Ø1. Na dobry początek

Pierwsze wrażenie liczy się także w muzyce

Świetne albumy rozpoznaje się po 7 sekundach – głosi absurdalna i pełna wyjątków, a jednak co rusz potwierdzająca się teoria. Po takim mniej więcej czasie zazwyczaj wiadomo, czy muzyk ma coś do powiedzenie, czy będzie grał na czas. (To samo dotyczy zresztą naszych recenzji). Więcej: pierwsze takty potrafią skumulować energię całego utworu, nawet całej płyty. Wystarczy mi usłyszeć ułamek „Hope There’s Someone”, by przeżyć niejako „I Am a Bird Now”:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2012/02/antony.mp3]
.
Podobnie mam z „In My Element” Roberta Glaspera:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2012/02/glasper.mp3]
.
Albo „Innundir Skinni” Ólöf Arnalds:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2012/02/vinurminn.mp3]
.
W przypadku „Kid A” zadowoliłaby mnie choćby i pierwsza sekunda:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2012/02/kida..mp3]
.

Zacny początek potrafi zrekompensować miałkość treści właściwej. Raz w życiu kupiłem płytę wyłącznie dla okładki: było to „Believe in Nothing” grupy Paradise Lost. W 2001 roku nie wiedziałem o zespole nic – zadecydowała zbieżność oprawy graficznej z hobby mojego ojca. Płyta nie była dobra. Grzeszyła zwłaszcza tym, że wszystkie utwory rozwijały się i kończyły w absolutnie identyczny sposób – tak zwany syndrom Linkin Park. Przednie sekundy każdej z piosenek okazały się jednak… bardzo OK. I tak „Believe in Nothing” stało się moją ulubioną płytą do skipowania – pozbyłem się jej dopiero po kilku latach.

Szczególnie cenne są początki, których rolą nie jest tylko wprowadzić temat – puchnący potem ze zwrotki na zwrotkę o kolejne warstwy aranżu – ale stanowiące miniutwór sam w sobie. „The Package” A Perfect Circle mogłoby się skończyć jeszcze przed wejściem basu, a i tak górowałoby nad resztą ich dorobku. Wstęp „Only Rain” no-man zapętlony (taśmowo) w nieskończoność zagroziłby pozycji „Disintegration Loops” Basinskiego.

Bywa jednak i tak, że najzwyklejsze intro i bez wyszukanych upiększaczy potrafi głęboko rezonować. Do najpiękniejszych kawałków muzyki należy takt otwierający „Cosmię” Joanny Newsom, a także te oto siedem sekund:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2012/02/herecomes.mp3]
.

 

.

Fine.




17 komentarzy

  1. koko pisze:

    * pierwszych 7 , a przede wszystkim 7 sekunda ! – In A Silent Way . To tak pierwsze z brzegu cede.

  2. Lambert pisze:

    „Believe In Nothing” jest słabe, do skipowania fajniejsze jest ich poprzednie dokonanie – „Host”. Niektóre początki naprawdę obiecujące.

  3. ArtS. pisze:

    Mi takie rozbijanie na sekundy kojarzy się z syndromem „Jaka to melodia” i powiedziałbym, że myślenie w tych kategoriach przynosi więcej szkody niż pożytku. Sensowność początku można ocenić dopiero w kontekście całości dzieła, tak więc to, co po 7 sekundach nie robiło żadnego wrażenia, po 45 minutach może okazać się genialne.

  4. Mariusz Herma pisze:

    Jaką szkodę płycie może przynieść bardziej uważne potraktowanie pierwszych taktów?

    Dopracowywanie lidu/otwarcia tekstu albo podwójna dbałość o pierwszą scenę filmu wydają się naturalne. Podobnie cieszenie się nimi.

  5. dawrweszte pisze:

    Ciekawe, ale o tych 7 decydujących sekundach w kontekście całego albumu wiemy już po zapoznaniu się z całą zawartością płyty. Czy byłbyś w stanie ocenić czy dany nieznany Ci album jest wybitny poznając tylko pierwsze 7 sekund?

  6. Mariusz Herma pisze:

    Takie rzeczy tylko na RYM :-)

    Na ile te początki kocha się dla nich samych, a na ile jako zapowiedź czegoś większego – tego oczywiście nie wiem, bo żadnej z płyt nie zatrzymuję na (umownej) siódmej sekundzie i nie dumam, czy to już geniusz. Na pewno wszystkie z wymienionych swoimi wstępami obiecywały, że usłyszenie całości będzie przygodą – i było.

  7. dawrweszte pisze:

    Właściwie te umowne 7 sekund jest częścią całości, która robi wrażenie. Pierwsze 7 sekund robi wrażenie, kiedy już wiemy, że całość jest fantastyczna. W innym wypadku ta reguła:

    Świetne albumy rozpoznaje się po 7 sekundach

    jest chyba jednak absurdalna i nie tyle pełna wyjątków, co po prostu nieweryfikowalna. Tak jak piszesz, po prostu na zasadzie obietnicy. No ale dochodzi jeszcze casus takich płyt jak „Up”, o której pisałeś tutaj ;)

    https://www.ziemianiczyja.pl/2011/11/ciemnosc-slysze/

  8. Mariusz Herma pisze:

    Słowo „nieweryfikowalna” było w szkicu tego posta :-)
    Pewnie nawet błędna, bo co druga wybitna płyta zaczyna się niepozornie, ale sam potrzebowałem mocnego intra.

    „Tak jak piszesz, po prostu na zasadzie obietnicy.”

    Spora część ludzkości zna tylko pierwsze takty Zaratustry Straussa, piątej Beethovena i połowy utworów Chopina, a i tak – jestem przekonany – sprawiają im wiele radości, gdy pojawią się w jakiejś czołówce, reklamie albo filmie.

    Kiedy pierwszy raz usłyszałem Sonatę 11 Mozarta i Gesange der Fruhe Schumanna repetowałem namiętnie intra, olewając zupełnie „trudniejsze” reszty, skądinąd wspaniałe.

    Wstęp może być kawałkiem dobrej muzyki albo może nim nie być. Osobiście wolę, jeśli jest, chyba że całości przysłuży się coś mniej efektownego. O tym oczywiście niech decyduje artysta, byle świadomie – a nie dlatego, że od razu myślał o refrenie.

  9. dawrweszte pisze:

    Akurat w kwestii muzyki klasycznej to słaby ze mnie dyskutant, ale tak, pierwsze 7 sekund „Święta Wiosny” przyprawia mnie o gęsią skórkę :)

  10. ArtS. pisze:

    @Mariusz:
    Szkodliwość tego podejścia polega właśnie na prymacie detalu wobec całości. Mówiąc bardziej kolokwialnie, na efekciarstwie, które zastępuje artyzm.

    Nie ma czegoś takiego jak „naturalne” tworzenie. Dopracowywanie pierwszych taktów czy scen jest, moim zdaniem, raczej historycznym wytworem myślenia marketingowego. Imperatywem twórczym staje się wywołanie wrażenia, wobec czego poszczególne elementy dzieła podporządkowane są raczej zasadzie spektakularności niż wewnętrznej logiki bądź dramaturgii całości. Konsekwencje praktyczne są łatwe do wykazania: zalew płyt, które poza efektownym początkiem nie oferują nic więcej.

    To na poziomie produkcji. Na poziomie konsumpcji sprzyja wytworzeniu się mentalności słuchacza ciągle głodnego spektakularnych momentów, słuchającego fragmentarycznie i nie potrafiącego się skoncentrować przez dłuższy okres czasu. To też dla muzyki, jako sztuki, której istota sprowadza się do rozgrywania w czasie (Cage), niesie dość przykre konsekwencje.

    Wszystko to oczywiście opisał już dawno Adorno. Niewątpliwie też jest to znacznie bardziej złożona kwestia, której nie sposób rozpatrywać w oderwaniu od innych przemian społeczno-kulturowych. Mi chodzi jedynie o to, że jako ogólna zasada prowadzi ona raczej do „złej” niż „dobrej” muzyki.

  11. krzysiek pisze:

    A może to nie „sprzyja” wytworzeniu się takiej mentalności słuchacza – może jest raczej reakcją na wytworzenie się takiej mentalności słuchacza? Uwaga odbiorcy jest towarem ściśle deficytowym. Mocny początek może się w przyszłości okazać taką samą oczywistością jak piosenka trwająca mniej niż 4 minuty, to okropne podgłaśnianie wszystkiego czy nawet triada harmoniczna. Że to myślenie marketingowe? Zgoda, w szerokim rozumieniu słowa „marketingowy”. Jak to wpływa na kondycję muzyki? Nie widzę możliwości udzielenia definitywnej odpowiedzi.

  12. Mariusz Herma pisze:

    @ Artur – efekciarstwo byłoby tylko najbardziej skrajną odmiana staranności, o której mówię. Ocenianie czegokolwiek przez pryzmat opcji patologicznej prowadzi oczywiście do dyskwalifikacji wszystkiego. To jak przedstawić Twoją wizję jako zachętę do komponowania nudnych początków – i środków, i końców – w wielkodusznej trosce o wrażliwość słuchacza.

    Trudno mi dyskutować na poziomie tak teoretycznym, bo to bujanie w chmurach. Z poziomu gruntu nie potrafię dostrzec szkody, jaką efektowne początki choćby tych kilku wymienionych płyt wywołały w moim odbiorze całego materiału. Przeciwnie, widzę tylko zalety: zaciekawienie od pierwszej sekundy, zaufanie do artysty i powracająca radość po każdorazowym wciśnięciu play. O piękne, chwytliwe lub nie, intra dbali już twórcy chorału, o klasykach klasyki nie wspominając. Gdyby Twoja teoria była prawdziwa, powinniśmy po tysiącu lat słuchać wyłącznie trzysekundowych intr.

    Co do dramaturgii – spójrz na moją wypowiedź opublikowaną tuż ponad Twoją, ostatni akapit. Liczy się cel nadrzędny, naturalnie. Jeśli jest nim stopniowe pobudzanie odbiorcy – casus „Imienia Róży” – to o trzęsieniu ziemi na starcie nie może być mowy.

    Na koniec i na przyszłość: ten intensywny początek jest tylko jednym z setek „narzędzi”, z których można skorzystać lub nie. Przypominam motto ze wstępniaka: You need tools, not rules.

  13. ArtS. pisze:

    Ja po prostu nie rozumiem czemu początek miałby być ważniejszy od końcówki, środka, 1/3 czy 12/17. Poza względami marketingowymi właśnie – trzeba sprzedać materiał odbiorcy a wszyscy wiedzą, że pierwsze wrażenie się liczy, więc szlifujemy wstęp. Dlatego nie chodzi mi o to, że efektowne początki same w sobie są szkodliwe, tylko że myślenie/tworzenie w tych kategoriach jest szkodliwe (co zresztą napisałem na samym początku).

    PS. marketing nie ma jeszcze nawet stu lat, więc być może za kolejne 900 będzie się słuchać wyłącznie trzysekundówek!

  14. ma.g pisze:

    Coś jest w tych początkach – porównanie do lidu, do pierwszego zdania w powieści, jest jak najbardziej trafne. Jakiś czas temu po przeczytaniu pierwszego zdania powieści „Balladyny i romanse” wiedziałem, że to bedzie coś! I było.

    Z początkiem w muzyce jest trochę jak z tematem Bachowskiej fugi – może zaprosić do prześledzenia reszty, ale sam w sobie też ma jakąś trudną do sprecyzowania moc, która działa od początku. (vide dowolnum z Die Kunst der Fuge).

    Początek jest granicą, znakiem, przejściem z niemuzyki w muzykę. Takie momenty dla artysty sa zawsze ważne i dlatego też sądzę, że na potrzeby „zabawy w narzedzia” warto pochylić się nad pierwszymi 7 sekundami. A niech będzie – nawet dziesięcioma.

    Ja na przykład uwielbiam sposób, w jaki rozpoczyna się „The Carnival is Over” Dead Can Dance.

  15. Mariusz Herma pisze:

    Początek „The Carnival” zawsze kojarzy mi się z tym: http://youtu.be/BHUqS7cJQ8A
    Miłe skojarzenie.

  16. ma.g pisze:

    @dawrweszte: W zasadzie początek „Święta Wiosny” to wielkie oszustwo, zapowiada się delikatnie, niemal impresjonistycznie, a potem – łubudu (które bardzo lubię:).

    @Mariusz: Nie znałem, ciekawe!

  17. […] szczególnie jest też różnorodne i przez to w dwójnasób intensywne. No i spełnia wymóg genialnego początku. […]

Dodaj komentarz