…na koncertach jazzowych zrezygnować z krzeseł, jak proponuje naczelny Nextbop i do czego prowokuje Jason Moran? Zeszłoby może nieco powietrza z nadętego balonu po obu stronach sceny? Skoro w 1982 roku średnia wieku uczestników koncertów jazzowych w USA wynosiła 29 lat, a w 2008 roku już lat 46, to miejsca siedzące wydają się niezbędne. Ale może jajko było przed kurą?
…na koncertach muzyki klubowej/tanecznej pozycję siedzącą nakazać. Bez wspomagania się ruchem i chemią szybko okazałoby się, że loopowanie kilkusekundowych fragmentów przez kwadrans to jakby mało.
…na koncertach muzyki poważnej zezwolić na klaskanie nie tylko w przerwach pomiędzy częściami utworów, jak proponował Alex Ross, ale również po udanej solówce albo w momencie rozpoznania utworu – bo przy okazji można by uczynić program niespodzianką, a w mniejszych składach chwilowym widzimisię wykonawców. Element zaskoczenia w filharmonii! Nie bez powodu bisy tak często bywają najciekawszymi momentami występów solistów – gdy po odbębnieniu części obowiązkowej grają to, na co akurat mają ochotę.
…na koncertach laptopowców zabronić laptopów. Żartuję, ale przynajmniej uczynić ekranowe manipulacje jawnymi – jako uzupełnienia wizualizacji. Nie oszukujmy się, problem wysyłania maili wciąż jest aktualnym. Dzięki takiej jawności pod sceną byłoby więcej zaufania, a na scenie – faktycznego grania.
…to może wydarzyłoby się coś ciekawego?
*
Jeśli ktoś uważa prezencję Antony’ego za nazbyt teatralną, spotkanie z Baby Dee wyprowadzi go z błędu. Jej koncert w Królikarni był jednym z najbardziej fascynujących i zarazem odpychających koncertów, jakie doświadczyłem. Rzuty rudej czupryny, dynamika wokalu wędrująca w ciągu sekund od scenicznego szeptu do maniakalnego ryku i adekwatnie rozchwiany akompaniament fortepianu – nawet takie atrakcje po kilku utworach stały się rutyną, przez którą począł przezierać przeciętny songwriting, który zawsze pozostawiał Baby Dee daleko w tyle za Antonym. Dziś na Eryce Badu nie powinno być problemu ani z songwritingiem, ani z egzekucją.
*
To się nazywa launch strategy – gość nawet recenzuje sam siebie uwzględniając oceny, wcale nie wygórowane:
.
.
Jeśli chodzi o laptopy to przecież w ostatnich latach właśnie coraz więcej wykonawców kładzie nacisk na to, żeby laptopów nie było widać. I potem mamy takie cóś: http://www.youtube.com/watch?v=yCzHpQtNduE
W teorii kładzie, w praktyce na Nowej Muzyce co roku oczy się nudzą. I nie tylko Autechre budziło wątpliwości co do aspektu „live” :-)
@ I potem mamy takie cóś:
A i tak wszystko idzie z jabłuszka. Więc przeciwnie: wolałbym patrzeć na ekran razem z wykonawcą, nawet jeśli niewiele tam się faktycznie tworzy. Na gitarach też zazwyczaj gra się te cztery akordy, a nikt się nie wstydzi :-)
Ale to nic nie da. To co się dzieje na ekranie laptopa w trakcie takiego performansu jest raczej nudne i niezrozumiałe (albo: nudne BO niezrozumiałe) dla kogoś, kto sam się tym nie zajmuje. Z gitarą jest inaczej – dużo lepiej czytelne powiązanie między uderzaniem w struny a dźwiękiem dobiegającym z głośników.
Oj popatrz, ilu słuchaczy majstruje sobie tymi czasy w Audacity / Audition / Logicu – w porównaniu z końcem lat 90. Szczególnie słuchaczy muzyki elektronicznej. A gitara elektryczna z bateriami kostek też była kiedyś instrumentem nowym i niezrozumiałym, kwestia edukacji :-)
Oglądanie multitracka miałoby oczywiście jedną wielką wadę: wykluczałoby niespodzianki.
Nie zamierzam się długo o to kłócić, bo koncerty generalnie, czy to gitary, laptopy czy bałałajki, nudzą mnie. Dzisiaj idę na Erykę chłonąć aurę, a muzyki sobie posłucham po powrocie do domu ;)
Pierwszą część posta popieram! Tylko jak to wyegzekwować, to znaczy, na koncercie muzyki klasycznej ktoś musi klasnąć pierwszy.
Pierwszych tak naprawdę nie brakuje – jeszcze przychodzi czasem ktoś nowy do filharmonii. Gorzej z drugimi :-)
A ja lubię czasami posiedzieć na koncercie jazzowym. To zależy od wykonawcy. Na Mikrokolektywie czy Contemporary Noise Sextet można stać a nawet trzeba na tych drugich. Lecz dziś po trzech utworach słuchania Eddiego Hendersona poszedłem usiąść… i wypić piwo. Co do klaskania w Filharmonii Pomorskiej-jedynej w której mam okazję bywać- symfonię oklasków widziałem na koncercie L’Arpeggiaty w programie 'La Tarantella’. Podczas koncertów klasycznych abonamentowcy „zjedzą” klaskaczy spojrzeniami:)
klaskanie w momencie rozpoznania utworu? ha!, ciekawe, ino, że jakby się jeden osłuchany znalazł, to przy kilku odważnych 'drugich’ koncert mógłby się składać wyłącznie z 3 nutowych zajawek i klaskania…
Tylko to klaskanie do nibyrytmu trochę by bolało, jak na kabaretowym recitalu dwójki.
Ustalonych „konwenansów” uwarunkowanych kulturowo nie da się przeskoczyć. Zawsze, a przynajmniej w większości przypadków, odstępstwo od normy spotyka się z dezaprobatą zakorzenionego w tradycji ogółu. W przypadku muzyki klasycznej widać to w szczególności. Nawet na, luźnym w swojej formule, koncercie jazzowym w Parku Sowińskiego idea wstania z miejsca i pląsu pełnego egzaltacji tudzież zachwytu wobec artysty okazała się absolutną profanacją? nietaktem? w oczach większości (czy przypadkiem nie czytałam powyżej o „zjadaniu” spojrzeniem?) „A gdyby tak…” pozostanie, moim zdaniem, na długo w sferze czystych dywagacji.
Przed tygodniem na koncercie Pawła Wakarecego (@ Chopin i jego Europa) ktoś przyklasnął chłopakowi po jednej z popisowych partii. Przypomniałem sobie ten wpis, i własny komentarz o braku „drugich”, i stchórzyłem. Choć zabawa w nonkonformizm w odległości dwóch metrów od wykonawcy znajdującego się w stanie permanentnej egzaltacji nie byłaby może najlepszym pomysłem.