maj 2012

Od śmierci po bezsens

Actress – R.I.P. (Honest Jon’s)

 

Z miejsca zachwyciło mnie „Holy Water” ze swoim  ślicznym sound designem, jak to ślicznie określił Paweł Gajda. Actress wpisał się tym utworem w znaną m.in. z floydowskiego „Money” tradycję słuchawkowych zapieraczy dechu. Muzycznie „Holy Water” to jednak ni mniej, ni więcej jak kilka fajnie „zaprojektowanych” sekund zapętlonych w półtorej minuty. Tak zresztą powstała cała ta płyta: skrawki wielkości rozciągnięte nierzadko do tego stopnia, że zostaje tylko poprawność.

Łatwo prześledzić to na przykładzie krótszego „Uriel’s Black Harp” czy dłuższego „Marble Plexus”: motyw główny wyłania się niby znikąd, mimo upływu czasu nie bardzo ewoluuje – choć poza nim w kompozycji nie ma nic więcej ponad szumy – a potem w równie niewyszukany sposób zanika. I tak dobrze, jeśli temat ów jest godny powielenia. Ale szczerze mówiąc, połowy materiału to nie dotyczy.

Posłuchałem przy tej okazji poprzednich dwóch płyt Actress. Może dlatego, że wbrew zaleceniom autora nie wspierałem się LSD, wyszło mi, że zapamiętałem je znacznie lepiej, niż na to całościowo zasługują (bo momenty są). Że pan Darren J. Cunningham jednak dzieła swojego życia godnego otrzymywanych pochwał jeszcze nie nagrał. Pytanie, czy nagra.

 

Big K.R.I.T. – 4Eva N A DayBig K.R.I.T. – 4Eva N A Day (Cinematic)
Big K.R.I.T. – Live from the Underground (Def Jam)

 

Południowcowi urodzonemu w jednym z najbardziej prostopadłych miasteczek świata kibicuję od pełnometrażowego zarania z pięciu powodów.

Po pierwsze Big K.R.I.T. promieniuje pozytywami i namawia do dobrego, czego nie można powiedzieć o większości jego kolegów po fachu. Po drugie jest raperem samoprodukującym. Stwarza to szansę – bo nie dość się jeszcze na tym polu wykazał – na szczególną synergię mówiono-muzyczną. Po trzecie K.R.I.T. ma naturę kombinatora, a przy tym nie lęka się własnych widzimisię, dajmy na to wydawania koncept-albumu o własnym dniu. Mimo tego potrafi zachować umiar i oficjalny debiut poprzedzić kilkoma kontrolnymi mixtape’ami, z których każdy spokojnie mógłby trafić na sklepowe półki. A po piąte – ma przyjemny głos.

Martwię się o tego 26-latka, bo przekłada ilość nad jakość. Cztery longplaye w ciągu dwóch lat? W tych okolicznościach nie sposób się dziwić, że chociaż zaczął bardzo wysoko, nigdzie wyżej jak dotąd nie zaszedł. Na „K.R.I.T Wuz Here” z 2010 roku ujął dojrzałością. Młodsze o niespełna rok „ReturnOf4Eva” jego talent potwierdziło, ale nic ponadto. Tegoroczne „4eva N a Day” jest barwne i w tym samym stopniu uniwersalne, jednak o tej porze kariery, gdy nie działa już efekt świeżości, to trochę mało. Przystemplowany pieczęcią Def Jam „Live from the Underground” jest zaś w dyskografii Justina Scotta pierwszym przeciętniakiem.

Przyciągnięte do prowadnic rapy i podkłady K.R.I.T.-a szczególnie blado wypadają w zestawieniu z ostatnimi wyczynami mówionymi Kendricka Lamara i lepionymi ekipy Cunninlynguists czy bitodawców Shada, żeby pozostać w równie pozytywnych klimatach. Że Scott odpuścił, w to nie wierzę, bo ma w sercu ogień. Być może daje o sobie znać trema. Świat słucha – stream „Live…” od paru dni jest najczęściej klikanym ficzerem na stronie NPR. Być może tak jak Cunningham przygotowuje dopiero podejście na własny szczyt. Kibicuję.

 

Beach House – Bloom (Sub Pop)

 

Jak zaś wspomniałem u Bartka, reakcją na „Bloom” można testować wrażliwość na czysty songwriting. Tego, na ile słucha słucha się muzyki, a na ile kontekstu . Bo kontekst mówi, że czwórka Beach House jest płytą przeraźliwie wtórną i nudną w porównaniu z poprzedniczką, która miała przynajmniej kilka drobnych dziwactw – jako taką kulminację w „10 mile stereo” czy błądzące ćwierćtony w „Norway”. Tutaj włada jedna i ta sama senność. Żadnych nowych doznań nie doznamy. Nic nowego o zespole nie poznamy.

Tyle że piosenki jako takie są zupełnie porządne. Bez ewidentnych wtop i bez – przewaga konserwatysty – chybionych eksperymentów. Melodie nie dorastają wprawdzie do „Zebry”, są za to wszechobecne. Nastrój, brzmienie i wykonanie bez zmian. Innymi słowy: jedno wielkie ambiwalentne „trzymają poziom”, tyleż pochwała co przytyk. W rezultacie głowa mówi, że szkoda czasu, a nie tyle sercu, co raczej żołądkowi ta dokładka się podoba.

 

Burial – Kindred EP (Hyperdub)

 

W jednym z portali zorientowanych na muzykę elektroniczną widziałem ankietę, w której pytano, czy „Kindred” jest największym wyczynem Buriala. Pytanie na wyrost – tym bardziej spora część odpowiedzi – ale mimo niewielkich rozmiarów rzeczywiście wiele z tej płyty radości.

Upajanie dźwiękiem rozpoczyna się dla mnie wraz z wejściem molowego arpeggio w drugiej minucie „Loner”. Pogłębia u progu trzeciej minuty tytułowego „Kindred”, gdy zwiewna wokaliza debiutuje razem z dwiema miękkimi nutami basu i byłby z tego fizyczny błogostan, gdyby owej pary nut nie rozbroiły dwie kolejne zaczerpnięte z jakiegoś koszmarnego riffu. Celowy niedosyt przed finałowym „Ashtray Wasp”? Bo w nim euforię zgodnie potęgują już arpeggia, tło, fraza żeńska i bit. Na koniec chwila awangardowego chilloutu i jeszcze melodyjne post scriptum.

Poza nieprzeciętną transowością, jakiej nie doświadczyłem bodaj od czasu „From Here We Go Sublime” tudzież „Shedding the Past”, „Kindred” wyróżnia jeszcze brudne (winylowe trzaski i piwniczne szmery) i zarazem krystaliczne (kontra precyzja i przejrzystość automatu perkusyjnego) brzmienie. To połączenie sprawia wrażenie, jakby Burial swoją muzykę skądś wydobywał, a nie po całości generował. Pseudonim zobowiązuje.

 

Clark – Iradelphic (Warp)

 

Wszystko jest: gonitwa po gryfie gitary akustycznej rodem z Jamesa Blackshawa. Retro-kosmiczne dokowanie Aphex Twina do Popol Vuh. Zestawianie Bibio w duecie z losowym klawiszowcem neo-progrockowym. Destylowanie czystego sentymentu z Boards of Canada oraz nieczystych podkładów z Tima Heckera. Rodzaj kieszonkowego krzyżowania Massive Attack z Air. Perkusyjne pętelki Four Tet i gitarowe rzężenie Set Fire to Flames w drugim tygodniu picia. Strzępy Almodóvara, pierwszych barwnych komedii francuskich oraz soundtracków Einaudiego. Autorecykling… Eklektyzm in excelsis!

I nawet da się tego od biedy słuchać, choć nie bardzo wiadomo, czyje to i co to.

 

Desolate – Celestial Light Beings (Fauxpas)

 

Bodaj największe rozczarowanie początku roku, chociaż Gonjasufi, Die Antwoord, Sleigh Bells oraz powyższy Clark nie dali łatwo za wygraną. Pomijając niezrozumiały i nieudany hołd / remake „Teardrop” Massive Attack, technicznie płyta jest bliźniakiem świetnego debiutu Berlińczyka – niesłusznie obrzuconego oskarżeniami o zżynanie z Buriala, bo podobne narzędzia nie oznaczają podobnego celu. Tyle że bliźniakiem z lustra, nieprawdziwym i płaskim.

Teorie przychodzą mi do głowy dwie. Albo Sven Weisemann spróbował powielić algorytm zastosowany przy „The Invisible Insurrection” i jak to bywa z próbami naśladowania samego siebie, wyszła smutna parodia. Albo też pozbierał jakieś wczesne notatki i kawałki słusznie odrzucone podczas ubiegłorocznej selekcji, dokończył je w pośpiechu i ledwo rok po poprzedniej premierze próbował powtórzyć jej mały sukces. Zamiast tego sam zdegradował się do kategorii, do której próbowano go wepchnąć: nieszkodliwego ambientu drugiej jakości.

 

Dntel – Aimlessness (Pampa)

 

Pierwsza od pięciu lat płyta Dntel kryje w sobie tajemnicę. Jest nią odpowiedź na pytanie, jaka intencja kryje się za utworem „Jitters”, w którym Jimmy Tamborello powielił jeden do jednego aranże islandzkiego múm z ich najwcześniejszego okresu, dorzucając w dalekim tle zawodzenia à la Jónsi z Sigur Rós. Zapomniał, że słyszał? Niemożliwe, podobnie jak Brodka zbyt dokładnie ich styl skopiował. Sądzi, że my nie pamiętamy? No nie w tych czasach. Znowu jakiś hołd?

Więcej zagadek nie ma. Bo Dntel rzeczywiście zatrzymał się na przełomie lat 90. i dwutysięcznych i ten nowy longplay nadawałby się raczej na  poprzednika wspaniałego „Life Is Full of Possibilities” niż na jego następcę. Nieskomplikowane syntezatorowe szkice podparte perkusją najlżejszego kalibru brzmią niezobowiązująco i nieinspirująco niezależnie od tego, czy Tomborello sili się na chwytliwość („Bright Night”), czy stawia na nastrój („Retracer”), czy może podchodzi do sprawy hipnagogicznie („Still”) lub minimalistycznie („Puma”).

Trudno, naprawdę trudno byłoby nie spuentować gratulacjami dla autora za celny dobór tytułu płyty, gdyby nie zamykał jej szokująco dobry po tym wszystkim utwór „Paper Landscape”: cztery minuty przepięknej elektronicznej kameralistyki.

.

Fine.



Odchudzanie Wenus (Kiosk 4-5/2012)

Historię rock’n’rolla na przykładzie własnej kariery opowiedział Bruce Springsteen podczas mowy przewodniej konferencji SXSW i sprawił mi tym znacznie więcej radości niż swoją nową płytą. Świetnie czytało mi się także epicki tekst o Kanye Weście w kontekście jego trasy z Jayem-Z oraz relację z pewnego tajnego spotkania tuzów przemysłu muzycznego, którzy popychając hip-hop w stronę gangsta na początku lat 90. mieli zmienić oblicze muzyki popularnej i – więziennictwa.

Kto, z kim, kiedy i co robił – to wszystko na imponującej mapie mitingów jazzowych. The Atlantic twierdzi, że R&B przeżywa kryzys tożsamości – może powracający D’Angelo pomoże? PopMatters wyszukał miejsca, w których wczesny punk zainspirował mainstream, mnml ssgs krytykuje boom na EDM z perspektywy insidera, a Guardian chwali microclubbing. Michaelangelo Matos przedstawia drugą falę chicagowskiego house’u, a o stosunku III Rzeszy do jazzu rozpisał się Smithsonian.

Björk wszechstronnie wyliczyła, co ją ostatnio inspiruje. Rolling Stone owocnie spędził czas z Radiohead, zaś New York Times namówił na rozmowę stroniącego raczej od wywiadów Ralfa Hüttera z Kraftwerk. Dlaczego zespół ten trafił do muzeów, głośno zastanawia się Sasha Frere-Jones. I jeszcze dwa inne rarytasy: promos z 1991 roku, na którym Mark Hollis wypowiada się na temat „Laughing Stock” i podobno pierwszy anglojęzyczny wywiad z Perfume, acz niezbyt dobry.

Rolling Stone spotkał się także z Jasonem Piercem, który Pitchforkowi wyjawił główne muzyczne fascynacje swojego życia, a gdzie indziej streścił samo życie. Z żyjącymi członkami E.S.T. rozmawiał ArtsDesk, PopMatters przegadał kilka godzin z Timem Bownessem, Steve Albini odpowiedział na mnóstwo pytań internautów, zaś Briana Eno wygłosił godzinny wykład na temat muzyki i malarstwa w XX wieku. A propos malarstwa: najsłynniejsze Wenus poddano zabiegowi wyszczuplającemu.

Holger Czukay przypomniał początki Can, a AVClub mankamenty „St. Anger Metalliki. Z okazji dziesiątej rocznicy wydania tu i ówdzie powraca temat „Yankee Hotel Foxtrot” Wilco, a rocznicy dwudziestej – „Slanted and Enchanted” Pavement. Wyżywając się na writerach NME, Neil Kulkarni omawia pokrótce, jak nie pisać o muzyce. David Stubbs zrecenzował pierwsze 100 nagrań z kolekcji Johna Peela, Paweł Franczak pisze o muzyce wyśnionej, Marcin Flint o dobrych polskich okładkach, a Jean-Michel Jarre opisuje dziesięć ulubionych syntezatorów.

Wdzięcznie na łamach Slate o swoim zakochiwaniu się w Mozarcie i muzyce w ogóle opowiedział Jan Swafford. Jonathan Lethem, autor nowej książki o „Fear of Music” Talking Heads, wybrał 10 obowiązkowych utworów zespołu. W sieci pojawił się też kolejny fragment książki Richarda Kinga o złotych latach wytwórni niezależnych, tym razem poświęcony początkom Warp. Pisanie swojego przewodnika po muzyce współczesnej Tom Service rozpoczął od obalenia 5 mitów.

Didżej A-Trak lamentuje za MySpace, Alexandra Molotkow tęskni za czasami kulturalnego snobizmu i muzycznej wiedzy tajemneja epokę muzycznych niedoborów i zarazem większego szacunku dla muzyki rzewnie wspomina Lucy Jones z Telegraph. W sukurs przyszedł im The Atlantic, odnajdując przewodnik melomana z 1982 roku, który okazuje się zaskakująco aktualny w kwestii zdrowego przyswajania dźwięków uporządkowanych.

Jak kupować gramofon – wszak sprzedaż rośnie w tempie 50 procent rocznie – instruuje New York Times. Ben Folds doradza młodym muzykom, a Martin Clark (aka Blackdown) młodym producentom. Atlantic sprawdził, jak wzmacniacze Marshalla zmieniły rock i znaczenie słowa „głośno”, BBC pisze o ryzykach występowania na scenie, a teksty Jacka White’a zbadano pod kątem jego/ich problematycznego stosunku do kobiet.

Są ponadto opowieści o człowieku, który zawodowo spisuje jazzowe solówki, o dziwnych instrumentach w filharmoniach, o pewnej orkiestrze z Haiti, która przetrwała „Trzydziestoletnią dyktaturę, 26 innych rządów, zewnętrzną interwencję, katastrofalne trzęsienie ziemi i epidemię cholery”, o domu, który gra muzykę ziemi, muzyce pozytronowej, narodowym instrumencie Chin guqin, o wystawianiu ocen nie tylko na Pitchforku, wystrzałach w muzyce i o tym, jak wytwórni Polydor nie spodobało się „Video Games” wszechtańczącej piosenkarki.

Bardziej niż M.I.A. projektująca etykiety piwne zaskoczył mnie Hieronim Bosch recenzujący „Reign in Blood” Slayera. Tuż obok znalazłem uniwersalny przepis na piosenkę deathmetalową, gdzie indziej portrety znanych noise’owców w wydaniu southparkowym, archiwalną polemikę Axla Rose’a z krytykiem The Indianapolis Star, dowód związków Stonesów z Kubusiem Puchatkiem oraz wykaz przedmiotów, z którymi grzebano muzyków. Sprawdzono również, co Brytyjczycy biorą na festiwalach.

Dwóch naukowców-psychologów publicznie debatowało, czy muzykę wynalazł człowiek. Inni dowiedli, że granie zespołowe wzmacnia empatię, a słuchanie muzyki oraz innych dźwięków znacząco wpływa na smak (generalnie im głośniej, tym mniej słono i słodko). Resident Advisor starannie tłumaczy działanie kompresji, Dolby obiecuje dźwięk zewsząd, co zbiegło się z newsem o drukowaniu głośników. Guardian przypomniał, że zabieranie zatyczek do uszu na koncerty ma sens.

Streaming ma własną listę przebojów. Za to nieobecność w serwisach streamingowych zagraża jakoby przyszłości Beatlesów, chociaż zarobili krocie na występie w serialu „Mad Men”. O (niełatwym) zarabianiu na streamingu opowiedział doświadczony w tej kwestii zespół Quiet Company. Factmag pisze o negatywach fan-fundrisingu, co warto skonfrontować z tekstem o sukcesach Kickstartera. Ciekawe rozważania na temat tego, co po Facebooku, snuje The Atlantic, a Information Is Beautiful pięknie sprawdziło płeć serwisów społecznościowych.

Podczas gdy założyciel Groovesharka wylicza 6 argumentów za darmową muzyką, Anonymous uruchamiają własną platformę muzyczną o nazwie Anontune. NYTimes relacjonuje sukcesy TuneCore i nerwy jego szefa, TVN rozjaśnia w mroki ZAiKS-u, a Billboard prześledził zmagania pomiędzy Pepsi a Coca-Colą na gruncie muzycznym. Najciekawsze startupy muzyczne ktoś zebrał w jednej infografice, a ktoś inny na mapę świata nałożył atrakcyjność cyfrowomuzyczną poszczególnych państw.

Wśród rankingów mnogich wychwyciłem 10 obowiązkowych książek o muzyce elektronicznej , trzynastu pechowych rockmanów, 10 kontrowersji okładkowych, najlepsze płyty narkotykowe, 25 klasycznych wstępów werblowych i tyleż godnych uwagi kowerów Beach Boysów oraz piosenek Brianem Wilsonem inspirowanych. A także 50 udanych logo muzycznych, 10 przykazań teen popu oraz 10 płyt-samobójstw z perspektywy kariery i 15 historycznych występów Saturday Night Live. Wreszcie rzadkie zestawienie utworów, które czarni ukradli białym.

Warto zobaczyć, jak Cage robi Cage’a – czyli „4:33” sfilmowane – a także dziecięce zdjęcia Kate Bush, uczniowskie innych gwiazd oraz Ringo Starra, gdy udawał wyższego. „OK Computer” oraz „Kid A” można już posłuchać w wersjach 8-bitowych, jest też krótki dokument o 89-letnim Murrayu Gershenzu, który próbuje sprzedać 300 tysięcy winyli (w reżyserii syna Van Dyke Parksa), garść swojsko brzmiących bitów zmontowanych ze skrawków kreskówek z lat 80., trzyminutowy hołd dla Rolanda TR-808 i trwająca tyle samo historia popowego gwizdania.

Calvin bywa samowystarczalny.

.

Fine.



90% muzyki

To kowery?

Stąd.

Grafika przerysowana, bo uwzględnia tylko gwiazdy – mało kto wystawia na iTunes przeróbki Boards of Canada – ale w zakresie muzyki arcypopularnej wygląda na to, że wracamy do punktu wyjścia. Złote dekady bluesa, jazzu, folku, a nade wszystko rock’n’rolla były przecież jednym wielkim kowerowaniem.

.

Fine.


Polish Rap

Rozmowa Andrzeja Cały z Kendrickiem Lamarem, a konkretnie luźna wzmianka o Polsce, natchnęła mnie do sprawdzenia, co też zagraniczni raperzy mówią o naszym kraju. Okazuje się, że za bardzo nie mówią.

W całej bazie Rapgenius słowo Poland występuje zaledwie 11 razy. Z tego cztery trafienia…

My dough’s a bit longer, my flow is just slaughter
My wrist look like frozen Poland Spring water

…dotyczą wody mineralnej Poland Spring butelkowanej w miejscowości Poland w stanie Maine. Pozostaje trafień siedem.

The Weeknd bez wątpienia operuje pojęciami geograficznymi w goszczącym go „Crew Love” z ubiegłorocznej płyty Drake’a. Polskę wymienia aż trzykrotnie:

Light-skinned chick, first flight from Poland
A whole lotta friends, first flight from Poland
A whole lotta cash coming straight from Poland, why?

[Cause they loving the crew]

Rapgenius podpowiada, że Weeknd lubi polskie dziewczęta, bo te lubią poimprezować – i tutaj któryś z internautów załączył adekwatną fotę dwóch pań z CinCinem na ustach. W ostatnim wersie rozchodzi się jakoby o przemyt narkotyków. To mnie trochę dziwi, bo gotówka płynęłaby w takim wypadku raczej w przeciwnym kierunku.

Najbardziej zaskoczyło mnie jednak zinterpretowanie wersu drugiego jako aluzji do… Katastrofy smoleńskiej: „Abel is Canadian, and propably he knows lots of Polish people who immigrated to Canada he just simply showed compassion” – tłumaczy anonimowy użytkownik.

Po jeszcze cięższy kaliber sięgać ma Fabolous w „I’m Getting Money”:

Local nigga, you never been to Poland have you?
So you couldn’t judge me if you was holding gavels

Nigdy bym nie zgadł, o co się rozchodzi, ale w sukurs znów przychodzi lepiej poinformowany fan. Otóż wyjaśnia, że Fabolous odwiedził kiedyś Auschwitz i getto krakowskie, czemu zawdzięcza głębię wejrzenia w omawiane sprawy (=co robi się z kasą). Nie wiem, ile w tym prawdy, ale Fabolous faktycznie zatytułował wcześniej swój debiut: „Ghetto Fabolous”.

Raz wspomniał o nas sam Raekwon, na samym początku „Box in Hand” z debiutu Ghostface Killah. Jak zauważono w pewnej fascynującej dyskusji, już w połowie lat 90. „RAEKWON MOWI ZE KTOS POZUJE NA POLSKICH HASTLEROW I THUGOW A NIMI NIE JEST”. Tak to wygląda:

Flexed out, Flinstone style
Your crimi-nal pen pal kidnapped Loud, jetted the
Mosyin, posin for them niggas up in Poland

Polskie trunki propsuje tymczasem Dom Kennedy. Uznaje je za atrybut prawdziwego mężczyzny w zremiksowanej wersji „Ridin’ Roun Town” Caseya Veggiesa (i tak przy okazji wracamy do Kendricka):

Everywhere I’m going, girls be so excited
I went to your showing, no hoes got invited
Come put out the beat, that shit got ignited

My vodka’s from Poland, I’m not the politest
I might grab your ass, I know you finn’ to like it

Pewien żal względem Polski pojawia się w nostalgicznym „Fireworks”, w którym 17-letni wówczas D-Pryde rapował o przedwczesnym dojrzewaniu oraz tęsknocie. Tęsknota i żal wynikają między innymi z faktu, że:

My girls up in Poland for the summer and its messed
Cause it feels like every night I’m left to suffer in my bed

Co wypada uznać za niezłą reklamę naszych walorów turystycznych. Dla odmiany J.Cole kojarzy Polskę niestety wyłącznie z tym, z czego należy się wyrwać:

Look bitch I’m hot enough to melt a snowman
Ey pack your bags mama we gettin the fuck up outta Poland
Cause I’m programmed for the dough 

I jest jeszcze najmniej poważny w tym towarzystwie Genghis Khan. Ten prawdopodobnie uważa Polskę za kraniec Europy albo nawet świata, bo tak wspomina o nas w pojedynku z Królikiem Wielkanocnym:

From Poland to Korea
I ravaged the land
Now my DNA’s in dudes
From New York to Japan

Tyle. Rapgeniusa można obszukać jeszcze pod kątem słowa „Polish” i rezultaty okażą się bardziej obfite, ale nawet częściej nie będzie chodziło o kraj, a o wypolerowany czasownik. Chociaż w przypadku klasyków z Boogie Down Productions nie ma najmniejszych wątpliwości:

In the 30’s and 40’s a drug dealer wasn’t black
They were Jewish, Italian, Irish, Polish, etc. etc
Now in 90 their live’s a lot better
They’ll sell you a sweater, a pair of pants cold hearted
But first sellin drugs and killin people is how they started

 

.

Fine.


Pogrubianie

.
W powyższej zapowiedzi Lauryn Hill wymienia się i wytłuszcza dokładnie tyle samo razy, co tę porównywaną, równie dobrą i podobnie wplatającą ciepłe soulowe wokalizy. A dalej występują jeszcze Black Thought i Ms. Dynamite (bo dali się namówić), Adele, Cee Lo Green i Amy Winehouse (bo ich producenci dali się namówić), no i znowu Erykah Badu i Lauryn Hill – w towarzystwie Ayo i Skye z Morcheeby (których fanów styl Nneki z pewnością zachwyci).

Może by tak przemianować festiwal na Gdańsk Pogrubia Muzę? W każdym razie tekst rozszedł się już po sieci w liczbie 1590 egzemplarzy (stan na 14:40).

Co zbiegło się z wiadomością, że „Clive Deamer, perkusista grupy Radiohead, na kilka dni przed światową trasą koncertową zespołu zagra projekt Portishead Jazz realizowany w Warszawie przez Erę Jazzu”. Zauważmy, że Deamer współnagrywał debiut Portishead i grał ten materiał na scenach wszelakich. Gdy Radiohead postanowili wypożyczyć go w tym roku, pisano, że dołącza do nich „perkusista Portishead”. Ale może to wszystko przez zbieżność -headów.

.

Fine.



Free from form

Bardzo podoba mi się poniższy list czytelnika „The Wire” do redakcji. Szczególnie wątek uwalniania się od jakże powszechnego dylematu półkowego.

.

Fine.


Ojej (10)

The Beastie Boys have been hit with lawsuit over four tracks, two on their landmark debut album Licensed To Ill and two from Paul’s Boutique.

HipHop/R&B label Tuf America filed the lawsuit against all members of the Beastie Boys on May 3, just one day before member Adam “MCA” Yauch died from cancer on May 4. (AllHipHop)

.

Fine.