Alternatywa dla kina

Lubicie Daft Punk, Grizzly Bear i muzyków Radiohead? Zaglądajcie częściej do kina. Coraz częściej można tam usłyszeć gwiazdy alternatywy

Po premierze znakomitego „Gdzie mieszkają dzikie stwory” reżyser Spike Jonze zaprezentował jeszcze jedną, mniejszą produkcję. W krótkometrażowym dramacie „I’m From Here” (do obejrzenia w serwisie YouTube) nie pozwolił kinomanom oglądać wielkich gwiazd, za to kazał im ich słuchać. Ścieżkę dźwiękową zapożyczył bowiem u takich tuzów alternatywy jak Animal Collective, of Montral czy Sleigh Bells. A równolegle Jonze kręcił teledysk dla kanadyjskiego zespołu Arcade Fire, których wtedy można było jeszcze nazywać „alternatywą” – w końcu pierwsze miejsce na liście Billboardu zaliczyli dopiero w sierpniu.

Nie tylko Jonze jest znużony hollywoodzkimi rzemieślnikami pokroju Johna Williamsa i szuka dla nich – no właśnie – alternatywy. David Fincher napisanie muzyki do „The Social Network” powierzył Trentowi Reznorowi, liderowi Nine Inch Nails, którego nie lubi ani telewizja, ani radio. Ci, którzy widzieli już „Tron: Dziedzictwo” Josepha Kosinskiego spierają się, czy bardziej monumentalne wrażenie robi trójwymiarowa grafika, czy też elektroniczno-symfoniczna ścieżka dźwiękowa francuskiego duetu Daft Punk. Ich rockowych rodaków z grupy Phoenix do nowego filmu „Somewhere” zwerbowała Sofia Coppola, a o oprawę muzyczną filmu „John Lennon. Chłopak znikąd” zadbał elektroniczny duet Goldfrapp. W ekranizacji książki „Norwegian Wood” Hurukiego Murakamiego usłyszymy Jonny’ego Greenwooda z Radiohead – tego samego, który przed trzema laty wykreował duszną atmosferę oscarowego „Aż poleje się krew”. Dlaczego aż tylu reżyserów woli dziś słuchać tych, którym do komponowania służy gitara i laptop, a nie partytura?

Pokrewieństwo dusz

– Fenomen oryginalnego „Tronu” wynikał nie tylko z obrazu, ale także z innowacyjnej muzyki Wendy Carlos. Wiedziałem że powinienem pójść tym samym tropem. Dlatego zamiast szukać tradycyjnego kompozytora, umówiłem się na kawę z Daft Punk. Okazało się, że „Tron” ma dla nich ogromne znaczenie i ostatecznie to oni sprawdzali, czy ja dorastam do legendy tamtego filmu – śmiał się Joseph Kosinski. – Spędziłem z nimi ponad rok przy tym soundtracku. Nie znam innego filmu, w przypadku którego praca nad muzyką wystartowałaby na wiele miesięcy przed zdjęciami. Integracja pomiędzy muzyką i obrazem w „Tronie” osiągnęła niewiarygodny poziom.

Zaangażowanie i poważne, ale także odważne podejście do materii filmowej to jeden z powodów, dla których reżyserzy gotowi są zaryzykować współpracę z kinowymi naturszczykami. Innym jest wiarygodność. Bo czy scenie zakochania dwojga trzydziestolatków powinna towarzyszyć muzyka, z którą najpewniej ani oni, ani widzowie nie mają nic wspólnego? To samo pytanie zadał sobie Derek Cianfrance, reżyser „Blue Valentine” z Michelle Williams i Ryanem Goslingiem w rolach młodych małżonków.

– Przez dziewięć z dwunastu lat, które poświęciłem „Blue Valentine”, w głowie słyszałem Vangelisa. I oto nagle mój przyjaciel i były wykładowca Phil Solomon zapoznał mnie z grupą Grizzly Bear. Ich muzyka jest niewiarygodnie filmowa! Brzmią jakby klasycznie, a zarazem nowocześnie. Do tego zespół pisze o relacjach. Natychmiast poczułem pokrewieństwo. Do fragmentów filmu zacząłem sobie puszczać ich piosenki, a te z kolei zainspirowały mnie do dalszego pisania. Jeśli w odtwarzaczu kręcili się Grizzly Bear, nigdy nie zdarzała mi się blokada twórcza – wspominał Cianfrance w jednym z wywiadów. W podobnym tonie o swoim „Greenbergu” z Benem Stillerem i Gretą Gerwig wypowiadał się Noah Baumbach, który warstwę muzyczną powierzył nowojorskiemu LCD Soundsystem. – Po raz pierwszy w życiu poczułem, że muzyka jest rzeczywistą częścią filmu – mówił Baumbach.

Powrót do sławy

Ac co z tego wszystkie mają same zespoły? W niełatwych rynkowo czasach wypada przypomnieć pewne popularne przysłowie, a zawsze bezpieczniej sprzedać kilka utworów do filmu, niż ryzykować występ w reklamie biustonoszy albo napoju gazowanego. Dla tych, którzy nie pracuję przy wysokobudżetowych produkcjach pokroju „Tron”, bardziej niż honorarium liczy się okazja, aby pokazać się nowej publiczności. Ilu fanów zyskali The Shins dzięki gościnnej wizycie w „Powrocie do Garden State”? Albo Sigur Rós po tym, jak w kluczowej scenie „Vanilla Sky” Tomowi Cruise’owi towarzyszyła jedna z ich piosenek? Albo M.I.A. za sprawą rewolwerowych wystrzałów w oscarowym „Slumdog Millionaire”? Znamy dokładną odpowiedź: bardzo wielu.

„Przekrój” 1/2011

 

 

Fine.




Dodaj komentarz