Atu

Każdy gatunek muzyczny wyhodował sobie rodzaj ostatecznego kryterium oceny, argumentu koronnego decydującego o definitywnym za lub przeciw – niekiedy wbrew wszelkim innym przesłankom. Przywołanie go rozjeżdża wszelkie inne argumenty, a w sytuacji przyparcia do muru uwalnia przypartego od konieczności dalszego tłumaczenia się. Przy czym to, co w jednym nurcie uchodzi za walor nad walory, w innym może oznaczać natychmiastową dyskwalifikację.

W rocku progresywnym takim tradycyjnym atu była, naturalnie, progresja. Rozumiana jako ambicja, a mierzona chociażby złożonością utworów  – w praktyce często ich długością – a czasem kunsztem wykonawczym. Wyczytanie z tylnej okładki płyty, że wszystkie utwory mają po 15 minut, dla wielu stanowiło autentyczną zachętę do kupienia bez uprzedniego przesłuchania. Ta sama obserwacja wśród popowców automatycznie wzbudziłoby panikę. U hipsterów – obrzydzenie. Typowym anty-atu w progrocku nie była bynajmniej regresywność – neoprog poradził sobie z takim zarzutem znakomicie – ale kalkulowana chwytliwość. Przysłowiowe sprzedanie się, psucie „ambitnej” płyty utworami jednoznacznie singlowymi albo zdrada na całej linii – patrz „cyferki” Yes, a dla niektórych także „So” Petera Gabriela.

Beton próbowali kruszyć wykonawcy w rodzaju Marillion w latach 80. (kuchenny sukces „Kayleigh” i stadionowe koncerty promujące „Misplaced Childhood”) albo Porcupine Tree pod koniec lat 90. (dwie jednoznacznie popowe płyty „Stupid Dream” i „Lightbulb Sun”).  Tyle że z „Misplaced Childhood” wielu radziło sobie tak, że puszczało płytę od czwartego tracka, czyli suity – suita to atu – „Bitter Suite”. Porcupine Tree długo zaś obrywało się za skomercjalizowanie i dopiero z czasem boczenie się na piosenkowego Wilsona zostało uznane za głuchotę. Mimo to gdy Trójka zorganizowała plebiscyt na najlepsze utwory zespołu, zwyciężył wprawdzie kawałek z „Lightbulb Sun”, tyle że z płyty zdominowanej przez piosenki o długości radiowej słuchacze wybrali „Russia on Ice” – trwające 13 minut.

Schlebianie niskim gustom jeszcze bardziej nie uchodzi w muzyce filharmonicznej przynajmniej od początku poprzedniego wieku, przynajmniej w Europie. Populizm jest gorszy niż jawne naśladownictwo (w przeciwnym razie z minimalizmu nie skorzystałoby więcej niż jakieś pięć osób), stąd też zadziwiające nieraz rozbieżności w odbiorze Sibeliusa czy Barbera pomiędzy oświeconymi krytykami a niedouczoną ciżbą. Niby w ostatnich dekadach strach przed przystępnym stopniowo malał i widuje się opinie, że gros współczesnej awangardy partyturowej skrywa jedynie brak pomysłu, ale to przecież też nic nowego. Już Strauss miał spytać Hindemitha: „Dlaczego komponuje pan atonalnie? Przecież pan ma talent!”. Jedną nazbyt chwytliwą melodią wciąż bardziej można zaszkodzić swojej kompozytorskiej przyszłości niż bezmyślnym waleniem przez 60 minut w preparowany fortepian.

Hooki wywalczyły za to w ostatniej dekadzie miejsce na najwyższym szczeblu drabiny w świecie indie(popu). Wystarczy zliczyć hooki na Pitchforku czy Porcys. Kiepska produkcja? Banalne kompozycje? Ujemna charyzma? Hooki są. Braku hooków nie zastąpi żadne z wymienionych.  Bez hooków świetnie poradził sobie za to pop minionych już lat dwutysięcznych, czyli ewidentnie dekady produkcji. Miejsce refrenów wyparły jednotonowe melorecytacjebyć może pozostałość po przetoczeniu się przez Billboard hiphopowego walca. O przesunięciu priorytetów najlepiej świadczą znane z kilku poprzednich rewolucji w muzyce rozrywkowej reakcje rodziców na muzykę ich młodocianych potomków: „To nazywasz muzyką?”

Hiphopowi neofici zwykli radzić sobie parką uniwersalnych argumentów: świetny flow & tłuste bity. A jeśli flow jest leniwy i bity mdłe, to nie ma o czym nawijać.  W metalu liczy się charakter – powaga, bezkompromisowość, charyzma, swoiście rozumiane męstwo – objawiający się w recenzjach palbami kinestetycznych epitetów. W bluesie (surowe), punku (czadowe), grunge’u (szczere) i kilku innych gatunkach (hip-hop wśród weteranów) fundamentem jest rozmaicie wyrażany autentyzmbo przecież nie nowatorstwo. W elektronice nieśmiertelny klimat (dla niektórych o dziwo „organiczny sound” przeciwstawiany plastikowi), a w gatunkach silnie zrytmizowanych wszelkie niedostatki rekompensuje działanie transogenne. Co rządzi country – zgaduję, że życiowe historie.

Hipereklektyczna dekada miniona skomplikowała nam sytuację. Wcześniej każdy w szkole wiedział, dlaczego jego muzyka jest najlepsza. Z rozmyciem gatunkowym rozmyciu poczęły ulegać owe żelazne kryteria. Mieszając się, gatunki zamieszały także w głowach fanów, bo skoro pop nie musiał mieć już hooków, indie nie musiało brzmieć jak indie i być indie, progrockowcy nie musieli być progresywni, to jak dyskutować? Poszukiwanie uniwersalnego atu ery eklektyzmu wielu zaprowadziło… do eklektyzmu.

Gloryfikacja eklektyzmu – odruchową sympatię budzi gitara basowa w filharmonii (Mykietynowa „Pasja”), migoczące jabłuszko pomiędzy gitarami (połowa współczesnych kapel rockowych), żywe bębny i dęciaki na imprezie dance (vide ostatnia wizyta Katy B), eklektyczny ma być rock, eklektyczny ma być hip-hop i jazz – przeniosła się jak wszyscy doskonale czujemy na słuchaczy. Masz dobry gust, jeśli masz gust eklektyczny. Stąd blisko do przymusu słuchania wszystkiego i oczekiwania tego samego od wykonawców. I stąd też absurdalna nieraz negacja muzyk pozostających w ramach swoich gatunków – gatunków, w których eklektyzm nigdy nie był zaletą, lecz jedynie trzeciorzędną cechą, czasem nawet niechcianą – przy pomocy prostego a bolesnego zarzutu: zaszufladkowane.

Fascynujące było to wielkie miksowanie i jego wpływ na dyskurs muzyczny. Ostatnio odczuwam jednak tęsknotę za muzyką stylistycznie jednoznaczną czy też po prostu spójną. Bo frankensteiny w rodzaju ostatniego Bibio stają się męczące. Studiowanie obcych stylistyk zastępuje gatunkowa turystyka. A nadużywane, powoli dewaluuje się nam także ostatnie żyjące atu. Czy dla wygody dyskusji i spokoju wewnętrznego wycofamy się do jaskiniowych wspólnot oraz objawionych im każdorazowo prawd? Czy raczej rozpłyniemy się wyczekiwanej przez wielu subiektywistycznej utopii, która zarzut słabego flow pozwoli sparować „interesującym wykorzystaniem dysonansów”? Jeśli trzeba wybierać, to głosuję za grą bez atu.

Fine.




10 komentarzy

  1. Pablo Renato pisze:

    „Poszukiwanie uniwersalnego atu ery eklektyzmu wielu zaprowadziło… do eklektyzmu.”

    Wniosek taki, że pisanie o muzyce jeszcze nigdy nie było tak trudne i tak demokratyczne zarazem.

  2. ArtS. pisze:

    Ciekawe, co byłoby atu w przypadku noise’u… może nadmiarowość?

  3. Mariusz Herma pisze:

    Statystyka najczęściej występujących słów w noise’owi poświęconej cżęści RYM jednoznacznie wskazuje na słowo „harsh”. Potem jest m.in. „experimental”, „death”, „torture”, a dopiero na dalekim końcu – „overload”.

  4. niki pisze:

    ciekawe, że ta eklektyczność przenosi się też na oceny ludzi – bardziej ceni się ludzi słuchających „pomieszanej” muzyki niż zamkniętej gatunkowo – bo mają bardziej otwarte umysły, kojarzą się z nowoczesnym stylem życia, tolerancją, Zachodem.

  5. bdg pisze:

    Myślę, że „gra bez atu” czasami nie wychodzi na dobre. Vide: „Jazz Forum”, gdzie przez całe lata trzeba było czekać na recenzję niektórych polskich zespołów i całe grono piszących o jazzie.

  6. fripper pisze:

    „ciekawe, że ta eklektyczność przenosi się też na oceny ludzi”

    Chyba najgorszy jest dogmatyzm i to w jakimkolwiek wydaniu. Mnie na przykład w ogóle nie przeszkadzają ludzie, którzy siedzą zamknięci w jakiejś jednej niszy muzycznej i rzadko się wychylają na zewnątrz. Zaczyna mnie to natomiast irytować kiedy odnoszą się agresywnie do czegokolwiek co wykracza poza ich obszar zainteresowań (postawa typu: „tylko tu jest prawdziwa muzyka”). Ale przyzwyczaiłem się to tolerować, zwłaszcza jeśli na jakiś poziomie jednak z kimś takim muzycznie się dogaduję. Poza tym sam kiedyś taki byłem i pewnie każdy trochę jest (także spośród tu piszących). Rzucanie pomyjami z kolei w kogoś tylko za to, że siedzi w jednej stylistyce i nie eksploruje nic poza tym także jest dogmatyzmem, tylko w drugą stronę. A co to niby za przymus eklektyzmu ma być! Zresztą czego innego wymaga się od dziennikarzy/krytyków, którzy powinni mieć szerszą perspektywę, a czego innego od zwykłych pożeraczy dźwięków.

    To, że jakaś stylistyka nie jest już modna i się o niej nie pisze, to nie znaczy, że już się nic tam ciekawego nie dzieje. Niestety często zdają sobie z tego sprawę tylko ci, którzy w niej aktualnie siedzą. Reszta się zorientuje, kiedy akurat z powodu czyjegoś kaprysu nadejdzie na nią „hajp”. Tak trochę jest z metalem, zwłaszcza black metalem (bądź niektórymi jego przejawami). Czy naprawdę akurat teraz w tym gatunku dzieją się niesamowicie twórcze rzeczy? Czy przez ostatnie 20 lat się nie działo i cały metal wcześniejszy to był buracki syf? Czy faktycznie zespoły z tego nurtu na które teraz jest hajp są aż tak nowatorskie i ciekawe? Chyba nie. Pewnie cały czas coś się działo, ale akurat teraz hipsterska brać postanowiła, że pohajpujemy sobie black metal. Inna sprawa, że dzięki temu sam poznałem kilka fajnych grup, o których pewnie bez tego całego zamieszania bym się nie dowiedział. Ale to zjawisko w swojej najprostszej wersji jest dość płaskie, i zaraz zainteresowanie się przeniesie się na coś innego, a black metal znów będzie passe i nikt się nie przyzna, że nadal słucha np. Wolves in the Throne Room albo Agalloch.

    A tak wracając do głównego tematu. Choćbyśmy nie wiem jak byli otwarci to każdy ma jakieś swoje własne, prywatne „atu”, bez którego „gra” jest niemożliwa. To jest coś nie do przeskoczenia. I chyba najuczciwiej tego właśnie atu się trzymać.

  7. Kris pisze:

    Ostatni akapit frippera podoba mi się równie mocno, jak artykuł Mariusza.

  8. Mariusz Herma pisze:

    Kłopotliwy bywa też eklektyzm pozorowany – słuchanie dwóch kapel (pseudo)jazzowych na krzyż (koniecznie Jazzpospolita), dwóch (pseudo)metalowych (koniecznie Mastodon) i kilku producentów (Flying Lotus tak, Shed już nie, Autechre tak, Pan Sonic już nie), ewentualnie coś z Arvo Parta, najlepiej „Alina” – bo to on ma najczęściej ambicje do wydawania kategorycznych sądów o całej muzyce świata. Ktoś słyszał więcej niż 0,1% całej muzyki świata?

  9. Kris pisze:

    Ja nie słyszałem i raczej nie zamierzam. Nawet nie rozpaczam, że ileś tej muzyki przepłynie mi między palcami.

    Może gdy kiedyś powstanie SI, ona ogarnie wszystko, co stworzyliśmy. I osiągnie mechaniczną nirwanę, jak dotrze do niej to wszystko, co w muzyce ludzie próbują przekazać.

    Czy zrozumie? To nieistotne pytanie…

  10. vlad.palovy pisze:

    Nie sluchalem rocka progresywnego. Meczyl mnie, oczywiscie wiem wystarczajaca ze by miec pojecie, poza tym obejrzalem ostatnio Prog Britania na BBC. Wiele mi to wyjasnilo. Nie da sie czytac H i CH bez minimalnej znajomosci progrocka. Zachwycajacy wpis. Bez Atu to moja ulubiona rozgrywka :D

Dodaj komentarz