Od ekstazy do fantasy

Esbjörn Svensson Trio – 301 (ACT)

 

W czwartek miną cztery lata od ostatniego nurkowania lidera E.S.T. Rocznicę wyprzedziła premiera drugiej – po „Leucocyte” – płyty tria wydanej już po śmierci Svennsona. Owoc dokładnie tej samej dwudniowej improwizacji w australijskim studiu 301.

Cięższe fragmenty sesji basista Dan Berglund i bębniarz Magnus Öström najwyraźniej wyasygnowali na poprzednie wydawnictwo, być może w naturalnym żałobnym odruchu. Bo chociaż zawartością drone’ów „301” tu i ówdzie dorównuje poprzedniczce („Inner City, City Lights”), to nie ma tutaj ani przygnębiającego pulsowania, ani elektronicznych jazgotów charakterystycznych dla „Leucocyte” – może z krótkim wyjątkiem w „Three Falling Free Part II”. W rezultacie „301” wydaje się pozycją najmniej wymagającą z całego dorobku E.S.T. Chwilami ociera się wręcz o relaksacyjny smooth.

Berglund i Öström twierdzą, że obecnie łatwiej wraca im się pamięcią do chwil spędzonych w 301 i to wraca z uśmiechem. Najwyraźniej w taki sposób skonstruowali „301”, aby i nam to pogodne wspominanie Svennsona ułatwić.
.

Mary Halvorson Quintet – Bending Bridges (Firehouse 12)

 

Pokusa popisu czyha na gitarzystów jazzowych bardziej nawet niż na solistów dętych czy pianistów – tak jakby sześć strun samo w sobie prowokowało do przebierania palcami szybciej i więcej, niż uzasadnia sama muzyka. Dochodzą do tego liczne efekty gitarowe, których w ogóle lub prawie w ogóle nie spotyka się przy innych instrumentach. I często kończy się tak, jak na koncertach Pata Metheny’ego.

Mary Halvorson jak dotąd skutecznie opiera się kuszeniu zarówno w trio, jak i w kwintecie. Na drugiej płycie składu (przeważnie) pięcioosobowego 32-letnia Amerykanka wręcz wykazuje skłonność do chowania się za resztą zespołu. Solówki chętnie oddaje saksofonowi (Jon Irabagon) i trąbce (Jonathan Finlayson). Z przesterem obchodzi się ostrożnie. A gdy ląduje na pierwszym planie, improwizuje zazwyczaj przyjemnymi arpeggiami.

Największym atutem „Bending Bridges” są bigbandowe tematy, jakich nie słyszałem, odkąd konkurencyjna wytwórnia Clean Feed wypuściła „Ashcan Rantings” orkiestry Adama Lane’a czy „Deluxe” sekstetu Chrisa Lightcapa. Te społem wygrywane refreny szczególnie w pierwszej połowie płyty równoważą avantowe odloty i progrockowe kombinacje, i to dla nich chce się do tej płyty regularnie wracać.


Julia Holter – Ekstasis
(Rvng)

 

Kolega narzekał mi ostatnio, że nie trafił w tym roku na ani jedną płytę z naprawdę dobrymi piosenkami. W tym wpisie będą dwie propozycje. O drugiej piszę okładkę niżej, a na razie „Ekstasis”, przemiła niespodzianka przerastające ubiegłoroczne „Tragedy” dokładnie o jeden talent.

Już w „Marienbad” Holter zmieściła dwa piękne tematy: ten rozpoczynający, spuentowany dziecięcym „pitu, pitu” – sorry, „be, to be, to…” – oraz ten wyłaniający się z wyciszenia w połowie czwartej minuty. W tym momencie pomyślałem, że będzie czego na tej płycie słuchać i rzeczywiście – przez większą część albumu średnio co minutę-dwie Holter wrzuca piękną melodię z kulminacją w „Für Felix” oraz „Four Gardens”. Ta druga piosenka należy do ładniejszych, jakie ostatnio słyszałem.

Poza łatwością układania zgrabnych linii wokalnych – chwytliwych i wyrazistych mimo przesadnych pogłosów – Holter umiejętnie dawkuje ową słodycz. Weźmy znów przykład otwierającego „Marienbad”: pod sam koniec zdejmuje aranż ze swoich głosów, wraca do pełnej harmonii, ale po kilkunastu sekundach znów urywa w połowie taktu. Pozostaje niedosyt. Albo to, jak w „Four Gardens” dawkuje piękne mini-motywy, nigdy w zasadzie nie doprowadzając do kulminacji. Igra sobie z głodem słuchacza, ale to świadczy tylko o poczuciu wartości własnej muzyki.

Tak, kilka fragmentów mogła sobie odpuścić. Niektórym przyjemność zniweczą na pewno bezkształtne odloty w ośmiominutowym „Boy in the Moon” i jeszcze dłuższym „This is Ekstasis”. Ten drugi faktycznie jest niewypałem, przed którym najlepiej wcisnąć stop i nie psuć dobrego wspomnienia po poprzednich dziewięciu utworach. Ale „Boy in the Moon”, wrzucony pomiędzy dziewczęce jaskrawości, słusznie równoważy je odrobiną szarości i dzięki temu przez chwilę mamy pełnię.

A jeszcze pełniej powinno być jesienią, gdy Holter wystąpi na festiwalu Unsound, bo w Krakowie towarzyszyć jej będzie Sinfonietta Cracovia.
.

Anaïs Mitchell – Young Man in America Anaïs Mitchell – Young Man in America (Wilderland)

 

Poprzednie „Hadestown” sugerowało, że głównym polem działania Anaïs Mitchell będzie teraz okołopiosenkowe kombinowanie, komplikowanie, zabawa konceptami bez zupełnego zrywania ze zwrotkami i refrenami – rzecz rzadka, więc cenna.

Stąd też ostudziła mnie zapowiedzią, że tym razem nagrała zwykłą płytę ze zwykłymi piosenkami, i stąd za „Young Man in America” głupio zabrałem się z dwu-, trzymiesięcznym opóźnieniem. Z tymże opóźnieniem odkryłem, że Mitchell wyrasta na jedną z najbardziej utalentowanych songwriterek na anglosaskich połaciach planety. Która tak zupełnie z kombinowania zrezygnować nie potrafi – vide zmienne metrum w „You Are Forgiven”.

W przeciwieństwie do Holter 31-letnia Mitchell nadal preferuje naturalne brzmienie bez wirtualnych wspomagaczy i specjalnego ubogacania instrumentarium. Gitary, pianino, trochę dętych drewnianych, blaszanych i kieszonkowych (harmonijka). W tak klasycznym krajobrazie uwagę ucha przytrzymać mogą jedynie elegancja wykonania i piękne melodie – czasem odpowiednio wyeksponowane, a czasem wrzucone mimochodem, tak jak indiański zaśpiew w „He Did”. Plus umiejętność opowiadania, ten element dziedzictwa country, którego Mitchell wciąż się nie pozbyła i oby nigdy nie próbowała.
.

Lone – Galaxy Garden (R&S)

 

Słuchać głośno lub w ogóle. Nie ze względu na niskie częstotliwości, bo tych aż tak wiele na „Galaxy Garden” nie ma, ale dla lśniących, gwiaździstych, kosmicznych jak te okładkowe neony klawiszy, którym Matt Cutler powierzył tutaj wszystkie melodie. Jeśli brzmią zbyt cicho, to kojarzą się z pierwszokomunijnym keyboardem albo gierkami komputerowymi z lat 90. Tymi drugimi zresztą autor zdaje się pasjonować, jeśli właściwie interpretuję tytuły utworów.

Migotliwe brzmienia Cutlera łatwo jednak polubić. Gorzej, że muzyka skoncentrowanego na rytmie i tak silnie rytm eksponującego stać na pomysły raczej oczywiste. Z footworka czerpie zachowawczo. Z house’u i rave wręcz regresywnie. O względnej monotonii (jak na te rejony elektroniki) najlepiej chyba świadczy zaskoczenie, jakim słuch wita byle triole w melodii „Lying in the Reeds”. Wspomniane melodie też nie są specjalnie porywające.

Obrodziły za to featuringi Machinedrum. W zajawiającym płytę „As a Child” skonfrontowano dwóch rówieśników z kompletnie innych środowisk: footworka (bit) z chillwavem (tło). Z kolei w „Cthulhu” panowie sympatycznie zestawili parzyście zaprogramowany automat z melodią bodaj na 3/4 (z doklejoną na koniec ćwierćnutową pauzą). Wraz z piosenką „Astrals”, którą zwokalizowała gościnnie Anneka, byłaby to najjaśniejsze galaktyki w Cutlerowym ogrodzie.
.

Paul Buchanan – Mid Air (Newsroom)

 

Mało brakło, a byłby z tego jeden z jaśniejszych songwriterskich punktów roku. Godny kameralnych wyczynów Marka Hollisa czy Petera Gabriela, bo ekswokalistę The Blue Nile los obdarzył wrażliwością tego pierwszego i głosem tego drugiego. Zawiódł jednak właśnie songwriting.

Wahania treści wyraźnie słychać, ponieważ forma jest tutaj skrajnie jednolita. Na „Mid Air” składają się wyłącznie dwu-, trzyminutowe ballady na głos i pianino ze śladowymi naleciałościami smyczków gdzieś na drugim planie albo ledwo słyszalnymi plamami klawiszy na trzecim. Ale jeśli chodzi o zawartość, to średnio co drugi utwór godny jest swego miejsca (np. 1, 3, 5, 6), a co drugi może cokolwiek ugrać nastrojem wyłącznie dzięki efektowi placebo. Niemniej nie zniechęcam, bo sam powrót jednego z piękniejszych głosów lat 80. cieszy.

 

.

Fine.




6 komentarzy

  1. Piotr Trypus pisze:

    Kilka słów apropo Buchanana. Szkoda, że to taki trochę nierówny album. Jak słusznie Pan zauważył, za mało na nim interesujących utworów. Osobiście wyróżniłbym 1, 5, 6, 8, 10 i 14. Z drugiej strony trzeba się cieszyć, że ta płyta w ogóle powstała, bowiem na powrót The Blue Nile chyba nie ma co liczyć. Dla zainteresowanych – w kwietniowym numerze Uncut’a jest mini wywiad z Paulem.

  2. Kris pisze:

    Szkoda, że najciekawszy kawałek Paula B., to ten, co wyszedł na bonusie :( Srodze się zawiodłem, ale w końcu może przesadziłem z oczekiwaniami…

  3. […] reakcje krytyków na „Tragedy” and „Ekstasis” […]

  4. […] Julia Holter – Ekstasis (Rvng) Fiona Apple – The Idler Wheel (Epic) Anaïs Mitchell – Young Man in America (Wilderland) Josephine Foster – Blood Rushing (Fire) Carla Morrison – Déjenme Llorar (Cosmica) Susanne Sundfør – The Silicone Veil (EMI Norway) Roberta Sá – Segunda Pele (Universal Portugal) Karine Polwart – Traces (Hegri Music) Beth Orton – Sugaring Season (Anti-) Laurel Halo – Quarantine (Hyperdub) Lisa Mitchell – Bless This Mess (Warner Australasia) Sharon van Etten – Tramp (Jagjaguwar) […]

  5. […] i różnie bywało z mocą samego występu. Ilekroć jednak Holter wracała do już-klasyków z „Ekstasis”, wiadomo było, że znajdujemy się w jedynym sensownym miejscu miasteczka festiwalowego. Holter […]

  6. […] szczególny urok ubiegłorocznego albumu „Ekstasis” złożyła się w moim odbiorze para przenikających ów materiał elementów – kruchość i niedosyt. Jak gdyby z obawy […]

Dodaj komentarz