W przypadku muzyki

Najstarszy wiekopomny przypadek, o jakim mi wiadomo, to głuchota Beethovena. Bez niej fortepian – a przy okazji kilka dosyć znanych kawałków – brzmiałby inaczej. Gdyby Beethoven nie był głuchy, albo gdyby głuchy był kompozytor mniej dziejotwórczy, fortepian byłby mniejszy gabarytami i barwą. I wciąż widywalibyśmy przy nim więcej kobiet niż mężczyzn.

Rock and Roll

Festiwalem węzłowych przypadków był wiek dwudziesty. Weźmy nie-taki-znowu-drobiazg: termin „rock and roll”. Spopularyzować go miał Alan „Moondog” Freed na antenie WJW, lokalnej rozgłośni z Cleveland, w której prowadził audycję poświęconą rhythm’n’bluesowi. Tyle że jej zasięg był, no właśnie, lokalny.

Co innego koncerty, jakie Freed organizował począwszy od marca 1952 roku, czyli zaraz po rozpoczęciu kariery radiowej. Na plakacie czarni obok białych (lekki skandal), a wśród czarnej publiczności pojedyncze białe twarze (ciężki skandal). Krótko mówiąc: zaczątek tego, co R&B i race music uczyniło rock’n’rollem. Debiutancki „Moondog Coronation Ball” trzeba było zakończyć po jednym utworze, bo dwadzieścia tysięcy osób usiłowało wtargnąć do sali mieszczącej niecałe dziesięć. Tym głośniej było o kolejnych koncertach, którym wkrótce towarzyszyć miał już zupełnie inny szyld.

Doniosłą zmianę na afiszach wymusił zubożały sprzedawca uliczny z Nowego Jorku, przypadkiem posługujący się tym samym pseudonimem co Freed. I na tyle do niego przywiązany, żeby po pierwszej nowojorskiej edycji „Moondog Coronation Ball” donieść na promotora sędziemu i zmusić Freeda do przemianowania imprezy. Odtąd czarni i biali grali dla czarnych i białych pod nowym hasłem: „The Rock and Roll Show”.

Przypadkowe były początki rock’n’rolla – bo oprócz imienia także dziwna kariera „Rock Around the Clock” – ale zbieg okoliczności winny był również niespodziewanego schyłku gatunku pod koniec lat 50. Elvis Presley trafia do wojska, z którego wychodzi spacyfikowany. Buddy Holly ginie w katastrofie samolotu. Za kontakty seksualne z 14-latką Chuck Berry trafia na pięć lat za kratki. A karierę Jerry’ego Lee Lewisa rujnuje ślub z 13-letnią kuzynką. Ich miejsce zajmują Neil Sedaka, Paul Anka, Bobby Vee, Richie Nelson, Bobby Rydell i Fabulous Fabian – piwo bezalkoholowe, kawa bezkofeinowa, elektroniczne papierosy, filmy z dubbingiem, cola light i recenzje bez ocen. Na kilka lat świat pogrąża się w mroku – chyba że ktoś lubi twista.

Punk

Bez Sex Pistols punk byłby rewolucją rewolucjonistów, a nie całego pokolenia – przynajmniej w odczuciu tegoż pokolenia. Z kolei Sex Pistols byliby jednymi z, a nie jedynymi, gdyby nie pamiętny występ w programie „Today” w londyńskiej telewizji Thames (tak, tej z czołówki Benny’ego Hilla).

Bez wizyty u Billa Grundy’ego, który wbrew swojej zapowiedzi na końcu programu nie zaprosił już nikogo więcej do studia, nie byłoby oburzonych telefonów od widzów, Sex Pistols nie musieliby uciekać ze studia, a nazajutrz czytać o sobie złych rzeczy nawet w prasie pozalondyńskiej, która tego nadawanego lokalnie show oglądać nie mogła. Jeszcze przed nagraniem debiutu nie wyrzuciłaby ich wytwórnia EMI, a pracownicy tłoczni nie odmówiliby pakowania wydanego przed tygodniem singla „Anarchy in the U.K.”. Nie odwołano by 20 z 27 koncertów Pistolsów i nie wykluczono by ich z oficjalnego obiegu muzycznego. To nie sprowokowałoby ich do pójścia w relatywny hardcore i nagrania „God Save the Queen”, co nie przyniosłoby im totalnego banu medialno-koncertowego i nie zachęciło do hardcore’u obiektywnego, czyli wynajęcia statku i urządzenia na Tamizie własnoręcznie nagłośnionego wyścigu z flotyllą królewską. Malcolm McLaren nie zostałby potem aresztowany, a Sex Pistols parę razy pobici. Nie debatowałby o nich w brytyjski parlament i nie ustaliłby podczas tejże debaty, że punk rock „stanowi zagrożenie porządku publicznego”. „God Save the Queen” nie dotarłoby wreszcie do pierwszego miejsca brytyjskiej listy sprzedaży, a jeśliby nawet dotarło, to nie w tak spektakularnym stylu, który ośmieszył tuzin instytucji oraz kilka konkretnych osób na czele z królową i wstrząsnął połową społeczeństwa – dając ubaw całej reszcie.

Przypadkowy był zarówno przebieg „Today”, jak i sam fakt, że te trzy minuty w ogóle się zdarzyły. Gośćmi wieczoru mieli być Queen, ale w ostatniej chwili odwołali wizytę. EMI podesłało więc na szybko zastępstwo – nie było czasu na rozważanie konsekwencji ani na ustalenie scenariusza programu z prowadzącym. Bill Grundy z kolei podpuszczał Sex Pistols oraz ich pstrą obstawę, bo przed emisją wypił to i owo – częstując przy okazji także muzyków. Trzeźwy Grundy nie rzuciłby w kierunku Siouxsie Sioux „We’ll meet afterwards, shall we?”, a to po tej propozycji nastąpiło clou programu:

Jones: You dirty sod. You dirty old man.
Grundy: Well keep going chief, keep going. Go on. You’ve got another five seconds. Say something outrageous.
Jones: You dirty bastard.
Grundy: Go on, again.
Jones: You dirty fucker.
Grundy: What a clever boy.
Jones: What a fucking rotter.
Grundy: Well, that’s it for tonight.

Powyższy dialog nie powinien mieć miejsca choćby dlatego, że Jones już na samym początku rozmowy rzucił: „We’ve fuckin’ spent it, ain’t we?”. Dysponowany Grundy w tej sekundzie zakończyłoby spotkanie. A zresztą wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby Sex Pistols łaskawie poinformowano, że program jest nadawany na żywo.

Hip-hop

Swój dorosły kształt zawdzięcza prawdziwej kumulacji przypadków. Z czterech standardowych składników aż dwóch – upstrzonej skreczami didżejki i rapu – chciał traf.

Skrecze wymyślił piętnastoletni Theodore Livingston, przestawiający się potem jako Grand Wizard Theodore. Wszyscy, którzy oglądali „Scratch”, znają tę rozbrajającą historyjkę: jest 1976 rok, Theodore – którego prostej didżejki uczy starszy o trzy Grandmaster Flash – słucha winyli w swoim pokoju. Słucha głośno, a to sprowadza jego matkę. „Zaczęła walić w drzwi i grozić, że jeśli nie ściszę muzyki, to ona zrobi to za mnie” – wspominał  Livingstone w „Scratch”. Żeby usłyszeć, o co chodzi rodzicielce, Theodore stopuje winyl dłonią i w ten sposób dokonuje najważniejszego dotknięcia w dziejach muzyki. „Kiedy już sobie poszła, pomyślałem, że to całkiem fajny pomysł! Spróbowałem ponownie. Mijały tygodnie, miesiące, a ja testowałem różne nagrania. Gdy byłem gotów, urządziliśmy imprezę. I wtedy właśnie po raz pierwszy pokazałem, czym jest skrecz”.

(Scenkę tę, zabawnie nawet, ktoś odtworzył na YouTube, podpisawszy: „Mini short I shot for my class presentation on the SCRATCH documentary. I got an A…Im sure you can see why”).

Postronni często utożsamiają rap z hip-hopem, ale do trójcy didżejka-graffiti-breakdance dołączył on stosunkowo późno, bo dopiero pod koniec lat 70., i to niejako przy okazji czegoś innego. Za symbolicznego wynalazcę robi tym razem Kool Herc, jeden z pionierów didżejki – czyli traktowania gramofonów tak, jakby były tyleż odtwarzaczami, co instrumentami – a przypadkiem także jamajski imigrant. Jakie wygląda jamajskie podejście do występów scenicznych – więcej konferansjerki niż śpiewania, a teraz wszyscy podnieśmy ręce – pokazywał wtedy światu Bob Marley.

DJ Kool Herz podobnie zachowywał się na własnych imprezach: entuzjastycznie anonsował gościnnych „wykonawców”, zagrzewał b-boyów, pozdrawiał znajomych i reklamował parkiet. Rymowane, a z czasem coraz bardziej wyrafinowane – było się od kogo uczyć, bo z jednej strony Gil Scott-Heron, z drugiej Count Machuki – obwieszczenia te ewoluowały w samodzielne rzemiosło. Szczególnie po tym, jak Kool Herz postanowił skoncentrować się na gramofonach. Wodzirejkę powierzył wówczas dwóm asystentom: mistrzom ceremonii, muzyki komentatorom, mikrofonu kontrolerom, Movers of the Crowd – po prostu MCs.

Ciąg dalszy powinien nastąpić – mam nadzieję, że już w komentarzach.

Fine.




4 komentarze

  1. jw pisze:

    Ciekawy tekst. Historia kultury hiphop jest pelna przypadkow, chocby graffiti („taki 183”, czyli chlopiec ktory stwierdzil ze bedzie pisal na miescie swoje imie i nr ulicy na ktorej mieszkal). Co do muzyki, to pewnie wiele sampli „znalazlo sie” przez przypadek. I tak troche a propos:

    http://www.youtube.com/watch?v=t-SCGNOieBI

  2. Pablo Renato pisze:

    Pomyśl, jaka fajna byłaby książka/komiks/film z alternatywną wersją świata muzyki, w którym owych przypadków nie było, jak np. w „Watchers”.

    Dajmy na to, że nie Jesse Garon Presley umiera przy urodzeniu, tylko jego brat bliźniak, Elvis. I dalej taką teorię motyla ciągnąć.

  3. […] brzemiennych w skutki przypadków i drobiazgów: od głuchoty Beethovena (rozmiary fortepianu) po rock’n'roll, hip-hop i punk. Dopisuję Cosbych do […]

  4. […] kiedyś przypadkach w muzyce, które potrafią rodzić całe gatunki muzyczne albo przynajmniej nadawać im nazwy. Potrafią […]

Dodaj komentarz