wrzesień 2011

Co z bębnów…

…to z serca:

I was going and meeting different families, and it’s almost an expectation for you to demonstrate your drumming skills. From that they can determine what kind of character you are, what kind of person you are…a lot of trust develops from your drumming skills.
.

Ze wspomnień Darrena Cunninghama (a.k.a. Actress) z wizyty w Kongo.

.

Fine.


Kwestia czasu

 Kwiecień 2003:

Czerwiec 2004:

.
 Sierpień 2005:

.
 Sierpień 2009:

 Październik 2011:

.

Fine.


Ojej (7)

Radiohead po prostu nie przestają inspirować. Tyle dobrze, że 28-letni piosenkarz i autor tekstów James Morrison nie zapragnął uzupełnić luki w scenariuszu. Biografia Morrisona okazuje się swoją drogą bardziej oryginalna od dyskografii artysty: „Niepowtarzalność [jego głosu] to efekt choroby – krztuśca, który prawie odebrał mu życie we wczesnym dzieciństwie”.

*

Obejrzałem głośne choć ciche „Drive”. Sprowokowała mnie Małgosia Sadowska, pisząc w nowym „Wprost”: „Mało kto wie, że swoje najbardziej odjazdowe filmy Nicolas Winding Refn nakręcił dawno temu”. Gdy krytyk stosuje taką konstrukcję, to należy natychmiast pobiec do kina, księgarni czy Google.

„Drive” wygrałoby mnie już pierwszą i prawie ostatnią sceną romantyczną, którą opatrzono utworem niepodlegającym rotacji w moim topie wszech czasów: „An Ending (Ascent)” Briana Eno z płyty „Apollo: Atmospheres & Soundtracks” macanej już przedtem przez Danny’ego Boyle’a (w „Trainspotting” i w jednej z nielicznych zielonych scen w „28 Days Later”) czy Stevena Soderbergha („Traffic”).  Za każdym razem miałem wrażenie, jakbym nieoczekiwanie spotkał starego przyjaciela.

.

Fine.


DJ Shadow – The Less You Know the Better

DJ Shadow – The Less You Know the Better (Verve)

 

„Jak wyżej”.

„Z całej tej płyty prawdziwy jest tytuł”.

„Właśnie”.

Przykro mi, ale tak zniewolony sugestią artysty czułem się ostatnio przy „Y Not” Ringo Starra. Po co wam wiedzieć, że wcale nie jest bardzo źle – jest tylko nudno, wtórno i tandetno. Na RYM ktoś przytoczył taki oto dialog z „Trainspotting”:

Sick Boy: At one time you’ve got it, and then you lose it, and it’s gone forever. All walks of life. George Best, for example. Had it, lost it. Or David Bowie. Or Lou Reed.
Mark: Some of his solo stuff’s not bad.
Sick Boy: No, it’s not bad, but it’s not great either. And in your heart you kind of know that although it sounds alright, it’s actually just shite.
.

Fine.


Chrzanić nowe

Nader szczery Branford Marsalis:

In a lot of ways classical music is in a similar situation to where jazz is, except at least the level of excellence in classical music is more based on the music than it is based on the illusion of reinventing a movement.

Everything you read about jazz is: „Is it new? Is it innovative?” I mean, man, there’s 12 fucking notes. What’s going to be new? You honestly think you’re going to play something that hasn’t been played already?

So, you know, my whole thing is, is it good? I don’t care if it’s new. There’s so little of it that’s actually good, that when it’s good, it shocks me.

.

Fine.


MusicLeaks

Niezwykłe rzeczy przechodzą przez łącza dyplomatyczne. Szansa dla bezrobotnych krytyków?
.

Bangui, Central African Republic, 2009

„[American pianist William] Phemister’s performance included classical works, from composers such as Bach and Brahms, and American music from several eras, including several pieces by ragtime composer Scott Joplin. His technical skills, especially his outstanding dynamics, coupled with interesting and witty commentary assured the full attention from the various audiences, many of whom had never before heard a live performance of classical or American music. During the Joplin selections, every foot in the room was tapping.”

(Piękna puenta!)
.

Ashgabat, Turkmenistan, 2007

The show itself consisted of – to Western ears – sensory assaulting modernized folk songs and dances with Moog-balalaikas and polyester gold lame national costumes. Ironically, one of the show’s highlights was a string ensemble’s version of the Beatles’ classic, „Money Can’t Buy You Love.” The televised emission showed a visibly bored Putin, an apparently asleep Nazarbayev and a nervous-looking Berdimuhammedov.

Więcej zbiegów muzyki i dyplomacji w WikiLeaks wyłapała Marcia AdairSwoje dwa grosze dorzucił też Alex Ross.

.

Fine.


Sezon krzesełkowy

Z końcem sierpnia wielu zamyka sezon festiwalowy, a dla mnie wchodzi on dopiero we właściwą fazę. Chopin Chopin Chopin i jego Europa, Sacrum Profanum, Warszawska Jesień, od niedzieli Skrzyżowanie Kultur, a na horyzoncie La Folle Journée, Unsound i Free Form – ten ostatni w najlepszym jak dotąd składzie i po niewątpliwie korzystnej zmianie lokum. W Krakowie mają jeszcze Jesień Jazzową, we Wrocławiu – Avant Art.

W związku ze Skrzyżowaniem pierwszy raz w życiu telefonowałem do Nigerii, gdzie otoczony dziewięciorgiem dzieci słuchawkę podniósł Femi Kuti. Dzięki Avant Artowi całą godzinę oddał mi Kevin Martin trochę a.k.a. The Bug, a trochę King Midas Sound. Niby skrajnie różne osobowości (i osobliwości) sceniczne, ale coś ich łączy: obaj chętniej niż rozmawiać o muzyce narzekaliby na władze własnego kraju.

.


Femi Kuti: Made in Nigeria

Fela Kuti miał 27 żon.

Pierwsza z nich, Remilekun, była wnuczką Ellisa Jacksona, puzonisty i jedynego czarnoskórego w słynnej brytyjskiej orkiestrze Billy’ego Cottona. W 1922 roku Ellis brał udział w precedensowym nagraniu mieszanego rasowo zespołu jazzowego. Pionierem muzyki, którą dopiero miano ochrzcić mianem jazzu, był ojciec Ellisa – kornecista T Jack-Ellis.

Z kolei ojcem Feli Kutiego był Israel Oludotun Ransome-Kuti, nauczyciel muzyki i ksiądz anglikański. Israel był synem Canona JJ Ransome-Kutiego, kompozytora i uznanego śpiewaka, ten zaś był synem królewskiego dobosza.

Drugim z trojga dzieci Feli i Remilekun był urodzony w Londynie Femi. Gdy pod koniec lat 70. z saksofonem w dłoniach stanął na scenie u boku ojca, część kilkunastoosobowej grupy Kutiego odmówiła współpracy.

Według nich rodowód Femiego był wątpliwy.

– Uciec od muzyki w tej rodzinie byłoby bardzo trudno – przyznaje przez telefon Femi, obecnie 49-letni gwiazdor nigeryjskiego Afrobeatu. – A jednocześnie z powodu sławy ojca musiałem włożyć w muzykę dziesięć razy więcej energii. Z graniem nie jest tak, jak na przykład z leczeniem ludzi. Lekarz postępuje zgodnie z tym, co wyczyta w książkach. Ja musiałem napisać własną książkę.

Narkoman albo łajdak

Pisanie własnego dzieła Femi rozpoczął w 1986 roku, gdy opuścił ojca oraz jego zespół Egypt 80. Jako solista najdłużej walczył o uznanie we własnej ojczyźnie. Udało mu to dopiero w połowie lat 90. za sprawą słonecznych przebojów „Wonder Wonder” oraz śmiałego w warstwie tekstowej „Beng Beng Beng” (pierwsze skojarzenie właściwe). – Przez dziesięć przekonywałem do siebie Nigeryjczyków. Ale nie miałem wyboru, bo granie było wszystkim, co potrafiłem robić. Tak więc ćwiczyłem dniami i nocami. Pod koniec lat 80. wyjeżdżałem już na koncerty w Europie i Ameryce, ale gdy wracałem do domu, nikt nie zwracał na mnie uwagi – mówi Femi.

Alternatywy poza muzyką nie miał, bo Fela uparł się, by nie posyłać syna do szkoły. Argumentował, że edukacja nie ma nic wspólnego z sukcesem. – Po latach pytał mnie: „Jesteś popularny?” Jestem. „Zarabiasz pieniądze?”. Zarabiam. „Więc w czym problem?” – wspomina Femi. – Ale takie pogrywanie życiem dziecka było nie w porządku. Mogłem skończyć jako narkoman albo łajdak. A wtedy byłem tym bardziej wściekły na ojca, że sam nie chciał mi przekazać swojej wiedzy muzycznej. Byłem moim jedynym nauczycielem.

Femi z dumą opowiada o książkach, które przeczytał – nauczywszy się samodzielnie alfabetu. Jego lektury mieszczą się w dwóch kategoriach: biografii muzyków („Dzięki nim wiedziałem, jak sobie radzić w trudnych momentach”) oraz publikacji dotyczących stosunków politycznych w Afryce. Femi odziedziczył bowiem po ojcu zapał aktywisty. Marzy mu się panafrykańska wspólnota polityczna, która otworzy granice pomiędzy krajami kontynentu i wygra z wszechobecnym głodem.

– A na razie żyję w kraju pozbawionym elektryczności i porządnych dróg, w którym życie jest coraz droższe, a pracy dla młodych coraz mniej. Z winy prezydenta Jonathana Goodlucka oraz jego administracji. Politycy nie mają żadnego pomysłu, jak zaradzić tym problemom. Przede wszystkim jak uporać się z korupcją – mówi Kuti. – Ludzie, którzy niegdyś okradali państwo, chodzą swobodnie po ulicach. Jaki to przykład dla młodych? Jakie wyciągną wnioski z tego, że dla większości Nigeryjczyków najlepszym pomysłem na przetrwanie to pozwolić się skorumpować?

Nigeryjski wstyd

Za tak otwarte krytykowanie władz Femi wielokrotnie był szykanowany. Wreszcie dwa lata temu zamknięto klub The Shrine, który Femi odziedziczył po ojcu. Oficjalnym powodem interwencji było to, że przed wejściem lokalu nielegalnie handlowano… mrożonym mięsem i słodyczami. Muzyk koncertował wówczas w Europie, więc opowiadał o sprawie wszystkim napotkanym dziennikarzom (jeden pracował dla BBC). W ciągu kilku dni legendarny przybytek na powrót otwarto.

– Gdy skarżę się na sytuację w Nigerii, robię wstyd naszym władzom i zmuszam je do działania – tłumaczy Femi. – Politykom trudniej okradać własnych obywateli i wywozić pieniądze do Europy, gdy świat zaczyna patrzeć im na ręce. Nie wiesz, kto przeczyta wywiad, którego właśnie ci udzielam – śmieje się Femi. Czy kiedykolwiek zastanawiał się nad wyprowadzką z Nigerii? – Nigdy. To byłby straszny grzech. Moi przodkowie stąd pochodzą, mój ojciec tutaj mieszkał, nie potrafiłbym wyjechać. Moi fani byliby bardzo rozczarowani.

Rodacy Femiego byli za to zachwyceni tym, że ubiegłoroczny album „Africa for Africa” w całości zarejestrował w Nigerii. Potrzeba cięcia kosztów była zasadniczą przyczyną decyzji, ale niejedyną. – Gdy nagrywałem w Paryżu, mieszkałem w drogim hotelu i miałem studio ze stabilnym zasilaniem. Dziwne było śpiewać o trudnych sprawach w tak komfortowych warunkach – tłumaczy. – Nagrywanie w Nigerii przypomina prowadzenie bitwy. Wszystko, o czym chcesz powiedzieć, jest obok. Śpiewam o elektryczności i nagle wyłączają nam prąd. Śpiewam o biedzie, a ona jest za progiem.

Prócz ducha aktywisty z ojcem łączy Femiego słabość do kobiet. Zastrzega wprawdzie, że „do wyniku ojca jest mu bardzo daleko”, ale niedawno urodził mu się trzeci syn, a ma jeszcze dwie córki własne oraz cztery adoptowane. – Mam taką umowę z ich matkami, że kiedy wracam z trasy koncertowej do domu, to wszystkie przyjeżdżają do mnie. Stąd ten hałas – tłumaczy się, gdy pytam o głosy rozlegające się w słuchawce. – Mój najstarszy Made zaczyna już koncertować. Gra na saksofonie w moim zespole i studiuje inżynierię dźwięku. Prawdopodobnie zostanie muzykiem – mówi z dumą Femi. – Zresztą nie miał wyjścia. Ludzie od małego zaczepiali go na ulicy i pytali, kiedy wreszcie zabierze się za granie. Wiele się po nim spodziewają.
.


Ryan Schreiber – rozmowa o Pitchforku

Grupa trzymająca niezal: Scott Plagenhoef, Ryan Schreiber, Chris Kaskie.

.
Która recenzja wygenerowała wam najwięcej odwiedzin?
Mamy dwa złote przeboje: „Kid A” z 2000 roku i „Shine On” Jet z 2006.

Czyli odpowiednio 10.0 i 0.0.
Te dwie recenzje wydają mi się najpopularniejsze. Generalnie kojarzy je mnóstwo osób. Aczkolwiek nie odpowiem ci na pewno bez wcześniejszego zajrzenia w statystyki. Biorąc pod uwagę wzrost ruchu na stronie, dominują jednak teksty relatywnie młode.

Słuchasz wszystkich płyt recenzowanych na Pitchforku?
Tak, staram się. Sporo tego. (śmiech) Ale nie do wszystkich przykładam się w tym samym stopniu. Na pewno bardziej do tych z mojego podwórka no i tych, które budzą jakiś szczególny entuzjazm w redakcji. Bo nieraz się przekonuję, że zbyt pochopnie oceniłem książkę po okładce.

Już w pierwszych wywiadach – w okolicy 2003-2004 roku – wspominałeś, że przesłuchujesz wszystkie promosy przysyłane na adres Pitchforka. Dziesięć lat tak intensywnego słuchania?
Dość wcześnie zdałem sobie sprawę z tego, że wszystkiego i tak nie ogarnę, choć czasem faktycznie czułem się przytłoczony ilością nowej muzyki. Aż tyle płyt „trzeba” było sprawdzić, bo a nuż przegapi się coś epokowego. Na szczęście mam wysoką przepustowość, nie straciłem apetytu. Prawdę mówiąc wciąż nie mam lepszego pomysłu, jak lepiej mógłbym spędzić dzień jeśli nie z muzyką. Prawie każdy przynosi jakieś odkrycie. Bądźmy poważni: nadmiar muzyki – co to za problem? Życzę wszystkim takich problemów.

Otwieranie się Pitchforka na nowe gatunki muzyczne wiązało się z ewolucją twojego osobistego gustu?
W dużym stopniu. Ale także sumy upodobań całego zespołu. Współpracownicy serwisu nieraz nawracali mnie na rzeczy, co do których nie byłem wcześniej zbyt entuzjastyczny. Generalnie każdy z recenzentów jest specjalistą w jakiejś dziedzinie muzyki. Dzięki temu zna kontekst i lepiej rozumie, co w jego ramach godne jest uwagi, a co nie. A zarazem wszyscy staramy się być otwarci na wszelkie odmiany muzyki.

Ludzie z Barsuk czy Merge mawiają: „Recenzja w Rolling Stone nie sprzedaje nam ani jednej płyty. Liczy się tylko Pitchfork”. 
Ten wpływ pojawił się jakby mimochodem. Ludzie stopniowo odkrywali, że często się z nami zgadzają i że za pośrednictwem strony poznali mnóstwo nowej muzyki. To interesujący skutek uboczny naszej działalności, ale absolutnie nie zamierzony przez nas i nie oczekiwany. Chcemy być odpowiedzialni, ale bez jednoczesnego cenzurowania siebie, przesadnej samokontroli. Naszym celem jest: mówić to, co myślimy i podpierać to gruntownymi obserwacjami. Najgorzej jest wówczas, gdy nie ma się specjalnie wyrazistego zdania na temat danej płyty, a jednak trzeba się wypowiedzieć za lub przeciw. To właśnie wtedy krytyk musi dać z siebie wszystko.

Pamiętasz chwilę, kiedy pomyślałeś: „Liczymy się!”.
Na pewno około 2001 roku poczułem, że jesteśmy w stanie ściągnąć uwagę na nowych wykonawców. To byłe ciekawy moment. Moi ulubieńcy z lat 90. – niezależne kapele w rodzaju Pavement, Built to Spill czy Stereolab – albo się wtedy rozpadały, albo miały kreatywną zadyszkę. Niezależna muzyka pilnie potrzebowała nowych bohaterów. A Pitchfork z jednej strony miał potencjał takich wypromować, bo czytelnicy zaczynali liczyć się z naszymi rekomendacjami, a z drugiej nie było jeszcze wobec nas żadnych oczekiwań. Świadomie rozpocząłem wtedy wielkie poszukiwania, których celem było odnalezienie następców tronu.

A gdy Arcade Fire sprzedawali dziesiątki tysięcy płyt i odbierali Grammy  – czuliście się współautorami ich sukcesu?
Mam takie przekonanie odnośnie artystów, których wspieramy, że niezależnie od istnienia Pitchforka i tak zrobiliby karierę. Bo potrafią skomunikować się odbiorcami bardzo różnej maści. Oczywiście fajnie jest pomóc kapelom, które piszą świetną muzykę i popychają ją w nowych kierunkach.

Na pytanie o przyczyny sukcesu Pitchforka – wasze atuty – jak byś odpowiedział?
W tej chwili obejmujemy uwagą niemal wszystkie rodzaje muzyki, traktując je na tych samych warunkach…

Ale bardziej historycznie?
Aha. To zasługa sposobu, w jaki patrzymy na muzykę, pewnej unikatowej perspektywy. Zawsze zależało nam na promowaniu nowych artystów, a zarazem nie baliśmy się ryzykować. Przejęliśmy inicjatywę. Mój pomysł na Pitchfork miał bardzo prostą formułę: wzorcowo realizować zasadniczy obowiązek prasy muzycznej, jakim jest przedstawianie słuchaczom nowych wykonawców. A nie odczekiwanie, co stanie się popularne i relacjonowanie tego po fakcie. Przecież mnóstwo publikacji muzycznych działa w ten sposób po dziś dzień. Nie sądzę, by to naprawdę kręciło czytelników. Gwiazda na okładce z pewnością sprzeda numer, ale ostatecznie ludzie gdzieś indziej poszukają odkryć. Drugim elementem jest nasza determinacja, by rozwijać serwis i dostarczać coraz to bardziej różnorodnych treści poświęconych coraz to różniejszym gatunkom. Wreszcie wśród fanów muzyki niezależnej budzimy zaufanie, bo jesteśmy dla nich jak rówieśnicy. Słuchamy tego samego.

Prasa papierowa rzeczywiście skupiła się na relacjonowaniu, ale czy i wam to teraz nie grozi? Blogi zawsze będą szybsze od Pitchforka, od blogów – Twitter, i tak dalej.
Jest tego tyle, że dzisiaj nikt nie ma szans być pierwszym w czymkolwiek. Nawet muzyka, która nie ma większego znaczenia, natychmiast dostaje dziesiątki recenzji. Ale nam nigdy nie chodziło o bycie tym serwisem, który napisze pierwszy – choć myślę, że reagujemy szybko, bo cały czas słucha dla nas 50-60 autorów i wszyscy redaktorzy. Do większości intrygujących artystów docieramy przed innymi publikacjami podobnych rozmiarów. Jeśli coś zwróci naszą uwagę, piszemy o tym zwykle następnego dnia. Inne redakcje czekają, czy dany wykonawca „chwyci”. Czy opłaci im się poświęcić mu artykuł. A dla Pitchforka nowa muzyka jest sensem jego istnienia.

Jak wiele osób spoza krajów anglojęzycznych czyta Pitchforka?
50-60 procent ruchu na stronie generują Stany Zjednoczone. Dla około 80 procent czytelników angielski jest głównym językiem.

A z pozostałych?
Francja! Szczególnie Paryż. Poza krajami anglojęzycznymi tam mamy najwięcej sympatyków.

Tutaj mnie zaskoczyłeś.
Cóż, muzyka pokonuje wszelkie podziały. (śmiech) Dzięki temu możemy zorganizować festiwal w Paryżu. To dla mnie o tyle ekscytujące, że odkąd odwiedziłem to miasto jakieś pięć lat temu jestem w nim absolutnie zakochany. No i nie jest to miasto, któremu łatwo zaimponować.

A propos festiwali – jak to się stało, że ze świata wirtualnego przenieśliście się do realu?
W 2005 roku kilku lokalnych promotorów z Chicago przybyło do naszego biura z pytaniem, czy nie objęlibyśmy posady kuratorów nad Intonation Festival. Coś w rodzaju: „Może chcecie wybrać za nas wszystkich wykonawców?”. (śmiech) Każdy skorzystałby z takiej propozycji. Dla nas było to oczywiste „tak”. No a gdy zaczęła się sprzedaż biletów, od razu okazało się, że imprezę trzeba przenieść do parku cztery razy większego niż ten pierwotnie typowany. Sam przebieg festiwalu też był ekscytujący i po wszystkim zgodnie stwierdziliśmy: „Powtórzmy to!”. Miał wszystko to, czego sami jako uczestnicy podobnych imprez sami oczekiwaliśmy, ale rzadko otrzymywaliśmy.

Mianowicie?
W centrum naszej uwagi – i tym wyróżniamy się na tle innych festiwali – zawsze jest publiczność. A doświadczenia uczestników z reguły nie są specjalnie brane pod uwagę, a na pewno nie są priorytetem. Szczególnie na imprezach największych. My bez przerwy jeździmy na inne festiwale, toteż doskonale rozumiemy, jak to jest stać w tłumie pod sceną.

Pitchfork Festival nie przerósł w pewnym sensie Pitchfork.com?
Poniekąd. Co roku nawet w Chicago natrafiam na ludzi, którzy w życiu nie słyszeli o naszej stronie, ale uwielbiają festiwal. I w porządku. To okazja, by o serwisie usłyszeli. Zresztą i bez tego obie te rzeczy mogą funkcjonować, niejako niezależnie od siebie.

W Polsce fenomen Pitchforka opiera się w równym stopniu na fascynacji co nienawiści. Pewnie podobnie jest na całym świecie. Przejmujecie się?
Ilekroć dzielisz się ze światem swoją opinią, a szczególnie gdy jest to mocna opinia, a już szczególnie gdy dotyczy ona muzyki, za którą sporo ludzi przepada – bądź pewny, że zrazisz do siebie część odbiorców. Krytyka muzyczna jako taka generalnie nie budzi zbyt pozytywnych skojarzeń, a my dodatkowo obraliśmy kurs na publicystykę dosyć bezpardonową, która bardzo polaryzuje czytelników. Konsekwencje były więc do przewidzenia. Aczkolwiek gros ludzi, którzy oficjalnie nas nienawidzą, skrycie przegląda większość tekstów na Pitchforku. To nasi kryptoczytelnicy. Widocznie uchodzimy za wiarygodne źródło informacji nawet wśród osób, którym nie po drodze z naszymi preferencjami. Tak czy inaczej, komplementowanie wspaniałych artystów to według mnie tylko połowa obowiązków krytyka. O twoim guście tyle samo mówią rzeczy, których nie znosisz. Trzeba być w tym samym stopniu kuratorem dobrej muzyki co anty-kuratorem złej.

Według statystyk ocen Pitchforka, w ostatnich latach dominują te z przedziału 6,5-8. Więcej mówi to o recenzowanych czy o recenzujących?
Naprawdę tak to wygląda? Dawno nie sprawdzałem, ale ostatnim razem średnia wypadała około 6,8. Myślę, że dobrze równoważymy niskie oceny wyższymi. Danego dnia mamy zwykle parę siódemek, a reszta ocen rozrzucona jest po całej skali. Weź pod uwagę, że bardzo świadomie dobieramy opisywane płyty. Gdybyśmy recenzowali rzeczy pokroju LMFAO, to średnia byłaby znacznie niższa. Jest mnóstwo muzyki, której nie uważamy w ogóle za wartą opisywania. Byłoby to kopaniem leżącego („Shooting fish in a barrel”). Poza tym nie potrzebujesz nas, byśmy ci mówili, że to nie jest zbyt dobra muzyka. Koncentrujemy się na tym, co uważamy i co nasi czytelnicy uważają za istotne. A tego i tak jest całkiem sporo! Gdy płycie wystawiamy siódemkę, to znaczny mniej więcej tyle: niezła rzecz w swoim gatunku; jeśli jesteś fanem, coś tu dla siebie znajdziesz. Piątkami nie rzucamy na co dzień, ale pojawiają się średnio raz, dwa razy w tygodniu. Wiesz, naszą ambicją nie jest jedynie zachęcać do nowej muzyki – informować – ale także opowiadać ciekawe rzeczy o płytach, które są już dobrze kojarzone. Wnikać w szczegóły, w kontekst. Pitchfork nie ma być jedynie agregatorem rekomendacji.

Jak wyjaśniłeś sobie słynne już analogie pomiędzy wynikami ankiety Pazz & Jop oraz zestawieniem płytowym Pitchforka za 2010 rok? 8 z 10 tytułów się pokrywało.
Hm… Tak. (pauza) Myślę, że w ciągu ostatnich lat Pitchfork na tyle poszerzył swoje pole działania, żeby być na tym samym poziomie co…

Cała reszta?
No nie, na poziomie ogólnym to oczywiście nie jest prawdą. Ale jeśli chodzi o wychwytywanie najciekawszych wydawnictw, to publicystyka Pitchforka na pewno szeroko rezonuje. Poza tym nasi autorzy są silnie zakorzenieni w świecie krytyki muzycznej, pracują w rozmaitych publikacjach i znają mnóstwo dziennikarzy spoza Pitchforka. Dlaczego tak to się ułożyło akurat w 2010 roku? To naprawdę trudno wytłumaczyć. Nie wiem, czy to Pitchfork stał się tak wpływowy i inspirują się nami inni krytycy, czy to rezultat czynników trudnych na razie do wychwycenia. Sam jestem ciekaw.

Często dostajesz propozycje odkupu Pitchforka?
Pojawiały się propozycje przejęcia albo dofinansowania, ale trzymamy się zasady stuprocentowej niezależności. Nie mamy inwestorów i wolałbym się tego trzymać. Widziałem zbyt wiele serwisów, które obierały inną drogę i wkrótce potem okazywało się, że była to decyzja krótkowzroczna. To proste: każdy zastrzyk pieniędzy automatycznie wiążę się to z oczekiwaniem zwrotu z inwestycji. Nie chciałbym ryzykować, że Pitchfork będzie napędzało przede wszystkim dążenie do zysku, a nie pewne ideały.

A ty miałeś oferty pracy w innych mediach?
Kiedyś dostawałem propozycje przejścia do innych magazynów. Teraz Pitchfork jest już stabilną firmą i ludzie wiedzą, że nie zostawiłbym go za nic w świecie. Wiesz, zajmuję się tym serwisem przez całe dorosłe życie. Włożyłem w Pitchfork zbyt wiele czasu i wysiłku, by doprowadzić go do obecnego kształtu.

Nie tęsknisz nigdy za Pitchforkiem sprzed profesjonalizacji?
Dekadę temu wszystko było znacznie prostsze, to jasne. Na stronie działo się o wiele mniej, aczkolwiek była to także ciągła walka – chociaż dzisiaj przeszłość wydaje się bardziej kolorowa niż faktycznie była. Przy mniejszej liczbie czytelników łatwiej na pewno było się porozumieć z czytelnikami, bo zwracaliśmy się do określonego kręgu odbiorców. Mogliśmy mówić bardzo bezpośrednio. Teraz próbujemy ogarnąć cały ten wielki świat muzyki. Ale mamy też coraz więcej i coraz lepszych krytyków. W każdym razie ani przez sekundę nie zastanawiałbym się nad powrotem do przeszłości.

Pamiętasz, jakie były twoje ulubione płyty wtedy, gdy uruchamiałeś Pitchfork?
W tamtym czasie… Daj mi pomyśleć, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Na pewno odkryłem wtedy „Painful” Yo La Tengo oraz muzykę Velvet Underground. My Bloody Valentine. No i generalnie rzeczy, co do których Pitchfork był bardzo entuzjastyczny: „Pink Flag” Wire, „Damaged” i „My War” Black Flag, Replacements, Fugazi, tego typu rzeczy.

A dzisiaj?
Moja ulubiona płyta wszech czasów? A to ciężkie pytanie. Szczerze mówiąc, wielu kandydatów pokrywałoby się z tymi, których już wymieniłem. „Pink Flag” jest jednym z moich największych faworytów. Niewiarygodna energia. I fenomenalne teksty z tym ich prostym podejściem do bardzo złożonych kwestii politycznych i społecznych. To niesamowita płyta. Z podobnych względów uwielbiam „This Nation’s Saving Grace”. Jeszcze „Since I Left You” Avalanches, „The Soft Bulletin” Flaming Lips, no i „Kid A”. Tych mogę słuchać nieskończoną ilość razy.

.


Reichum Profanum

Wspomnienie z właściwej części festiwalu (znakomitej, żywej i młodej – także po stronie publiczności!) i finału (odratowanego przez Możdżera i czworo organistów) już wyciekło.

Tymczasem prosto z krakowskiego lata skaczemy w Warszawską Jesień.

.

Fine.