grudzień 2010

2010: Napisy końcowe

Dobrze się słuchało. Życie muzyczne jeszcze przed Bachem bywało zapewne fascynujące, szczególnie dla melomanów mobilnych i nieprzywiązanych do podziałów klasowych. Oglądane na czarno-białym kineskopie narodziny Elvisa musiały być całkiem barwne. Ale teraz… Uwielbiam oglądać, czytać, smakować, ale spróbuj w ciągu jednego dnia obejrzeć dziesięć filmów z różnych bajek, przeczytać dziesięć książek z różnych półek, spróbować dziesięciu dań z różnych garów – i powtarzaj to przez tydzień, miesiąc.

A muzyka? Tylko wczoraj: wyciszone free obok indyjskiego wirtuoza dubki, strzępy dubstepu i elektroniczne piony pomiędzy islandzką minstrelką i popapraną brazylijską showmanką, japoński hip-hop na deser po duńskim soulu i klasyczny afrykański jazz na rozgrzewkę przed królem chóralnego dysonansu. Red Trio obok Paban Das Baul, Mount Kimbie i David Tagg pomiędzy Ólöf Arnalds i Cibelle, 環Roy po Quadron i trzecia część „Next Stop… Soweto” przed Erikiem Whitacre. Dobrze się słucha.

***

Dobrych, solidnych, godnych uwagi płyt – nawet jeśli życia nie zmieniających – słyszałem w tym roku mnóstwo. Świetnych niewiele. Marudzenie na „dzisiejszą muzykę” zbywam z reguły krótkim „Źle szukasz!”, bo przy podaży rzędu 150-200 tysięcy albumów rocznie brak trafień musi wynikać z kiepskiego celu. A jednak pewne uśrednianie „muzyki” daje się odczuć. Prawie nie spotkam rzeczy wybitnie dobrych, prawie nie spotykam rzeczy wybitnie złych.

Średnią w górę winduje powszechny dostęp do półprofesjonalnego sprzętu i takiegoż oprogramowania, a przede wszystkim niebywałe osłuchanie w kluczowych kategoriach wiekowych, stylistyczny i historyczny zasięg zainteresowań warstw twórczych. Potwierdzają to wywiady i wszystkie te gościnne listy roku, a w praktyce – awans muzyki-między-gatunkami do miana dominującego gatunku muzycznego.

Średnią zaniża sama liczba osób p u b l i c z n i e  parających się muzyką. Niby już w latach 50. zajmowały się nią tłumy, tylko w Londynie działały trzy tysiące klubów skiffle’owych. Ale aktywność kończyła się zazwyczaj na szkolnych murach i granicach własnej dzielnicy czy miasteczka. Dalej szli ludzie z powołaniem. Profesjonalne, przynajmniej na poziomie studyjnym, muzykowanie może być obecnie niezobowiązującym hobby, jednym z wielu. Nie wymaga ani wielkich pieniędzy (laptop do produkcji, internet do dystrybucji), ani samozaparcia (do nauki gry na instrumencie i walki o kontrakty), ani nawet przyjaciół (do założenia zespołu).

Te 150-200 tysięcy albumów rocznie nie miałyby znaczenia, gdyby z miejsca nie trafiały do globalnego obiegu. Ile trzeba było mieć hartu, żeby doczekać się międzynarodowej dystrybucji? I szczęścia, i czasu? Gdy usłyszał o tobie świat, byłeś już zaprawionym muzykiem, który dla muzyki niejedno poświęcił i traktuje sprawę serio. Teraz co drugi artysta zalicza szczyt sławy przed wydaniem debiutu. Jeśli ów debiut będzie niezły, i tak usłyszy, że EP-ka była lepsza. Ale pewnie niezły nie będzie, bo w normalnych warunkach – chodzi tu o rozwój muzyczny, a nie o dwudziestowieczny cykl wydawniczy, którego „normalnym” bym nie nazwał – w normalnych warunkach wykonawca zbierałby materiał jeszcze przez kilka miesięcy albo i lat. Teraz kuje hype.

Średnia będzie rosła. Bo my, słuchacze, optymalizujemy filtry, którymi dotąd żonglowaliśmy jak kanałami po zamontowaniu pierwszej kablówki. Bo oni, wykonawcy, dopiero uczą się korzystać z narzędzi, które ściągnęli trzy miesiące temu. Wynajdują wprawdzie mnóstwo rzeczy – rozpieszczeni różnorodnością nawet tego nie zauważamy – ale na razie nie bardzo wiedzą, do czego służą. Jednak po okresie zgłaszania patentów implementacja rusza i lada moment doczekamy pierwszych wybitnych płyt XXI wieku. Bo przecież wszystkie te cuda wyliczane w podsumowaniach dekady co do jednego tkwiły – i to obiema nogami – w elektronice i hip-hopie lat 90., w syntezatorowym popie lat 80., w rocku i czarnej muzyce lat 70. Były podsumowaniami, a nie prognozami.

***

Trzy pary głośników i tyleż par słuchawek w różnych lokalizacjach – wynalazcę pracy zdalnej należałoby z miejsca kanonizować – najczęściej wygrywały u mnie w tym roku elektronikę, jazz i hip-hop. Co z gitarami? Gitary się kończą. Współczesną gitarą jest laptop, współczesnym garażem sypialnia. Chcesz robić muzykę? Ucz się oprogramowania, a nie chwytów. Nawet tam, gdzie duch pozostaje rockowy, brzmienie i kształt utworów już nie (patrz: Jak zwizualizowaliśmy muzykę). Zmiana tego podstawowego odruchu młodego człowieka – reakcji na myśl: „Może by tak muzyka?” – to gruba sprawa, może być, że najgrubsza od 55 lat.

Dlaczego elektronika, to jasne. Sam rozpad dubstepu doprowadził do sytuacji, gdy co druga premiera z tego kręgu okazuje się nowym mikrogatunkiem. Producenci tworzą odgałęzienia, bo nie mają się po czym piąć. Co do jazzu, to pomijając dobry ostatnio klimat dla zdolnych trzydziestolatków – odwilż sięgnęła nawet nominacji do Grammy, w których Esperanzę Spalding uznaje się za „New Artist”  – satysfakcja tutaj zależy głównie od tego, gdzie się szuka. W tym roku, miło mi przyznać, szukało mi się nienadaremno. Ale hip-hop?

W czerwcu, przy okazji komplementowania The Roots i szukania dziury w Drake’u, pytałem, czy to aby nie hip-hop – obok elektroniki – wciągał ostatnio najbardziej. Kolega z redakcji próbował schładzać emocje, ale ożywienie w branży potwierdziło kilkanaście kolejnych wydawnictw i ostatecznie selekcja faworytów tutaj właśnie sprawiła mi najwięcej kłopotu. Nie pamiętam wielu równie zajmujących lat dla hip-hopu, a pamiętam ich jedenaście. Widzę dwa wyjaśnienia:

– pierwiastki białe/europejskie/taneczne, które wespół z Auto-Tune holowały raperów na wtórną muzycznie, miałką estetycznie i pozbawioną autentyzmu płyciznę, zagarnęły dla siebie już całkiem Lady Gaga, Rihanna, Ke$ha, Katy Perry i krewni. Ścigać takie – rzecz bezcelowa, więc hiphopowcy odbili w  drugą stronę. Niektórzy, jak Roc Marciano, przy okazji cofnęli się w czasie. Z większą, niezwykłą jak na swój wiek klasą, odbija szesnastoletni Earl Sweatshirt z Odd Future.

– mniej uchwytny bodziec to przenosiny raponośnych gett do sieci. Goście pokroju Das Racist czy wspomniane gremium Odd Future na internetowe skrzyżowania wychodzą dla frajdy, nie dla kasy, bo jak za dawnych lat pozwalają się słuchać za darmo – wystarczy odwiedzić ich okolicę. To nastawienie bardzo dobrze widać, słychać, a przede wszystkim czuć.

***

Kanye u mnie poza hiphopowym podium z dwóch powodów. Po pierwsze, niespecjalnie lubię tę płytę. Doceniam, szanuję, słucham z przyjemnością, choć przy tej masywności – a miejscami kiczu i muzycznym chamstwie – ciężko przetrwać całość bez pauzy. Lubię niezbyt. Po drugie, w „Fantasy” najbardziej podobają mi się elementy mało hiphopowe. Wyróżniać płytę blackmetalową za akustyczne interludia?

Awantura o Westa uzmysławia zaawansowanie procesu zastępowania recenzji płyt – recenzjami artystów. W porządku, to uzasadnione w okolicznościach rozmytego procesu wydawniczego, przedwczesnych premier i nikłej roli „albumu” w życiu społeczeństwa. Pozostają sieciowe freaki. Tych od recenzenta dzieli jednak kliknięcie, więc „opisywanie płyty” może bawić tylko opisującego. Pozostaje mówić o człowieku.

***

Luzem:

• Muzyka nie będzie dobrem publicznym – już jest. Finansowanie? Albo urzędowe – jak pisał Bartek: „Gdyby nie granty Królestwa Norwegii, nie odbyłaby się chyba z połowa festiwali w tym kraju, szczególnie tych zahaczających o kulturę alternatywną, jazz, awangardę”  – albo na zasadzie mecenatu, choćby i korporacyjnego. Czyli sytuacja wraca do normy. Bo tylko krótka pamięć każe traktować ostatnie sto lat  jako standard, a nie drobną anomalię w długiej historii muzyki.

• Polscy muzycy nisz wszelakich – od Mikrokolektywu, Wacława Zimpela i Levity po Indigo Tree i Babadag – zgodnie dogonili świat. Mam nadzieję, że w przyszłym roku włączą lewy kierunkowskaz.

• Dlaczego przy okazji debiutu Janelle Monáe nie mówi się o The Moody Blues? I zamysł ogólny, i konkretne momenty – wszystkie „Suity”, „Sir Greendown”, „57821”, „Say You’ll Go” – to wnuki „Days of Future Passed”.

• Przynajmniej kilka okładek numeru na Screenagers.pl należałoby zachować w pamięci (pierwsze z brzegu: Kanye, Talk Talk, Swans). Może jakaś galeria, żeby to nie ginęło?

• Znałem sześć z dziesięciu najlepszych płyt roku według „Wire”, co stanowi mój życiowy rekord i trochę się o siebie martwię. Inna sprawa, że Oneohtrix Point Never 20parę miejsc nad „Cosmogrammą” to kompromitacja załogi tego pisma, przynajmniej w działaniach społem.

• W wytwórni Honest Jon’s pracują kosmici: w tym samym roku wydali futurystyczne „Splazsh” Actress i trzeszczącą składankę „Early Recordings from Istambul”. Obie płyty są świetne.

***

Przyłapałem się na nieświadomym dzieleniu muzyki na dwie grupy, przypominające podział na prasę i książki. Jednych słucham tylko po to, by się orientować, być na bieżąco – patrz Taylor Swift. Drugich słucham dla przyjemności i ubogacania wnętrza. To przekłada się, naturalnie, na poświęcaną płytom uwagę i czas: złamałem w tym roku odwieczną zasadę kilku szans i zacząłem odkładać płyty – no, zazwyczaj streamingi – po jednym przesłuchaniu.

Stąd blisko do rozróżnienia: muzyka-jako-produkt oraz muzyka-jako-sztuka, której pozwalamy coś sobie zrobić, o czym znakomicie pisał cytowany już tutaj Matt LeMay:

„Music is not “art” unless we choose to engage with it as such. This is not always an easy choice, since experiencing music as art means making ourselves vulnerable to it. We grant art access to memories and emotions that might be upsetting, inconvenient or disruptive.

When we consume music as content, however, we retain complete control. We can skip, delete, share, and comment if and when we please. We can be distracted, we can multitask. We look to art for escape from our everyday routines, but we turn to content because it fits so seamlessly into our everyday routines”.

***

Gdyby podsumowanie roku zawierało kategorię „Brzmienie/produkcja”, to w czołówce byliby These New Puritans (nudnawe i zbyt przerysowane pod innymi względami), Flying Lotus, The Knife i świętej pamięci Pan Sonic. Jako że nie toleruję tanio rozlanego reverbu i udawanego lo-fi, to wiele niezłych podobno płyt pozostało w tym roku poza moim zasięgiem, od A Sunny Day in Glasgow po Warpaint, od Ariela Pinka po Rangers. Będę musiał z tym żyć.

***

Momenty:
• Esperanza Spalding odlatuje w „Wild Is The Wind” (4:25)
• Freeway & Jake One łamią rytm w „Never Gonna Change”
• deszcz akustycznych meteorytów w „Cease to Know” Eluvium
• Kanye rozładowuje napięcie wejściem bitu w „Runaway”
• dwugłos Björk i Antony’ego w „Fletta” gdy się go nie spodziewałeś
• odkrycie trzynastowiecznego tekstu „This Marriage” Erica Whitacre po odkryciu muzyki
• początek końca „Impossible Soul” Sufjana Stevensa

Tytuły lepsze od płyt:
• „God Was Like, No”
• „Music for Real Airports”
• „What Does It Mean to Be Left-Handed”

***

Najlepiej w tym roku rozmawiało mi się z Vijayem Iyerem o jazzie młodym i starym, z Janem AP Kaczmarkiem o samotności kompozytora, z Pawłem Romańczukiem o Małych Instrumentach, z Leszkiem Biolikiem o muzyce w studiu i z Web Sheriffem o muzyce w sieci, z Islandczykami o Islandii, a z profesorem Tylerem Cowenem o multitaskingu.

Niech się nam dobrze słucha.

Fine.


Darkstar – North

Darkstar – North (Hyperdub)

Dubstepowa aureola jeszcze im służy, więc nie protestują, ale Darkstar z londyńską kulturą basową łączy już tylko wytwórnia Hyperdub. Po sukcesie zeszłorocznego singla „Aidy’s Girl Is a Computer” James Young i Aiden Whalley skasowali z dysku wszystkie – dubstepowe właśnie – szkice i poszli gdzie indziej szukać pomysłu na długogrający debiut.

Ostatecznie stanęło na tym, że podstawili mikrofon pod powściągnięte wargi Jamesa Buttery’ego, a sami przerzucili się z produkcji na syntezatorowy songwriting. Znakomitym coverem „You Remind Me of Gold” przyznają się do dorastania przy Human League, a patyna pokrywająca każdą nutę „North” sprzyja skojarzeniom z 4AD. Z kolei inżynieria wokalna – Buttery każdą ze swoich partii wyśpiewał podobno po sto razy – wznosi Darkstar o jeden poziom miękkości ponad Junior Boys.

W tej studni neoromantycznej melancholii odświeżona wersja „Aidy’s Girl Is a Computer”, wciśnięta tu jakby na siłę, przypomina intruza z klubowo-singlowej rzeczywistości, która dla Darkstar okazała się nazbyt ciasną. Co stracił dubstep, to zyskał pop.

(źródło: „Machina”)

Fine.


Magnetic Man – Magnetic Man

Magnetic Man – Magnetic Man (Sony Music)

Benga, Skream i Artwork – ojcowie dubstepowej doktryny – wprowadzają londyńską sektę na listy przebojów i do świadomości postronnych. Robią to z pełną premedytacją: nie imają się ich ani dyskusje dotyczące tak zwanej czystości gatunkowej, ani oskarżenia o tak zwane sprzedanie się.

Studyjny debiut klubowego kombajnu otwiera filmowy temat godny „Amelii”, a zaraz potem Ms. Dynamite inauguruje festiwal wokalnych popisów, który zakończy dopiero John Legend. Wśród instrumentali tylko nieliczne („Ping Pong”, świetne „K Dance”) zrekompensują parkietową dosadność słuchaczom-domatorom, bo chwytliwość jest tutaj jedynym imperatywem, a masywne brzmienie przepisem na jego realizację.

„Magnetic Man” permanentnie balansuje na granicy dobrego smaku, ale dzięki lukrowi ma szansę zdobyć pierwsze – i być może ostatnie – złoto dla londyńskiego basu. W całej tej ekspansji dubstepu najciekawsze jest to, że gatunek z zasady ponury i duszny, wchodząc do mainstreamu automatycznie się rozpogodził.

(źródło: Machina)

Fine.


Lista list

• Muzycy ujawniają własne albumy roku redaktorom Independent, Spin i Pitchforka
• Przepis na uniwersalną listę płyt roku (Vice)
Imprezowa playlista z jednym utworem z każdego roku począwszy od 1925 (New Yorker)
• Podaj mi swój album roku, a powiem Ci kim jesteś, czyli o stereotypach (Flavorwire)
Raperskie neologizmy roku (Flavorwire)
• Ann Powers o braku kultury w kulturze muzycznej (LA Times)
• Simon Reynolds też podsumowuje podsumowania
• Neojapanisme o zacofanym rynku muzyki cyfrowej w Japonii i starciu K-Idols z J-Idols, czyi ładnych dziewcząt z brzydkimi
najlepsze covery roku (Cover Me)
• najlepsze długie formy (niemuzyczne; polecam „Letting Go” i rzecz o Grekach)
• Rok w niesamowitych zdjęciach (Boston)

Fine.


2010: Popisali się

Najlepszy tekst, jaki napisałeś w tym roku? – pytałem publicznie i prywatnie. Czy wszystkie linki podesłali mi faktyczni autorzy tekstów, tego nie wiem, ale nie szkodzi.

Pszemcio kończy przygodę z blogiem w dniu, w którym zepsuł mu się licznik
Michał Wieczorek i Przemek Karolczyk uwalniają muzykę z Samem Amidonem
Maciek Stankiewicz za kulisami Off Festivalu odpytuje Marka E. Smitha z The Fall
A Guide to My Music leczy zapalenie oskrzeli utworem „Drive” The Paradise Motel
Maciek Lisiecki doświadcza Cieślaka i Księżniczek
Jan Błaszczak streszcza black metal przy okazji nowego Twilight
Kuba Ambrożewski przypomina stary, dobry, polski zespół Wrak
Marceli Szpak nie robi wywiadu z Laurie Anderson
Piotr Wojdat wraz z Screenagersową ekipą szuka esencji Stereolab
Cezary Gumiński pochyla się nad wokalnymi akrobacjami Meredith Monk
Piotra Nowaka obezwładnia warszawski koncert Skinny Puppy
Kamil Dachnij wgryza się w siedem godzin „Hitlera, filmu z Niemiec”
Hennessy Williams wywraca hajp na Beach House
Dawrweszte włącza narkotykowy rock
Mateusz Jędras studiuje „CMYK” Jamesa Blake’a
Łukasz Konatowicz prostuje „Państwa Miasta” Much
Piotr Lewandowski rozmawia z Candelarią Valiente i Marcinem Maseckim z ParisTetris
Angelika Kucińska przepowiada życie po Michaelu Jacksonie
Filip Szałasek rozbiera nie tylko How to Dress Well
Rchtr punktuje Jamiego Lidella
Tableau! rozlicza Cheater Slicks, Pissed Jeans i feedtime
Youthless odkrywa własne skrzywienie Warpem przy okazji Gonjasufiego
Jarek Szubrycht popisał się podpisem pod zdjęciem Kukiza
Joanna „Frota” Kurkowska poszła na Lady Gagę
Jacek Sobczyński przewidział koncertowy rok 2011

Fine.


2010: Pochwal się

Wyłącz na chwilę skromność i pochwal się linkiem do tekstu, który w tym roku udał ci się najbardziej:

Ankietka zamknięta – zobacz wyniki.

Fine.


Ojej (4)

Bardzo się cieszę z polskiego akcentu w jednej z moich ulubionych ostatnio wytwórni jazzowych, ale dlaczego:

Skład: Piero Bittolo Bon (alto saxophone, smartphone), Stefano Senni (double bass), Francesco Cusa (drums). Info tu.

Fine.


Zupełnie oddzielny wpis (4)

Alessandro Bosetti, „Zwölfzungen”:

„I like to listen to languages I don’t understand. I like the moment when the understanding of words stops and every language starts to „make noise”. All languages have a special sound, some more than others developed particular acoustic characteristics for the delight of a musician’s hears”.

Basque:
[audio:http://melgun.net/audio/Zwolfzungen%202.mp3]
Haitian Creole French:
[audio:http://melgun.net/audio/Zwolfzungen%206.mp]
Dogon:
[audio:http://melgun.net/audio/Zwolfzungen%201.mp3]
.
Załóż słuchawki, nie przewijaj. Więcej języków tutaj (trzeba przewinąć).

Fine.


2010: Japonia

Na stronie EMG znajdziecie moje 10 najciekawszych płyt z Japonii kończącego się roku. Uprzedzam, że nie ma ani „Recitation” Envy, bo straszyli już ładniej, ani „Ouroboros” Merzbowa, którego pozostałych czterech wydawnictw tegorocznych jeszcze nie słyszałem…

Nie zmieścili się też Ken Ikeda, Daisuke Tanabe, Makigami Koichi, lekcy i zwiewni Miko oraz Hiiragi Fukuda, Susumu Yokota, zakopiańska Satoko Fujii Orchestra Tokyo, czy zupełnie przyjemne – szczególnie dla nas fanów melodyki Hisaishiego i soundtracków z Final Fantasy – taneczne De De Mouse. A na Seedę pewnie i tak nikt nie liczył.

Uzupełnienia mile widziane, bo to w końcu największy rynek płytowy świata.


Keith Jarrett – Testament – Paris/London

Keith Jarrett – Testament – Paris/London (ECM)

 

Zawsze powtarzałem uczniom: jeśli chcecie zagrać, zagrajcie tak, jakby to był ostatni raz. Tym razem to nie była teoria. To działo się naprawdę” – pisze Jarrett w książeczce dołączonej do „Testamentu”. Sam tytuł pianista zamierzał wykorzystać już cztery lata temu. Ostatecznie stanęło na „Radiance”. I słusznie, bo jego najnowszy, trzypłytowy album znacznie bardziej zasługuje na to miano – dwa udokumentowane tu solowe koncerty z końca 2008 roku mogły rzeczywiście być ostatnimi w ponadczterdziestoletniej karierze pianisty. Sama świadomość tego sprawia, że „Testamentu” słucha się w sposób szczególny.

„Walką o życie” nazywa Jarrett dwa zorganizowane naprędce występy w paryskiej Salle Pleyel (26 listopada) oraz Royal Festival Hall w Londynie (1 grudnia). Walką po tym, jak po 30 latach małżeństwa porzuciła go żona Rose Anne. „Byłem w fatalnym stanie emocjonalnym. Zastanawiałem się nawet, czy to będzie dobre dla muzyki. Ale to nie miało znaczenia. Musiałem grać – wspomina Jarrett i dodaje: – Gdybym wówczas odpuścił, to już na zawsze”.

Wbrew obawom Jarretta „Testament” potwierdza prawdę, że z wielkich dramatów często rodzą się wielkie dzieła. O ile paryski krążek zdradza sporo niezdecydowania i zrozumiałego w tej sytuacji rozproszenia, o tyle zgoła bezcenny materiał zarejestrowano w Londynie. Jarrett nie grał tam od dobrych 18 lat, a w drodze na występ był „tak bliski załamania nerwowego jak nigdy przedtem”. O emocjonalnym natężeniu 93 minut koncertu najwięcej mówi to, że Jarrett opuszczał salę zalany łzami, a żeby przywrócić po nim sprawność ramionom, po raz pierwszy w życiu potrzebował terapii termicznej.

Jak przystało na artystyczny testament, Jarrett równie chętnie sięga tu zarówno po jazzowe, jak i klasyczne inspiracje. Łączy abstrakcyjne improwizacje z liryczną pianistyką (mniej wytrzymali fani powinni skoncentrować się na drugiej części londyńskiego koncertu). Sięga po blues, gospel, hipnotyczne ostinata i wkracza w rejony nerwowej muzyki współczesnej. A całości bardzo służy naczelna zasada jarrettowej improwizacji: gdy wchodzisz w ślepą uliczkę, zamiast zawracać, natychmiast przerwij utwór i zacznij nowy. Czyżby rada dla nieszczęśliwie zakochanych?

„Przekrój” 47/2009

 

Fine.