Spytałem kolegę po fachu:
Odpisz pierwszą myślą bez oszukiwania: najlepsza płyta ever?
Odparł:
Tak na serio, to spróbuję się wymigać od odpowiedzi. Co miesiąc zmieniam zdanie co do najlepszej płyty 2010. W grudniu będę chyba losował tą 'naj’ z tego roku. I jak mogę myśleć o tej 'ever’?
Upierałem się:
No, ale jakaś pierwsza myśl była. Jaka? Niezobowiązująco!
Uległ:
Talk Talk. Spirit of Eden. Niezobowiązująco.
.
To jaka jest twoja pierwsza myśl? Niezobowiązująco.
.
wish you were here pink floyd, chociaż się wahałem przez pół minuty.
ja mam dokładnie tak, jak ten kolega po fachu, nie wiem.
ale pierwsza myśl była taka: kyuss. welcome to sky valley. zaś druga: neil & crazy horse. zuma.
Bitches Brew, zanim mnie pokusi napisać Endtroducing
Bez wątpienia Kid A. Druga myśl – gdyby miała się pojawić – to Astral Weeks.
Ys!
proste: Reign in Blood
MBV – Loveless
Fear Of A Black Planet albo Glider (EP).
tom waits – mule variation
(ostatnio znów się nim jaram całościowo więc tylko jego płyty przychodzą mi obecni do głowy, nie umiem odpowiedzieć tak serio serio, nie było żadnej myśli zw. z albumem jak padło to pytanie, poważnie, waits przyszedł bo dużym wysiłku:)
A Love Supreme
Merriweather Post Pavilion
Dajesz zadanie równie okrutne, jak to, które miał przed sobą bohater „Wierności w stereo” (tam to było top ten).
Nie ma co się silić na oryginalność: „Abbey Road”. Bo tam jest wszystko.
Chyba, że mamy na myśli nagranie w ogóle, wtedy J.S.Bach „Koncerty Brandebuskie” w wyk.Il Giardino armonico.
The Moon and Antarctica, chociaż pierwsze w głowie pojawiło mi się Pet sounds,
Nah und Fern, a klasycznie no to abbey Road
dokładnie taka sama jak kolegi z notki!
Pierwsza myśl, jaką mam, gdy mnie ktoś tak pyta, to „Wal się”.
(niezobowiązująco oczywiście)
The Beatles. Whatever. Ale chyba 'Magical Mystery Tour’.
Doolitle – Pixies
Ale, ale: nie odgrywaj tu cwaniaka, Mariusz. Nas wziąłeś na spytki, to w rewanżu dawaj, ale już – jaka jest twoja „The best of the best”?
Sonic Youth – NYC Ghosts & Flowers
Pierwsza myśl to była płyta Bonobo – Black Sands, potem przeszła mi przez głowę Melassa Kazika, ale to chyba ze względu na sentyment, a tak ogólnie to nie pamiętam i nie wiem.
Mam tak samo jak kolega po fachu. Interesujące.
Pablo, takie pytania zadaje się po to, by na nie samemu nie odpowiadać. Której z wymienionych płyt nie znam – też się nie przyznam.
Dziękuję za dotychczasowe typy.
Rozwiązałem też Bartkową zagadkę:
Sufjan Stevens – Illinois
Jeśli już zawężamy, to wolę oczywiście „69 Love Songs”. :-) A z dotychczasowych z całą pewnością nigdy nie słyszałem „Koncertów brandenburskich” w tej wersji. Na mojej kopii jest napisane Gewandhausorchester. Łapie się to-to chociaż do wszechświatowej pierwszej setki wykonań?
lark`s tongues in aspic, niepodważalnie
A wracając do pytania, Mariusz, to najlepszą płytą Ever jest – jeśli ufać RYM – EP-ka „The Unraveling”: http://rateyourmusic.com/release/ep/ever/the_unraveling/ Zresztą to również jedyna płyta Ever oceniona w RYM, jakkolwiek potężny byłby to serwis.
Ów jedyny oceniający zna jednak 13 lepszych płyt:
http://rateyourmusic.com/collection/Amberline/r5.0
Kid A
@Mariusz Herma –> No i z tej jego listy to już nie znam ładnych paru…
@ Bartek
„Łapie się to-to chociaż do wszechświatowej pierwszej setki wykonań?”
Przykro mi, według oficjalnych danych i odgórnych wytycznych – miejsce 101.
;)
@Mariusz
Cykor, cykor!
dziś: TO I TAO Kwartetu Jorgi
próbujemy być oryginalni i wymyślamy, czy to rzeczywiście najlepsze płyty?
jak „ever” to może coś stąd?
http://www.discogs.com/search?q=ever&btn=&type=all
;-)
pewnie wypadałoby podać coś z popularnego kanonu, ale obawiam się, że takie coś jak „najlepsza płyta ever” po prostu nie istnieje :-)
W sumie lepszym pytaniem byłoby pytanie o najlepsza płytę ever w tym tygodniu :)
King Crimson – Islands
Pierwsza myśl? „The Best of Simon and Garfunkel”, ale bez „Cecilii”.
Ale potem się zorientowałem, że składanki się chyba nie liczą. Więc, siląc się na pewną oryginalność, pomyślałem „Abbey Road”.
Jeśli to ten sam składak, który pojawił się u nas na kasetach (chyba Taktu) na początku lat 90., to byłby mój pierwszy w życiu oficjalny „ulubiony album muzyczny ever” :-)
Wu-Tang Clan „Enter the Wu-tang (36 Chambers)”! Prawdopodobnie przez to, że Przemysław już czwarty dzień raczy domowników składanką Simona i Garfunkela od rana do wieczora.A potem pokazuje mi gdzie o tym napisał.
Pierwsze myśli, niezobowiązująco:
– Pink Floyd „Wish You Were Here”
– David Bowie „Hunky Dory” (a może „Heroses”? a może „Outside”?)
– U2 „Achtung Baby”
ale to raczej podchodzi pod „ulubione” niż „najlepsze”.
Pangolin, przynajmniej znów słucha tego, co naprawdę lubi :-)
U mnie w weekend pod wpływem powyższych komentarzy grały zupełnie inne rzeczy, niż zwykle by. Simon też, ale solo.
Spirit of Eden – to wcale nie jest głupia myśl. Dla tej płyty powinny być „punkty za pochodzenie” – jak w ciągu zaledwie 4 płyt zespół mógł przejść taką drogę – od kiczu do postmuzyki!
the rise and fall of ziggy stardust and the spiders from mars
No to bez namysłu (bo gdyby był, to już byłoby trudno). Ale tak naprawdę to chyba bardziej kieruje chęć podzielenia się, może ktoś to odkryje dla siebie też.
Screaming Headless Torsos „Screaming Headless Torsos”
Sleepytime Gorilla Museum „Grand Opening and Closing”… albo „Of Natural History”, a z elektroniki to „Geogaddi” Boards of Canada.
[…] krępujące, ale czasem ludzie zadają sobie tego rodzaju pytania. Ja ostatnio usłyszałem takie pytanie od pewnej (przyzwoitej zresztą) stacji radiowej. […]
13 blur. sorry
Przeczytałem pytanie i nie musiałem nawet myśleć. Samo wpadło do głowy: Marek Grechuta „Szalona lokomotywa”!
Śliczna płyta. Miałem znajomego – jemu po części zawdzięczam odkrycie i nieprzemijającą fascynację Grechutą – który na to pytanie zawsze odpowiadał ze zdecydowaniem: „Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego”.
od paru miesiecy hood i cycle of days and seasons
Widzę, że nie tylko w moim wypadku nazwisko Grechuta sąsiaduje ze słowem „znajomi”. Miałem w liceum grono bliskich przyjaciół kompletnie zakochanych w Grechucie i w Demarczyk także. Starali się mnie ostro tym zarazić, a ja ich Floydami i m.in. Davidem Bowie. Załapałem się nawet na koncert Grechuty, choć – ze względu na stan zdrowia artysty – było to raczej przykre przeżycie. Co ciekawe, zarażanie podziałało w obie strony, choć u mnie z nieco opóźnionym zapłonem. Grechuta zawsze będzie mi się już kojarzył z liceum, ale naprawdę doceniłem go dopiero na studiach. Zacząłem słuchać jeszcze raz, już jakby na własną rękę i mnie zachwyciło. Pierwsze 6 płyt MG to moim zdaniem rzeczy wybitne w skali światowej, przy czym absolutnie oryginalne i bardzo „polskie” w najlepszym tego słowa znaczeniu. Anawa to też najlepszy okres dla Pawluśkiewicza, nigdy później już nie zrobił nic nawet w połowie tak wartościowego. Demarczyk bardzo szanuję, ale już to nie do końca moja bajka. Za to uwielbiam Koniecznego jako twórcę muzyki filmowej i teatralnej i uważam, że jest cokolwiek niedoceniony w swojej oryginalności i nowatorstwie. Jego hipnotyczne, transowe, okołominimalistyczne rozwiązania spokojnie mogą sąsiadować z Góreckim.
Na koniec jeszcze jeden kamyczek w ramach właściwego tematu tego wątku:
– Laurie Anderson „Big Science”