Najlepsze z 2007

iedy w sieci zaczęto rozdawać „In Rainbows”, z pokładu Sojuza TMA-11 krągłość ziemskiego globu podziwiał pierwszy w historii Malezyjczyk, a w pewnym domu zakonnym na Wisłą zbuntowane betanki przegrywały zapasy z komornikiem i 40 policjantami. Pierwszego od pięciu lat szampana Martin Schmitt otwierał przy srebrzystej ścieżce dźwiękowej LCD Soundsystem, a w rytmie „Strawberry Jam” do dymisji podawali się jednocześnie premierzy Rosji i Japonii, dożywocia wysłuchiwał zaś były premier Filipin, bo budżetu domowego nie zwykł odróżniać od państwowego. Gdy NATO pochłaniało pięć kolejnych krajów w tym Ukrainę i Gruzję, Niedźwiedź pocieszał się ponoć płytami Blonde Redhead i Laury Veirs.

Dzień premiery „Kali” Mai był zarazem „najtragiczniejszym dniem w dziejach żeglugi na wodach Krainy Wielkich Jezior Mazurskich”, bo 12 stopni w skali Beauforta zabrało dokładnie 12 osób. Jako że wyciekła przed czasem, „Kala”  być może towarzyszyła także „incydentowi” w Nangar Khel. Ponure „Untrue” pobrzmiewało w tle relacji z fińskiego miasteczka Tuusula, gdzie pewien 18-latek zastrzelił siedmiu współlicealistów (bo mu „nie pasowali”), dyrektorkę, a potem dziewiątą osobę – bo sam sobie także nie pasował. Trudno za to odgadnąć, czy na kampusie w amerykańskim Blacksburgu koreański stypendysta Cho Seung-hui zabijał 33 osoby w tym również siebie przy nowym longplayu Annihilatora, „Fear of a Blank Planet” Porcupine Tree czy przy „Dominatorze” W.A.S.P. Wszystkie pasują.

Dwa dni później w Polsce i na Ukrainie świętowano przyznanie Euro2012. Czy nikt nie zauważył złowróżebnego zbiegu z premierą „Favourite Worst Nightmare” Arctic Monkeys? Pod koniec roku znów strzelały korki, bo otwierały się przed nami granice Schengen, a szczyt OLiS-u jak co gwiazdkę opanowali Różni Wykonawcy z nieśmiertelnym „The Best Christmas Album… Ever!”. Pobili nawet pewien kwartet z Katowic, który serca rodaków podbił melodią złożoną z czterech nut, w tym dwóch zdublowanych.

A propos „Untrue”: Pitchfork wyżej od niego wycenił między innymi „Ga Ga Ga Ga Ga” Spoon i „Hissing Fauna” Of Montreal. W podsumowaniu Pazz and Jop było jeszcze weselej. Ale przecież nie jestem lepszy, bo…

Gdzie „Person Pitch”?!
Gdzie „Neon Bible”?!
Gdzie „Boxer”?!
Gdzie For Emma, Forever Ago”?!

W pięciu tysiącach innych podsumowań. Uzupełnienia spoza tychże mile widziane.
.


.

Robert Glasper – In My Element
(Blue Note)

Niech żyje jazz

„Robert Glasper is swinging, intelligent, and melodic”. „Robert Glasper is walking proof that art is forever the great (small-d) democrat”. „Robert Glasper is a piano-man for all seasons”. „Robert Glasper is reshaping the lexicon of jazz”. „Robert Glasper is one of the ringleaders, that is currently guiding jazz into new realms”. „Robert Glasper is a savvy improviser well-versed in, but not constrained by jazz”. „If you don’t know who Robert Glasper is you better check yourself”.

Ludzie mają mnóstwo pomysłów na to, kim „Robert Glasper is”.

Robert Glasper obok Vijaya Iyera jest na pewno najciekawszym nieawangardowym pianistą jazzowym ubiegłej dekady. Szczególnie gdy oprócz śmiałych działań muzycznych – wspomnijmy tylko improwizacje z hiphopowcami, o których to hiphopowcach notabene wspaniale opowiada – uwzględnimy również ich zasięg. W dorobku Glaspera „In My Element” jest pozycją jak dotąd najlepszą i podiumową dla fortepianowych triów lat dwutysięcznych. Sypnęło mocnymi tezami, wypadałoby je teraz uzasadnić. Spoko: Radiohead, J Dilla, i sam Glasper.
.

Shugo Tokumaru – Exit
(P-Vine)

J-dekady

Zwykło się przy nazwisku Sufjana Stevensa i tytule „Illinoise” wyliczać, ile to instrumentów Amerykanin obsługuje. Kilkanaście? Ponad 20? Tak czy inaczej imponujące. Premierze „Exit”, którym Shugo Tokumaru w wieku 27 lat dopisał się do pocztu arcysensejów japońskiego songwritingu, towarzyszyła liczba sto. 100.

Tokumaru nie opuścił przy tym własnej sypialni. Epickim w zamyśle, kameralnym w realizacji i cokolwiek zdziecinniałym albumem – dzwonki, cymbałki, perkusyjne patataj, teksty spisywane ze snów, rysunkowe okładki i naiwnie animowane teledyski – wciąż bardziej chłopak niż chłop wystawił całemu pokoleniu młodocianych skośnookich pieśniopisarzy nowe ISO w zakresie jakości kompozycji i brzmienia. I w końcu dotarł nawet do Bytomia.
.

Eluvium – Copia
(Temporary Residence)

Ambienti

Zarżnąłem ją na amen, a potem i tak wracałem. Gdy już nie byłem w stanie słuchać, zacząłem grać – od „Prelude for Time Feelers” czy „Radio Ballet” można zresztą zaczynać pianinowe nauki. I po tym wszystkim, i pomimo tego wszystkiego, do „Copii” wciąż mnie ciągnęło i po czterech latach ciągnie nadal.

Nie pożałowałem nigdy wypchnięcia „Copii” na jedynkę w głosowaniu na najlepsze płyty 2007 roku według załogi „Przekroju”, bo dzięki temu osamotnionemu głosowi Eluvium zaistniało w publikowanej dziesiątce (ostatnie miejsce też rzuca się w oczy!). Co do zawartości, to dzieli się ona na syntezatorowe ambienty, fortepianowe plumkania oraz posępne fragmenty w rodzaju „Ostinato”, które jednoznacznie kojarzą się z „Mulholland Drive” – konkretnie ze sceną w limuzynie. Tyle że Matthew Copper pobił Angelo Badalamentiego na jego własnym terenie, zalewając nas klawiszami gęstszymi niż skrzypce Badalamentiego. Pewnie to jedna z bardziej oczywistych płyt ambientowych świata, ale i jedna z piękniejszych.
.

The Field – From Here We Go Sublime
(Kompakt)

4/4

„Bardzo sensowna transowa elektronika w kierunku minimal techno” – zagajałem Radka Łukasiewicza, gdy prócz wypełniania Pustek organizował jeszcze dział recenzji w „Machinie”. Skutecznie: The Field dostało na papierze bodaj czwórkę, chociaż dwa tygodnie później bez wahania przybiłbym piątkę.

Radek dał się przekonać, bo internetowa zrazu zajawka ze Szwecji utrzymywała się wówczas na szczycie Metacritic z 90 punktami. Chłodziła serca tak repetycyjnych nałogowców jak i niedzielnych bywalców silniej zrytmizowanych blogów. Wnet Axel Willner był już klasykiem chłodnego 4/4 dla sporej części pokolenia, a ponadto jednym z arcymistrzów transu dla mnie. Przy „From Here We Go Sublime” powstała spora część mojej majowej magisterki i około jedna trzecia późniejszych tekstów pisanych po ciemku.

.

Burial – Untrue
(Hyperdub)

Bas Anonim


.

Radiohead – In Rainbows
(XL)

Chwyt songwritingowy

Nagadaliśmy się przy tej premierze. O empetrójkach, piractwie, psuciu rynku, naprawianiu rynku, a na pewno upadku przemysłu muzycznego as we know it. A teraz można na spokojnie stwierdzić, że z „15 Step”, „Nude”, „Weird Fished/Arpeggi”, „All I Need”, „Faust Arp” oraz porównywalnym z prawie wszystkim w dyskografii zespołu „Reckonerem” to najlepszy songwriterski materiał Radiohead po wyłączeniu Napstera („Amnesiac” jeszcze się na Napstera załapał; zresztą „Amnesiac” był to materiał zasadniczo brzmieniowy).

Świetność „Reckonera” zrozumiałem dopiero po przełożeniu go na akustyka – nigdy przedtem nie zmieniałem tak chwytów. Przy pianinie doceniłem z kolei banalne z pozoru „Videotape”. I tak stopniowo chłopcy uświadamiali mi, że z gitar, bębnów i klawiszy wycisnęli tyle nowoczesności, ile dało się jej w owym czasie wycisnąć z generalnie tradycyjnego instrumentarium. To że w 2011 roku postanowili je porzucić – być może już na dobre – wydaje się oczywistością w kontekście wyczerpania tematu na „In Rainbows”.
.

CunninLynguists – Dirty Acres
(Bad Taste)

Z drogi

Niewielu amerykańskich hiphopowców ośmieliłbym się nazwać sympatycznymi. Stacjonująca w niemodnym Kentucky ekipa CunninLynguists wypuszcza jednak bodaj najsympatyczniejsze rapowane produkcje po bardziej synkopowanej stronie Atlantyku. Nie tracąc przy tym nic a nic z powagi. Przeciwnie: poprzestając, że tak powiem, na powadze przyrodzonej, CunninLynguists eliminują główną ułomność kolegów niegdyś z podwórek, dzisiaj raczej z limuzyn – czyli pozorowane g.

Optymalnym połączeniem wszystkich ich talentów – raperskiego wdzięku, klimatycznych podkładówtransponowanych refrenów i tekstów do słuchania więcej niż raz – było „Death is Silent”. I to od oblanego kosmicznymi klawiszami, rozpływającego się w uszach solowego debiutu Kno z ubiegłego roku najlepiej rozpocząć porachunki z familią. Odrobinę się panowie zagniewali na tegorocznym „Oneirology”, ale bez gubienia meritum. Przy obu tych płytach „Dirty Acres” oraz „A Piece of Strange” z 2005 roku mogą wydawać się nieco powściągliwe, ale to typowi starsi bracia, którzy przecierali drogę. Jakże – znów nierapowe określenie – malowniczą.
.

M.I.A. – Kala
(XL)

Signum temporis

Gdybym miał wskazać muzyczny symbol pierwszej dekady XXI wieku, padłoby na „Paper Planes”. Wyciągnięta z pobocza na środek drogi, bywalczyni radia, kina i komórek, począwszy od osobowości autorki a na wystrzałach kończąc, ta wybitnie wyrazista parapiosenka streszczała zawiłości ery patogennych kapitalizmów, dwulicowości Zachodu oraz sposobów radzenia sobie z poczuciem krzywdy przez tych gorzej umiejscowionych: od Sri Lanki po płonący Paryż. W sposób przejaskrawiony, kiczowaty i banalizujący faktyczne problemy, ale i to pasuje do ubiegłego dziesięciolecia.

Z „Kali” przerostem brzmienia nad kompozycją, produkcji nad songwritingiem, „WOW” nad „łał” stanowi ona także rysopis dekady w nie retrospektywnym mainstreamie. Z kolei skrajnie rozstrzelone reakcje na Maję zgrabnie obrysowały kształt krytyki 2.0. Takiej, która pozwoliła się wyprzedzić słuchaczowi, która wydzieliła recenzowanie artysty z recenzowania muzyki, dla której sceptycyzm nie usprawiedliwiał milczenia – potem podobnie było z Kanyem – bo przecież kliki. Rzadko słucham Kali”, ale zapomnieć o niej nie sposób, takoż o niej nie napisać.
.

Animal Collective – Strawberry Jam
(Domino)

Podróże kształcą

Za zespół dekady Animal Collective mój gust w żaden sposób uznać nie potrafi, podobnie jak wykonawcą dekady nie uzna raczej Ariela Pinka. Trzeba jednak Animalom przyznać, że faktyczna dżemowatość „Strawberry Jam” stanowiła nową jakość.  A o takową coraz rzadziej, jak dowodził ostatnio na 430 stronach niejaki Simon Reynolds, dla którego zdaje się Animale i Ariel wykonawcami dekady są. Gdyby ktoś nie znał anegdoty o stworzeniu, to przytaczam, bo zabawna i oceniając po rezultacie – prawdziwa:

It was actually an idea that I had, sitting on an airplane, getting my tray of food. There’s a little packet of strawberry jam on it– this was, like, a year, year and a half ago. The sun was coming in through the airplane window, and I just looked at it and said, „Man, it’d be really sweet if we could get the music from the album to sound like what this looks like”.
.

Fink – Distance and Time
(Ninja Tune)

Ten tembr

Fin Greenall dziwnie stroi gitarę. Nie da się tak po prostu zagrać „If Only” i nawet przejrzenie wideobootlegów i ściągnięcie tabulatur pomaga tylko o tyle, o ile. A oprócz niecodziennego stroju Fink bardzo zindywidualizował też bicie. W każdym razie pozorna zwykłość tych jego smętnych, akustycznych miniatur to wielkie oszustwo.

Poza tym drobiazgiem brytyjski eksdidżej wydaje się najszczerszym pieśniarzem na Ziemi. Wybitnie szczere w tym półgodzinnym z hakiem, 9-częściowym zestawie wydaje się wspomniane „If Only”, prawdopodobnie moja piosenka roku owego. Sam Fink zarzeka się w niej:

I ain’t got the bullshit, and I ain’t got the lies

Pod tutejszą recenzją wydanego w 2009 roku „Sort of Revolution” Marceli napisał: „Najfajniejsze są te nudne płyty, co się je znienacka przesłuchuje 20 razy”.

Inni tymczasem…

Śpiewają:

Beirut – The Flying Club Cup (Melodie roku)
Jill Scott – The Real Thing (Words And Sounds Vol.3) (Z klasą)
Joss Stone – Introducing Joss Stone (>Mind, Body & Soul)
Julia Marcell – Storm EP (U progu sławy)
Laura Veirs – Saltbreakers (Lawirantka)
LCD Soundsystem – Sound of Silver (Prawy Murphy)
Linda Thompson – Versatile Heart (Prawie country, a gościnnie Antony)
PJ Harvey – White Chalk (Choć było i będzie lepiej)
Robert Wyatt – Comicopera (Jeszcze mógł)
Shiina Ringo & Saitō Neko – Heisei Fuzoku (Made again; lepiej)
Tujiko Noriko  – Solo (Lali Puna po japońsku; też lepiej)

Gadają:

Blu & Exile – Below the Heavens (Słoneczna Kalifonia)
Dälek – Abandoned Language (Niemłodzi gniewni)
Doomtree – False Hopes (Funk-hop)
Epik High – Remapping the Human Soul (Korearap)
Kanye West – Graduation (Dobrze mówił)
Łona i Webber – Absurd i nonsens (Słów moc)
Shad – The Old Prince („My life is like a magazine / Got so many issues”)
Sole And The Skyrider Band – Sole And The Skyrider Band (Poetycko)
Y Society – Travel At Your Own Pace (Arcymówca)

Rzępolą:

The Acorn – Glory Hope Mountain (Choćby dla „Lullaby”)
The Bird and the Bee – The Bird and the Bee (Indie pop w Blue Note)
Blackfield – Blackfield II (Poprock par excellence)
The Budos Band – II („So retro it hurts”)
Caribou – Andorra (Floydując)
Dirty Projectors – Rise Above (Antycover)
Menomena – Friend and Foe (Inteligentna Muzyka Rockowa)
Neurosis – Given to the Rising (Łojenie z czuciem)
Om – Pilgrimage (Kult przesteru)
Porcupine Tree – Fear of a Blank Planet (Przestronne wnętrze)
Pram – The Moving Frontier (Brytyjski kosmopolityzm)
Thief – Sunchild (Gdyby TCIOF i Junip połączyli siły)
Tokyo Jihen – Variety (Outsourcing wewnątrzzespołowy)
Yeasayer – All Hour Cymbals („Wait for the Summer”! „2080”!)

Lepią:

Boxcutter – Glyphic (Chłodno)
Caspa & Rusko – Fabriclive.37 (Livestep)
Efdemin – Efdemin (Cały Berlin)
Kashiwa Daisuke – Program Music I (Cut’n’poważka)
Mala – Lean Forward / Learn (Pouczający singiel)
N-Type – Dubstep Allstars Vol. 5 (Śmietanka u szczytu)
Nujabes – Hydeout Productions 2nd Collection (Świętej pamięci)
Pantha du Prince – This Bliss (>Black Noise)
Senking – List (Graue musik)
Studio – Yearbook 1 (Na miękko)

Plumkają:

Aloof Proof – Piano Text (Pianbient)
Alva Noto – Xerrox Vol. I (Meloszum)
Aube – Imagery Resonance (Witch-ambient na wysokościach)
Deepchord Presents: Echospace – The Coldest Season (I nań antidotum)
Emeralds – Allegory Of Allergies (Spowalniacz czasu)
Murcof – Cosmos (Z całym majestatem)
Stars Of The Lid – …And Their Refinement Of The Decline (Ambient ambientów)
White Rainbow – Prism of Eternal Now (Various plumkanie)
William Basinski – El Camino Real (166 x 18 sekund = ∞)
Yellow Swans – At All Ends (Czarny szum)

Ściemniają:

Brötzmann, Nilssen-Love, Gustafsson – The Fat Is Gone (Schudniesz)
Burning Star Core – Operator Dead… Post Abandoned (Ład utracony)
Derek Bailey – Standards (Free piękne)
Keith Jarrett Trio – My Foolish Heart – Live at Montreux (Prawie bez stękania)
The Thing + Ken Vandermark – Immediate Sound (Humor dęty na dwie trąby)
Two Bands and a Legend – Two Bands and a Legend (Obłąkańcy 2007)

Ściemniają, że ściemniają:

Esbjörn Svensson Trio – Live in Hamburg (Z fenomenalną wersją „Goldwrap”)
Maria Schneider – Sky Blue (Kameralny big band)
The Nostalgia 77 Octet – Weapons Of Jazz Destruction (Londyńska liryka)
Portico Quartet – Knee-Deep in the North Sea (Nowa przewidywalność)
Stefano Battaglia – Re: Pasolini (Mediolańska liryka)
Terence Blanchard – A Tale Of Gods Will (Trójkowo-filmowo)
Tord Gustavsen Trio – Being There (Skansynawska liryka)

Czytają:

Ha-Yang Kim – Ama (Między Seulem, Brooklynem, GY!BE i Supersilent)
James Blackshaw – The Cloud of Unknowing (Arpeggia na 12 strunach)
Jonny Greenwood – There Will Be Blood (Szaro, buro)
Kronos Quartet – Górecki String Quartet No 3 …Songs Are Sung (Choć <RSQ)
Ludovico Einaudi – Divenire (Nie tylko dla fanów wczesnego Tiersena)
Osvaldo Golijov – Oceana (Plum!)
Peter Broderick – Docile (Piano for Dummies)
Sérgio & Odair Assad – Jardim Abandonado (Brazylijscy bracia w strunach)
The Claudia Quintet – For (Jazz partyturowy)

Odchyły lokalne:

Andy Palacio & The Garifuna Collective –  Wátina (Karaibski spleen)
Antibalas – Security (Afrobeat z Brooklynu)
Bassekou Kouyate & Ngoni Ba – Segu Blue (Zlot ngoni)
Boris with Merzbow – Rock Dream (Koszmar)
Daphne Oram – Oramics (The BBC Radiophonic Workshop)
Group Inerane – Guitars from Agadez (Music of Niger) (Tru Niger)
Kemialliset Ystävät – Kemialliset Ystävät (Fiński cyrk)
Kiiiiiii – Al & Bum (Dwie piszczące japońskie dziewczęta)
Mercan Dede – 800 (Neoturcja)
Psio Crew – Szumi Jawor Soundsystem (Gooralski beatbox)
Tinariwen – Aman Iman (Wydmy Sahelu itp. itd., plus dykcja)
Trebunie Tutki + Voo Voo-Nutki – Tischner (Majowe śpiewanie)
Vieux Farka Touré – Vieux Farka Touré (Tatysynek)

.

Fine.




4 komentarze

  1. jjjjjjjj pisze:

    Jak zwykle świetnie. Dużą przyjemność mi sprawia uwaga jaką poświęcasz CunninLynguists. A M.I.A. jest sama w sobie pewnym symbolem. Choćby ten artykuł w NYT bodajże.

  2. ArtS. pisze:

    A w Twoim podsumowaniu 2007 nie ma miejsca na Of Montreal i Spoon? Ja tu zgadzam się z Piczforkiem, obie płyty świetne. Dziwi mnie też nieobecność Iron & Wine ze swoją chyba najlepszą płytą, oraz może nie odkrywczego, ale niezwykle przebojowego Modest Mouse, którego nadal słucha mi się świetnie.

    Generalnie mógłbym oczywiście dopisać kilkadziesiąt innych w pozostałych kategoriach, ale kto za tym wszystkim nadąży? Przynajmniej w jazzie mamy jedną wspólną pozycję, więc jest nieźle!

  3. Mariusz Herma pisze:

    Obiły się o „Rzępolą”, ale ostatecznie wypadły, bo i tak jest tłum. Zresztą ciekawe doświadczenie ścisnąć taką masę wykonawców – którzy nieraz zajmują całe pięćdziesiątki albo setki roku określonych serwisów – w drobną podkategorię.

    „Przynajmniej w jazzie mamy jedną wspólną pozycję, więc jest nieźle!”

    Którą?

  4. ArtS. pisze:

    Two Bands and a Legend też się u mnie załapali, gdzieś pod koniec dziesiątki. Ale z tego roku na zawsze zostaną ze mną głównie trzy albumy około-jazzowe: 4 Corners (Clean Feed), Declared Enemy (RogueArt) i Alamut (Unzipped Fly).

Dodaj komentarz