A moment in time

Po lekturze ostatniego felietonu Marka Richardsona zastanawiam się:

If you could actually be there for any moment in music history, what would it be?

Ktoś już wie?

 

Fine.




13 komentarzy

  1. Pablo Renato pisze:

    Ten, w którym Beatlesi nagrywają dla Decca Rec. Powiedziałbym Dickowi Rowe: „masz rację chłopie, to zespół bez przyszłości, daj mi ten nagrany przez nich krążek, pójdę go wyrzucić, bo jest zupeeeełnie bezwartościowy”.

  2. Zabawne, też ostatnio o tym myślałem i wyszło mi, że ciepły wieczór, połowa lat 50tych, Nowy Jork, 52nd Street…przy moim boku najchętniej Kim Novak albo Lee Remick…;-)

  3. Mariusz Herma pisze:

    Kilka propozycji:

    dla dobra sprawy: namówić Wagnera, by na premierze „Parsifala” publiczność mogła jednak oklaskiwać wykonawców w przerwach pomiędzy aktami

    dla frajdy: Beatlesi na dachu

    dla chwili: ustanowienie „world music”

    żeby potem napisać książkę: Eno w szpitalu

    żeby poznać prawdziwą wersję: Dylan w Newport

    dla śmiechu: Johnny Rotten w San Francisco doznaje olśnienia przy „No Fun”

    nie dla śmiechu: Floydzi nie poznają Barretta

    dla klimatu: DJ Shadow w winylowej piwniczce, dowolny moment z tych kilku lat

  4. PopUp pisze:

    John Coltrane schodzi latem 1964 z piętra „like Moses coming down from the mountain” (za Alice Coltrane) trzymając manuskrypt z aranżacją „A Love Supreme” i mówi, że ma. Pal sześć, że nagrał to potem w kwartecie, a nie w nonecie, jak sobie zapisał, po raz pierwszy coś w ogóle rozpisując

  5. Pijotr pisze:

    Zgodzę się z Shadowem, dorzucę jeszcze:

    Moment, w którym w południowym Londynie ktoś zaczął majstrować oscylatorem do dubowego bitu,

    Poranek z Maharishim i Czterema Angolami w Rishikeshu,

    Louis Armstrong gra pierwszy koncert po spaleniu jointa, w trakcie którego niszczy dotychczasowe pojmowanie jazzu grając 125 wysokich C pod rząd,

    No i oczywista oczywistość, czyli Woodstock.

  6. Pijotr pisze:

    Ach, wreszcie mam późnego zwycięzcę:

    Grudniowy wieczór w paryskim hotelu, Miles Davis gromadzi muzyków, którzy widzą się po raz pierwszy w życiu, i z improwizacji powstaje soundtrack do 'Windą na szafot’. Mmmm.

  7. Mariusz Herma pisze:

    Myślałem o Woodstocku, ale to chyba trzeba by doprecyzować.
    Osobiście oddałbym Hendrixa i Sly&tFS za minę Langa, gdy musiał wybrać pomiędzy budową głównej sceny a pilnowaniem płotu.

  8. Marceli Szpak pisze:

    1 – chwila, gdy Sid Vicious dowiaduje się, ze właśnie dostał pracę w Sex Pistols

    2 – chwila, kiedy Nico po raz pierwszy podchodzi do mikrofonu, żeby zaśpiewać Sunday Morning

    3 – cała sesja podczas której Saunders i Thomas nagrywają kanoniczną wersję Creator has a master plan

    4 – chwila, w której Waits mówi „dość bar piano, chce być Beefheartem” i wymyśla Swordfishtrombones

  9. g pisze:

    wersja bolesna\sadystyczna: kiedy Mark Sandman (Morphine) doznaje rozległego zawału serca podczas koncertu.

  10. Marceli Szpak pisze:

    @ G – to nie lepiej na 10 minut przed tym koncertem, zeby zrobić Ej, Sandman, daj se dziś spokój, słabo wyglądasz, może poszedłbyś do lekarza?

  11. g pisze:

    twoja wersja lepsza, ale na pewno mniej sadystyczna

  12. lewar pisze:

    przełom 70tych i 80tych w NY i doświadczenie całego tego gang bangu na gatunkach muzycznych, co się nań mówi no wave.
    mógłbym typem co załatwia booze&drugs Jamesowi Chance’owi lub pimpem jakiegoś damskiego bandu, np. Pullsalama. Ew nosić bas za panią z Bush Tetras.

  13. […] co więcej – grał w utworze „The Creator Has A Masterplan”. To tak a propos tego wpisu i uwagi w komentarzach Marcelego […]

Dodaj komentarz