Indigo Tree – Blanik

Indigo Tree – Blanik (Antena Krzyku)

 

Na oczach dwóch tysięcy kibiców 29 maja w Gdańsku ostatni skok w karierze oddał wybitny polski gimnastyk Leszek Blanik. Zdobywca złota na olimpiadzie w Pekinie i brązu w Sydney wynalazł „podwójne salto w przód w pozycji łamanej”, którą to figurę nazwano na jego cześć blanikiem. Tytułując tak swą drugą płytę, stylistyczny skok zapowiada wrocławsko-sudecki duet Indigo Tree. Piszą wręcz, że ponownie debiutują.

Na wstępie zła wiadomość dla fanów muzyki, która brzmi jak nieporadnie nagrana w sypialni: Peve Levy i Filip Zawada (wspierał ich jeszcze Michał Kupicz) potrzebowali roku, by sprofesjonalizować swoje brzmienie. I dociążyć, bo gitary akustyczne zastąpili przefiltrowanymi elektrykami, a część kompozycji napędza wydatny bas – tak jakby dopiero teraz objawiła się sceniczna profesja Zawady, eksbasisty Pustek. A im dalej w płytę, tym garażowego brudu więcej.

„Blanik” to wciąż senne, wycofane i rozmyte w pogłosach piosenki bez refrenów, tyle że ich kompozycyjny bezład i wykonawcza beztroska są już tylko pozorowane. W „Drymonday” czy „Lovegaps” usłyszycie jedne z najlepszych melodii tego roku. I to w znakomitej interpretacji, bo grupie udało się przejście w wokalny trójwymiar. Angielszczyzna, co nie kłuje w ucho, klawisze tylko dyskretnie pogłębiające drugi plan – o talencie Indigo Tree najwięcej mówią błędy, których zdołali uniknąć.

Pewnie nieprzypadkowo „Blanik” pozycjonuje się pomiędzy Animal Collective a The xx, jednak zarzucanie duetowi pójścia w koniunkturę nie ma sensu. Lepiej pochwalić go za łatwość, z jaką dogonił świat na swojej drodze z sypialni do studia. Do którego duet kroczy tyleż niechętnie, co nieuchronnie. Nie mówmy im, że na horyzoncie widać już coś wielkiego.

„Przekrój” 38/2010

 

 

Fine.




Dodaj komentarz