Ólafur Arnalds – wywiad (2)

Sporo występowałeś w tym roku w Azji. Jak tamtejsza publiczność ma się chociażby do polskiej?

Zupełnie inne wrażenia przywożę z Tajwanu czy Chin niż z Europy, chociaż to kwestia drobiazgów: ludzie inaczej klaskają i nie wszędzie wydzierają się pod sceną. Ale gdy to zsumujesz… Granie w Polsce to z kolei inne doświadczenie, niż występy w Europie Zachodniej. U was da się odczuć szacunek dla wykonawcy. Nawet na Off Festivalu, gdzie byłem przed rokiem, wszyscy siedzieli cicho na ziemi, w niewiarygodnym skupieniu. Za to po koncercie burza braw prawie zmiotła mnie ze sceny (śmiech). W Londynie nie mógłbym liczyć ani na jedno, ani na drugie. Jeśli na scenie nie dzieje się nic spektakularnego, tamtejsza publiczność od razu zaczyna ziewać.

Robisz co możesz – masz 23 lata, a już trudno zliczyć, na ilu grasz instrumentach…

Nauka gry na pierwszym czy drugim instrumencie jest zarazem zgłębianiem wykonawstwa jako takiego. To nauka myślenia o dźwiękach i rozumienia muzyki. Tymczasem gdy teraz sięgam po coś nowego, muszę opanować sam tylko warsztat, a to znacznie prostsze, kwestia ćwiczeń. Ale nie myśl sobie, że jestem wirtuozem tych wszystkich instrumentów!

Czy z płytami jest tak samo: drugą łatwiej nagrywa się niż debiut?

Jest inaczej. „Eulogy for Evolution” powstawało w sytuacji, gdy granie było dla mnie niezobowiązującym hobby. Nie znałem się na muzyce, nie byłem specjalnie skoncentrowany, potrafiłem przerwać sesję na wiele tygodni. W przypadku „…And They Have Escaped The Weight Of Darkness” przez pół roku zajmowałem się wyłącznie nagrywaniem. Pomysły zgromadziłem już wcześniej, jeszcze w 2008 roku w trakcie trasy koncertowej, ale trzeba je było jeszcze uporządkować.

Zawsze mnie zadziwia, że przy wszystkich uciążliwościach tras koncertowych muzycy mają jeszcze siłę komponować.

Przed każdym koncertem, już po próbie dźwięku, mam kilka godzin dla siebie. Wtedy schodzę za scenę i siadam za pianinem. Tak naprawdę to jedyny moment dnia, kiedy mogę być sam.

A wena?

Ubiegłoroczną EP-kę „Found Songs” napisałem w ciągu tygodnia – po jednej piosence na dzień. Komponowanie, nagrywanie, miksowanie i mastering, z wszystkim musiałem zdążyć przed północą. To było śmiertelnie wyczerpujące, bo zmuszałem się do pracy nawet wtedy, kiedy nie miałem na to najmniejszej ochoty. I co się okazało? Zamiast czekać na odpowiedni nastrój, nauczyłem się go kreować.

Naprawdę pośpiech nie zaszkodził muzyce?

Brakowało czasu, by zajmować się drobiazgami i początkowo trudno mi było z tego zrezygnować. Ale ostatecznie odkryłem, że detale nie są aż tak istotne. Niektóre z tych piosenek należą do najlepszych w moim dorobku! Skutek uboczny tamtego eksperymentu jest taki, że nie wyobrażam sobie dziś dnia bez komponowania (śmiech).

Przy nagrywaniu „And They Have Escaped…” pomagał ci Barði Jóhannsson. Jak spisał się w roli współproducenta?

Na tyle dobrze, że dzisiaj jest jednym z moich najlepszych przyjaciół, choć spotkaliśmy się dopiero w studiu. Teraz pracujemy razem nad jego płytą.

Dlaczego on?

Po prostu zachwycił mnie ostatni album Bang Gang. Po przesłuchaniu „Ghosts from the Past” odruchowo sięgnąłem po słuchawkę telefonu. O numer było nietrudno, bo na Islandii wszyscy go znają (śmiech).

Przy okazji premiery nowego longplaya często wspominałeś o filmie „Harmonie Werckmeistera” Bélego Tarry. To twoja inspiracja?

Tak, ale nietypowa, bo nadeszła już po nagraniu muzyki. Nie miałem pojęcia, jak przekazać moje przemyślenia odnośnie tego albumu, czyli pewien obraz podróży ze światła do ciemności i z powrotem. I wtedy zobaczyłem scenę otwierającą „Harmonie Werckmeistera”. To było to! Muzykę miałem już gotową, ale skorzystałem z tej inspiracji przy projektowaniu oprawy graficznej płyty. I wyborze tytułu.

To ciekawe, że przez twoją karierę muzyczną ciągle przewija się kino. Półtora roku temu mówiłeś mi, że pasję kompozytorską zawdzięczasz „Zielonej mili” i „Skazanym na Shawshank”.

Bo muzyki nie przyswaja się w oderwaniu od otoczenia. Umysł zawsze łączy to, co słyszy, z tym, co widzi. Tę samą piosenkę inaczej odbiera się podczas pracy przed domem, a inaczej wieczorem w sypialni. To, co stanowi o niezwykłości kina, to że potrafi ono sterować tym zjawiskiem. Za pomocą obrazu zmusza cię, byś słuchał muzyki w taki a nie inny sposób. Z kolei poprzez dźwięki sprawia, że patrzysz na ekran dokładnie tak, jak zażyczył sobie tego reżyser. I to jest taka moja mała fascynacja.

(źródło: Machina)

Fine.




Dodaj komentarz