Vijay Iyer: Nowa karma dla jazzu

Żaden z jazzmanów nie zebrał w ostatnich latach tylu pochwał co Vijay Iyer. Nowojorski pianista, doktor fizyki i jeden z najbardziej wpływowych hindusów świata 28 listopada da w Kaliszu solowy występ

 

Wiele o kondycji amerykańskiego rynku jazzowego mówi liczba 8000. Niespełna tylu rodaków Vijaya Iyera (czyt. widżeja ajera) kupiło ostatnią płytę jego tria. A to właśnie za sprawą „Historicity” muzykiem roku okrzyknęły pianistę czołowe instytucje branżowej krytyki na czele z magazynem „Downbeat” oraz Jazz Journalists Association. Doniosłość „Historicity” punktowały gazety codzienne: „New York Times”, „Los Angeles Times” czy „Village Voice”. Słupki sprzedaży nie wróżą mu mainstreamowego sukcesu, ale to właśnie Iyera uznaje się za symbol nowego ruchu w jazzie, który mógłby reanimować ten gatunek po blisko trzech dekadach odrętwienia. Dlaczego Iyer? Ma talent, charyzmę i dobrą karmę.

– Dostawałem już podobne nagrody, ale sporadycznie, nic tak monstrualnego. Zadziwiła mnie ta kumulacja – przyznaje Iyer w rozmowie z „Przekrojem”. 28 listopada pojawi się na scenie kaliskiego Centrum Kultury i Sztuki, gdzie będzie promował wydaną w październiku płytę „Solo”. Już jedenastą w jego dorobku, ale pierwszą, na której utrwalił swoją samotną improwizację. Nowojorski pianista wraca do Polski pięć miesięcy po tym, jak jego trio dało najlepszy koncert całego festiwalu Warsaw Summer Jazz Days. Iyer zademonstrował tam nie tylko niebywałą wrażliwość muzyczną, ale także wyrozumiałość. Odbywająca się po sąsiedzku dyskoteka wprawiała ściany Sali Kongresowej w ponure wibracje. Iyer tylko raz zażartował na ten temat, a potem skoncentrował się na fortepianie, a my z nim.

Skrzyżowanie kultur

Vijay Iyer potwierdza teorię, jakoby największe talenty rodziły się na skrzyżowaniach. W latach 60. jego rodzice skorzystali ze złagodzenia amerykańskich przepisów imigracyjnych i wraz z tysiącami Hindusów przenieśli się do Kalifornii, gdzie Vijay przyszedł na świat jesienią 1971 roku. Z dzieciństwa zachował dwa wspomnienia: mozół, z jakim Hindusi usiłowali integrować się na obczyźnie oraz towarzyszące ich zjazdom koncerty muzyki karnatyckiej, charakterystycznej dla południowych Indii.

Na zainteresowanie Iyera schedą po przodkach w latach 80. nałożyła się fascynacja rockiem, a później jazzem. Za sprawą tego ostatniego w wieku osiemnastu lat postanowił zostać pianistą, chociaż od trzeciego roku życia uczęszczał na lekcje gry na skrzypcach. Nie dość, że zaczął późno, to jeszcze uparł się, by tajniki klawiatury zgłębiać samodzielnie. A czasu na to nie miał przesadnie wiele, bo równolegle studiował matematykę oraz fizykę na Uniwersytecie Yale, by później zostać doktorantem na Uniwersytecie Kalifornii w Berkeley. Długo można by dywagować, do czego doprowadziłoby połączenie trzech pasji Iyera (indyjskiej, jazzowej i naukowej) z klasycznym wykształceniem muzycznym, ale na szczęście nie musimy zgadywać.

Dezaprobata wobec akrobatyki

Z reguły muzycy przy dyskretnym wsparciu przypadku najpierw odkrywają tak zwany własny styl, a następnie szukają dlań artystycznego uzasadnienia. Vijay Iyer zaczął od opracowania strategii na papierze. Po obronie doktoratu z fizyki poświęcił się badaniom nad percepcją muzyki. Jak umysł reaguje na dźwięki? Jak pracuje mózg wykonawcy? Jaka w tym rola ludzkiego ciała? Gdy odpowiedział na te pytania w szeregu prac naukowych, dopiero wówczas zabrał się za przekuwanie teorii w praktykę.

Kto nie zdaje sobie sprawy z jego intelektualnego przygotowania, musi być zaskoczony tym, jak Iyer łączy w swojej muzyce wolną od schematów improwizację z głębokim zamysłem kompozycyjnym. Ta paradoksalna koegzystencja przywodzi na myśl takich mędrców jazzowej pianistyki jak Duke Ellington czy Thelonious Monk. – Obaj są moimi bohaterami. Filozofia Monka jest mi bardzo bliska i wiele nauczyłem się poprzez samo tylko słuchanie jego nagrań – przyznaje Iyer, wyraźnie zadowolony z tego porównania. – Obecnie mamy bardzo wielu pianistów, którzy przede wszystkim… grają. Ten trend zapoczątkował Wynton Kelly. Potem przyszli Herbie Hancock, Chick Corea, Keith Jarrett, Brad Mehldau. To rodzaj pianistycznej atletyki. Mnie nie interesuje kunszt wykonawczy. Ani nawet styl. Słucham uczuć. Szukam autentyzmu – dodaje.

Iyer nie tylko w słownych deklaracjach dystansuje się od akrobatów klawiatury. Na lipcowym koncercie w Warszawie ani razu nie przyłapałem go na popisywaniu się. To zresztą specyfika całego Vijay Iyer Trio (w jego skład wchodzą jeszcze kontrabasista Stephan Crump i zjawiskowy perkusista Marcus Gilmore). Kiedy któryś z muzyków wysuwa się na pierwszy plan, pozostali podążają za nim, zamiast chować się w cieniu. Po jednym zetknięciu z tą trójką jakże powszechna instytucja „przygrywania” soliście już na zawsze będzie dla was zwykłą nieprzyzwoitością.

Ukryta narracja

Kiedy pytam Iyera, o czym on sam myśli, będąc na scenie, odpowiada: – Chodzi o opowiadanie historii. To bardzo nieuchwytna cecha i trudno odnieść ją do muzyki instrumentalnej, ale sercem jazzu są osobiste historie. Muzycy od początku przemycali je pod zasłoną dźwięków, bo jazz rodził się w skrajnie nieprzyjaznych warunkach. Sam dorastałem w społeczności amerykańskich Hindusów, których na zmianę ignorowano, uciszano lub terroryzowano. Dlatego doceniam znaczenie i moc tej ukrytej narracji. To ona leży u sedna jazzu. Jest jego najcenniejszym składnikiem.

Podążanie tym tropem musiało go doprowadzić do nietypowych osobowości muzycznych. W latach 90., już po przeprowadzce do Nowego Jorku, pobierał nauki u zapatrzonego w afrykański folklor saksofonisty Steve’a Colemana. Z kolei wspólnika w ożywianiu tradycji przodków odnalazł w Rudreshu Mahanthappie, swoim rówieśniku i kolejnym potomku indyjskich imigrantów. Ni to poeta, ni to raper Mike Ladd nagrał wspólnie z Iyerem dwie płyty, a to barwne grono uzupełniają Karsh Kale (hinduska elektronika), John Zorn (ambasador tradycji klezmerskiej) oraz DJ Spooky, czyli podobny Iyerowi muzyczny filozof, tyle że reprezentujący frakcję hiphopową.

– Szanuję własne korzenie i czuję się częścią historii jazzu, ale staram się wychodzić naprzeciw temu, co nadejdzie jutro – mówi Iyer. Mimo czterdziestki na karku przeskakuje gatunkowe miedze z lekkością właściwą pokoleniu mp3. Na „Historicity” oprócz własnych kompozycji i jazzowych klasyków przypomniał Steviego Wondera i słynną „terrorystkę muzyczną”ze Sri Lanki znaną jako M.I.A. Jego solowy debiut w połowie składa się z coverów: są tu standardy Ellingtona i Monka, ale płytę otwiera „Human Nature” Michaela Jacksona. – Dla krytyków i słuchaczy to punkty zaczepienia, które ułatwiają strawienie reszty materiału. W pewnym sensie i ja, i publiczność musimy wyjść z naszych dotychczasowych sfer zainteresowań. Spotykamy się w połowie drogi – tłumaczy Iyer.

Nadzieja zwycięzcy

W sierpniu indyjska edycja magazynu „GQ” umieściła Iyera na liście 50 najbardziej wpływowych Hindusów świata. Właśnie takie pozabranżowe wyróżnienia sprawiają, że wielu widzi w nim odnowiciela zepchniętego na margines gatunku. (Jazz odpowiada za 3% rynku nagrań w USA). Mimo odważnych poszukiwań Iyer potrafi bowiem zdobyć zaufanie publiczności nieoswojonej z muzyką improwizowaną.

– Ostatnio bez przerwy się o nim słyszy. Sam chciałem zaangażować go w pewną produkcję w Polsce, która ostatecznie nie wypaliła, ale mam nadzieję jeszcze z nim zagrać. Łączy nas chociażby fascynacja Monkiem i Ellingtonem – mówi nam Tomasz Stańko. Wspomnianą wcześniej niewygórowaną sprzedaż „Historicity” Stańko uważa za spory sukces. – Tacy ludzie jak Miles Davis, Keith Jarret czy Jan Garbarek osiągają niekiedy milionowe nakłady, ale jazz jest muzyką koncertową, na płytach sprzedaje się kiepsko. Iyer i tak dobrze sobie radzi jak na tak postępową muzykę.

– Vijay potrafi wykreować na występach odpowiednią atmosferę, buduje sporo napięcia – dodaje Leszek Możdżer. – Jest postacią charyzmatyczną, ale to nie wszystko. Siegfried Loch, szef wytwórni ACT, mówił mi niedawno, że to jeden z jego najbardziej pracowitych muzyków. Ciągle podróżuje, gra mnóstwo koncertów. I to przekłada się na popularność.

Iyera nazywa się przyszłością jazzu, ale on sam z typową dla siebie skromnością woli wskazywać na młodszych. Chociażby na swojego perkusistę Marcusa Gilmore’a. – On ma dopiero 24 lata, a już tyle potrafi. Jedynym talentem takiego kalibru jest Esperanza Spalding – mówi Iyer. Spalding to 26-letnia wokalistka i kontrabasistka, którą wyróżnia obojętność wobec podziałów gatunkowych, przenikliwy głos i potężne afro.

– Serce rośnie, kiedy obserwuje się w akcji Marcusa czy Esperanzę. Jej twarz nie bez powodu zdobi plakat każdego festiwalu, na którym ma wystąpić. Patrzysz na nią i myślisz sobie: tak młoda osoba, a tyle w niej pomysłów i kreatywności! Wiesz, że jej imię oznacza „nadzieję”? Trudno o większą symbolikę – śmieje Vijay Iyer, którego imię w sanskrycie oznacza „zwycięzcę”.

(„Przekrój”, 47/2010)

• Czytaj także: wywiad z Vijayem Iyerem

 

Fine.




Dodaj komentarz