. Wtedy: na Magicznej Suzannie sala BCK wypełniona tak w jednej trzeciej, a z tego i tak połowa to byli pewnie posiadacze karnetów. Teraz: Hipnoza pełna na Emily Jane White i Rykardzie Parasol; na Laurie Anderson nie miałem miejsca siedzącego i musiałem załatwiać dostawki; o The National nie ma nawet co mówić. Wiem, że to jednostkowa obserwacja jest… Moim zdaniem rośnie i podaż koncertów i popyt na nie – z tym że podaż szybciej.

  33. PopUp pisze:

    Chyba popyt, skoro na jednym nie miałeś gdzie siedzieć, a na inny nie wszedłeś

  34. artur pisze:

    Mariusz, co do drugiej części Twojej wypoweidzi, zgoda. 365 świetnych koncertów i aby to wszystko zobaczyć trzeba nieustannie podróżować po Polsce i mieć worek pieniędzy. Sam miałem takie sytuacje, że rezygnowałem z koncertu bo oddalony był dość znacznie od Krk.

    Ale…

    Podajecie przykład The Ntaional… Koncert w Chorzowie, to raptem 400 osób…, a trzeba założyć, że w sprzedaży było o wiele mniej biletów. Z relacji zanjomych wiem, że było sporo wolnych miejsc, choć bilety sprzedały się w rekordowym tempie. Swoją drogą organizatorzy przygotowali doskonały marketing dla zespołu i przyszłorocznej trasy. Nagle The National stało się towarem niezwykle pożądanym. Ale, tutaj w NYC od czasu premiery płyty dali chyba już 8 koncertów. Wszystkie wyprzedane na pniu. A sale duże (Radio City Music Hall, Terminal 5), o wiele większe niż Chorzowski Teatr. Mnie udało się wbić na koncert w Wellmont Theatre w Monticlair. Niby to jest już New Jersey, ale na koncercie było kuuuupa luda z NYC. Bilety wyprzedane na długo przed, sala na kilka tysięcy osób, zespół znany niemal jak Statua Wolności…

    Wiem, NYC to wielka aglomeracja itp. Ale to „tylko” 8 mln. ludzi. W dodatku spora część to nielegalni imgranci, którzy zasuwają od rana do wieczora i na koncerty nie chodzą. Patrząc socjologicznie, to publika na tych koncertach jest specyficzna. Młodzi, biali Amerykanie, lub/i Eurpejczycy. Prawie w ogóle nie ma Latynosów, bardzo niewielu Czarnych (sorry, ale nienawidzę poprawności politycznej). Koncertów dziennie jest co najmniej kilka ciekawych. Wybór przeogromny, mimo to machina się kręci, ludzie chodzą nie marudzą, bo to jest część ich życia.

    Inna sprawa, że bilety na te kocnerty są naprawdę tanie. Oczywiście jak się tutaj żyje i pracuje. Między 10 – 40 dolarów. Tylko gwiazdy typu Kings of Leon (swoją drogą niezwykłe, ale oni grają już w salach typu Madison Squere Garden), Muse, czy Arcade Fire grają w ogromnych halach i bielty są znacznie droższe (nawet 200 dol.). Ale tutaj każdego stać na zakup nawet 2-3 biletów w ciągu miesiąca bez awantur w domu płaczu żony i dziatek. O płytach nie wspomnę, bo to zupełnie inne zjawisko… Choć nie. Będąc tutaj nakupowałem mnóstwo płyt po dolarze, dzięki czemu poznałem sporo zespołów, o których czasami nie słyszałem. Ale tak czy inaczej jak nowe płyty kosztują 13 dolarów, to też można sobie pozwolić na zakup co najmniej kilku sztuk tygodniowo.

    No i sprawa ostatnia czyli stacje radiowe. W Polsce mamy totalną homogenizację. Wszystko wygląda podobnie. Ok, tutaj też. Tutaj nie dało się uniknąć Katy Perry, która gra w każdym zakątku, ale są też absolutnie niezwykłe stacje radiowe, które grają zupełnie nie mainstreamową muzykę. A w Polsce? Jest „Trójka”, ok. niby jest jeszcze kilka innych mniejszych stacji radiowych, ale nawet one jak ukazuje się jakaś ważna indie płyta grają ją na okrągło. Wszystkie. I grają bezpiecznie. To znaczy, to co lubimy. A tutaj można usłyszeć nagrania lokalnych np. Brooklynskich kapel, które co prawda na razie nie istnieją w mainstreamie ,ale mogą się gdzieś pokazać. A potem możesz obejrzeć ten zespół w jakimś klubie np Merucy Lounge. To jest proces, a nie totalna partyzantka.

    Nie chcę porównywać Polski do USA, nawet do NYC, ale boję się że za jakiś czas muzyczne eldorado się skończy, że będą do nas przyjeżdżać tylko zespoły sprawdzone. Dlaczego wciąż muszę latać 8 h, by zobaczyć The Decemberists, Broken Social Scene, The Antlers, Au Revoire Simone czy właśnie Sufjana?

    I jak myślę o tym, że w Polsce może być kłopot z zebraniem większej niż 1500 osób publiki na koncert Sufjana, to robi mi się przykro. Pal licho, gdyby dotyczyło to tylko jednego artysty, ale takich wielkich, niezwykłych gwiazd, których zobaczyć powinniśmy, a wciąż nie widzieliśmy jest bez liku. I musimy czekać, aż pojawią sie na którymś z festiwali, co jak dla mnie odbiera w dużym stopniu przyjemność obcowania z ich muzyką. Ale to tylko moja prywatna opinia i mój prywatny schiz.

    Zresztą uczciwie przyznajcie Opener nie kreuje nowych zjawisk. On w dużej mierze korzysta z tego, co już sprawdzone, co się w Polsce przyjęło. Bo tak jest najbezpieczniej.

    Ale oczywiście mogę się mylić.

  35. Mariusz Herma pisze:

    Open’er dobrowolnie pogodził się z rolą zjazdu towarzyskiego, chociaż dla pozorów trzyma w zanadrzu jakieś eksperymentalne minisceny. Ale i taki festiwal jest narodowi potrzebny. No i większość zapraszanych jeszcze „daje radę”.

    > Ale to tylko moja prywatna opinia i mój prywatny schiz.

    To żaden schiz. Większości festiwalowych występów nie da się traktować inaczej niż jako test na: „Czy chciałbym ich zobaczyć w sali koncertowej?”.

  36. artur pisze:

    Znów zgoda. Nie lubię Openera i już tam nie jeżdżę. Drażnie mnie marketingowe nadęcie i wszechobecne wciskanie kitu o epokowości festiwalu. Ale trzymam za imprezę kciuki i uważam, że to wielkie osiągnięcie, iż mamy w Polsce taki festiwal. Tylko nie czyńmy z Openera ósmego cudu świata. Taka impreza to normalność w cywilizowanych krajach.

    A i jeszcze przyszedł mi do głowy jeden smutny przykład. Ostatnio w W-wie w ramach festiwalu Warsaw Music Week odbył się koncert Nicka Talbota czyli Gravenhurst. Podobno było na nim około 30 osób! Nie wiem, może zbyt emocjonalnie jestem związany z muzyką Talbota, ale żeby w takim mieście jak Warszawa nie przyciągnął on na swój koncert więcej osób??? Trochę wstyd…

  37. artur pisze:

    Powiem tak. Jest dobrze, ale droga jeszcze daleka. Mam nadzieję, że jak już będziemy blisko, to mogę liczyć na pomoc.

  38. Mariusz Herma pisze:

  39. PopUp pisze:

    Europejska trasa będzie w maju

Dodaj komentarz