lipiec 2012

Z Muppetami o muzyce (Kiosk 6-7/2012)

Świat staje do góry nogami: kowery wyprzedzają oryginały, sprzedaż starych nagrań prześciga zbyt nowych, koncert wyprzedany niekoniecznie oznacza pełne trybuny, a uczciwy biznes streamingowy nie jest w ogóle możliwy. Jakby tego było mało, Winamp niszczy sam siebie, a do tego istnieje zawód beat brokera.

Zgrabne podsumowanie ostatniej odsłony debaty o (nie) płaceniu za muzykę połączone z próbą stworzenia kodeksu mecenasa muzyki znalazłem na Rawkblogu. Powody, dla których piractwo obeszło się z muzyką inaczej niż z książkami, wyliczył Nicolas Carr w polemice do szukającego analogii artykułu opublikowanego na łamach Wall Street Journala.

Pianista i kompozytor Kurt Ellenberger postanowił wyjaśnić, dlaczego namawianie do jazzu to wcale nie taka prosta sprawa. Zbiegło się to z serią bliźniaczych publikacji Grega Sandowa, który zarysował pokrótce dzieje poczucia wyższości i bycia niezbędnym w środowiskach muzyki poważnej i dorzucił trzy pomysły na to, jak odzyskać filharmoniczną publiczność. W Rzymie tymczasem tysiące dzieci wciąga się w operę.

Ted Leo wymalował laurkę grupie Rush, Green Gartside ze Scritti Politti podobnie postąpił z Sandy Denny, zaś dla równowagi Erykah Badu nawrzucała Wayne’owi Coyne’owi – który przy tej okazji okazał się kretynem. Andrew Falkous z Future of the Left natomiast wyszykował dosadną ripostę autorowi Pitchforkowej recenzji nowej płyty zespołu. Lauryn Hill wytłumaczyła, gdzie była, gdy jej nie było, a lekturę wpisu warto uzupełnić o komentarz Sashy Frere-Jonesa.

Ten ostatni w innym artykule zeswatał Justina Biebera z Merzbowemprzypomniał nam również o LCD Soundsystem w kontekście pożegnalnego filmu „Shut Up and Play the Hits”. Guardian zajął się Van Dyke Parksem, a David Toop zmarłym niedawno Lolem Coxhillem. Mimo braku pewności co do autentyczności polecam też wyznanie człowieka, dzięki któremu Brian Wilson miał poznać LSD.

Wypowiedzi 25 songwriterów na temat ich fachu zebrał Atlantic. A już konkretnymi radami dla muzyków młodych podzielili się ci starsi: pierwszy zestaw wskazówek ułożyli Steve Albini, Chuck D., Glenn Branca, Frank Black, Girl Talk czy Genesis P-Orridge, zaś w części drugiej swoje dwa grosze dorzucili Brian Wilson, Paul Weller, Robert Schneider, Allen Toussaint, Corin Tucker i inni. Z kolei przedstawiciele Ninja Tune, Planet Mu, Hyperdub, Olde English Spelling Bee, Not Not Fun, Touch czy Werk Discs pomagają chętnym otworzyć wytwórnię muzyczną.

Zamknął się magazyn The Word, który ciepło wspomina Tim de Lisle na łamach Intelligent Life, a o samym wieszaniu klepsydr w epoce informatycznej napisał naczelny pisma. Z czytelnikami pożegnał się również bardzo zasłużony dla elektroniki kolektywny blog mnml ssgs. A to wszystko przypomniało mi o artykule o upadku krytyki jazzowej… z 1983 roku.

Martyn nazwał amerykański dubstep nü nü-metalem. Spin stwierdził, że punk wypiera indie, Village Voice przedyskutował nowojorski indie pop, a Vice przegląda muzyczne fale od new- po lol-wave. AV Club wprowadza do progrocka, SFWeekly do współczesnej muzyki tanecznej, a Daniel B z Front 242 na łamach FACT-u zachęca do EBM. Jest też przewodnik po najwcześniejszej elektronicektóry uzupełnia solidna lista 55 kamieni milowych gatunku (via Polifonia). The Believer w swoim corocznym muzycznym wydaniu arcyciekawie o Library Music (via Marceli).

Andrew Nosnitsky, założyciel bloga Cocaine Blunts, rozpisał się w The Wire o ekonomii rapowej blogosfery. The Atlantic pochwalił żyzność i tożsamość southern rapu, Cypress Hill wytłumaczyli, jak od samplowania Black Sabbath doszli do dubstepu, a natrafiłem też na interesującą pochwałę Rakima w ćwierćwiecze premiery „Paid in Full”. Porządną sylwetkę Mos Defa, znaczy się Yasiina Beya, opublikował The Awl. Ice-T opowiedział Time’owi o swoim nowym rapowym filmie dokumentalnym, a umowne miejsce narodzin hip-hopu odwiedził AV Club.

O roli technologii w muzyce jamajskiej – od reggae przez dub po dancehall – opowiedział jej badacz. NPR zajął się egipskim undergroundem, Pitchfork hiszpańskim indie, a naszą polską R.U.T.Ą. zainteresował się serwis the Arts Desk. Atlantic zbadał fenomen Kyary Pamyu Pamyu i dziwnej Japonii. Jonathan Campbell, autor książki „Red Rock: The Long, Strange March of Chinese Rock and Roll”, podzielił się swoimi ulubionymi płytami z Chin.

Wypłynęła niepublikowana wcześniej transkrypcja rozmowy, jaką John Lennon, Yoko Ono i Timothy Leary przeprowadzili w łóżku w maju 1969. Clash z kolei udostępniło rzadki wywiad z Boards of Canada sprzed 5 lat. Z otwierającą własną wytwórnię mamą J Dilli, spotkał się Fact, a z autorem nowej biografii Yo La Tengo Pitchfork. Nicolas Jaar opowiedział kamerze o skutkach słuchania Keitha Jarretta, Geoff Barrow z Portishead o płytach swojego życia Guardianowi, a Steve Reich Quietusowi między innymi o przyszłorocznej przeróbce Radiohead.

Zacny wywiad z Fioną Apple przeprowadził Pitchfork, ale jeszcze lepszy – Interview Magazine. Telegraph rozmawiał z Muppetami o muzyce, zagadnął także Nico Muhly’ego o jego nową drone’ową EP-kę inspirowaną odkurzaczemPopMatters umówił się z Anais Mitchell, Glissando z Anstamem, TMM z Bassekou Kouyate, a Popup z Vijayem Iyerem, Colinem StetsonemJulią Holter oraz The Antlers. Długą rozmowę z Greilem Marcusem odbył Simon Reynolds, który skomentował też swoje ulubione UK-garażowe remiksy przebojów R&B.

Jak Volkswagen poradził sobie z odmową udziału w reklamie zespołu Beach House relacjonowały między innymi Wall Street Journal oraz New York Times. Pitchfork dopisał tło historyczne. Globe and Mail zapytał kanadyjskich muzyków relatywnie niezależnych o sprzedawanie się w spotach, a Paste zebrał opinie ośmiu wykonawców na temat artystycznej niepodległości – czyli z wytwórnią czy bez?

Ile obecnie zarabia się na Spotify – sprawdził Atlantic, zaś The Next Web odnalazł arabskiego kuzyna tegoż serwisu. Wpływem słuchania na produktywność biurową zajął się Wall Street Journal, a z artykułem koresponduje bardziej filozoficzny od mojego tekst o samotności w słuchawkach. Jak słuchają i co słyszą komputery? – o tym w obszernym raporcie na temat muzykologii obliczeniowej.

Równie obszernie o naszych biologicznych i społecznych uwarunkowaniach do bycia gatunkiem muzykalnym opisał Salon. Na tych samych łamach znalazłem poetycką obronę winylu. NYTimes prześledził ewolucję odtwarzaczy samochodowych, krótką historię sztucznego pogłosu sporządził Atlantic, a sztuczna inteligencja swoimi kompozycjami znów zmyliła publiczność.

Co czyni muzykę niepokojącą – usiłowało dociec NPR. W tym samym portalu można znaleźć ciekawy cykl pod tytułem „dzieci i instrumenty”. Porusza się w nim kwestię wyboru instrumentu oraz nauczyciela, a także strategię ćwiczeń i metod motywowania, przy czym komentarze bywają nawet ciekawsze od samych felietonów.

Oprócz polskiego popu Guardian w dziesięciu utworach podsumował także francuskiniemiecki, holenderskihiszpańskibelgijski i włoski, za czym stoją pewnie jakieś fundusze unijne. Serwis świętuje także 60 lat brytyjskiej listy singli przypominając po jednym z każdego roku. Paste po swojemu rekomenduje 60 płyt z lat 60. oraz 70 z lat 70, a z okazji 50. urodzin The Rolling Stones 50 najlepszych piosenek zespołu wybrał Paste, który to ranking uzupełnia przewodnik po dotychczasowych książkach o grupie.

18 piosenek antybitelsowskich zebrał AV Club. Wynalazł też 15 muzyków, którzy przepraszali za swoją twórczość. Flavorwire znalazł garść ulic nazwanych po muzykach (sam przy takowej mieszkam!), wybrał również dziesiątkę najbardziej absurdalnych tekstowo przebojów lat 80. i sporządził wykaz współprac muzyków i literatów. 100 topowych rapowanych przejawów Los Angeles zebrał Complex, a Marcin Flint wespół z tłumem gości głosował na najlepsze produkcje Madliba,

Independent chwali innowacyjne gitarzystki oraz najbardziej zasłużonych brytyjskich kompozytorów. Spin usiłuje serio wybrać 40 najlepszych nazw zespołów, a Popmatters 20 najbardziej wpływowych metalowców. Pierwsze półrocze roku 2012 podsumowują didżeje BBCPasteTinyMixtapes, Guardian, NPRWild Mercury SoundThe Line of Best Fit i wreszcie Metacritic.

Wśród multimediów playlista The Wire do numeru o basie, Neutral Bling Hotel, czyli mash-up In the Aeroplane Over the Sea z hip-hopem, skrócona historia muzyki zachodniej w 16 gatunkach, mix nowej muzyki z Islandii, zebrane kowery Nicka Drake’a, koncert Faith No More z poznańskiej Malty, a także całe, wizualnie imponujące wykonanie albumu „ISAM” Amona Tobina. Paste stworzyło widebazę występów starych i nowych, która już na starcie liczy podobno ponad 7,5 tysiąca nagrań.

Glissando jakiś czas temu zainaugurowało „serię eksperymentalnych miksów”, w których chce „przedefiniować to, do czego da się tańczyć”. NPR zmontował składak piosenek letnich z lat 1962-2012, ogólnodostępny Flash Choir odśpiewał na Times Square premierowy utwór Philipa Glassa,  a Imogen Heap śpiewem rysuje solą.

Kawa czy herbata odkryła, czym jest dubstep. Quasi-erotyczny bestseller książkowy „Fifty Shades of Grey” wprowadził na szczyty sprzedażowe nieżyjącego od prawie pięciuset lat Thomasa Tallisa, a Placebo zrujnowało życie 12-letniego chłopca znanego z okładki ich debiutu. Guardian przygotował krótki słownik zjawisk sieciowo-popowych roku 2012, Princess Stomper rozpiskę pięciu stopni fanostwa, Patti Smith wskazała swoich 5 ulubionych oper, a rosyjscy lekarze obwinili Beatlesów za dzisiejszą plagę narkotyków.

W tym wydaniu rozmaitości można poczytać także o słuchaniu muzyki przez zęby, autorskich butach Bon Iverinwestowaniu w plakaty koncertowe, obejrzeć najstarszy zestaw didżejski (rocznik 1910) oraz szkolne zdjęcia 50 metalowców i hardrockowców, a także posłuchać grających bananów oraz muzyki wydobywanej z innych nietypowych źródeł. Warto również zerknąć na dość szczególną ofertę pracy dla basistki i porównanie czterech czarnych albumów, jak również wspomnienie pewnej pięknej scenki z udziałem Leopolda Stokowskiego i Orkiestry Filadelfijskiej

Życzcie mi urlopu równie rozczarowującego, co wakacje Calvina.

.

Fine.


Druga połowa

Obejrzałem niedawno serbski film „Montevideo, Bog te video” opowiadający o tym, jak to piłkarska reprezentacja niby Jugosławi, a bardziej Serbii próbowała wyjechać do Urugwaju na pierwszy Mundial. W filmie pada wiele sympatycznych mądrościowo-patetycznych kwestii, głównie z ust poczciwego kulawego pucybuta, który po „najgorszej połowie meczu w historii reprezentacji tego kraju” stwierdza: „W życiu nie ma drugiej połowy, ale w piłce nożnej na szczęście jest”. W roku muzycznym również.

*

Frank Ocean – „channel ORANGE” (Def Jam)

 

„Pyramids is a 10 minute long single. i trolled the music industry” — to jak na razie moje ulubione okołomuzyczne zdanie bieżącego roku dotyczące chyba ulubionej piosenki tegoż roku. Repetuje mi w głowie nawet wtedy, gdy nie w odtwarzaczu. Niby dlaczego, skoro przemysł muzyczny prawdziwie strollował Bob Dylan dokładnie 47 lat temu, a samo „Pyramids” to w zasadzie sklejka dwóch zwykłych piosenek?

Po pierwsze, standardy radiowo-telewizyjne wcale się tak bardzo nie zmieniły w ciągu ostatniego półwiecza. Jeśli otaczający Oceana rozgłos faktycznie zmusi decydentów do wpisania „Pyramids” na playlisty, będzie to wyczyn godny dylanowskich porównań. A co do sklejki muzycznej, to poza obezwładniającymi melodiami i kulminacją walorów wokalnych naszego nowoorleańskiego 24-latka warstwa produkcyjna tego utworu kumuluje produkcyjne hople ostatnich lat: od przejrzystego, kruchego podkładu postawionego na miękkim basowym fundamencie przez wokoderowe chórki aż po EDM-ową kompresję łańcuchową. W tym czasie Frank relacjonuje spokojnie, jak to jego dziewczyna ubiera się do wyjścia do Piramid, gdzie będzie się rozbierała.

„channel ORANGE” jest więc czymś w rodzaju pigułki z napisem „2012”, trochę tak jak rhythm’n’bluesowym koncentratem roku dwutysięcznego było „Voodoo” D’Angelo. Jeśli nielegalna „nostalgia, ULTRA” zaprezentowała nam Oceana jako tyleż urokliwego co bezczelnego złodziejaszka, to dzięki niniejszemu oficjalnemu debiutowi poznajemy songwritera przerastającego otoczenie o głowę tak pod względem układania nutek jak orientacji w terenie. Ale skoro w dzień pracuje się dla Beyoncé, a wieczory spędza w gronie Odd Future, to pewnie ogarnia się całe spektrum.

Poza kilkoma murowanymi przebojami – myślę tutaj o uzależnieniu prywatnym, a nie masowym, chociaż kto wie – takimi jak „Pyramids”, „Bad Religion”, „Lost”, „Sweet Life”, „Pilot Jones”, „Super Rich Kids”… no, sporo tego. W każdym razie nawet w mniej spektakularnych fragmentach łatwo przyłapać wyobraźnię Oceana oraz jego studyjnej załogi na gorącym uczynku. Weźmy krótki fragment 1:28-1:33 w niepozornym „Sierra Leone”. Od puszczonej wstecz taśmy po skomasowany dialog słów i ochów zakończony skokiem w disneyowską tęczę – tyle roboty po to jedynie, żeby zrobić fajne przejście. Dziękuję.

Od początku do końca, czyli od „Start” do „End”, mnie imponuje najbardziej właśnie wszechstronna jakość tej płyty. Gdzie się nie spojrzeć – na refreny, tembry, produkcję, teksty, konstrukcję, skoki nastrojów, brzmienia syntetyczne, elektryczne czy smyczkowe  – jest klasa. Do tego dochodzi płaszczyzna zarysowana Frankowym prawie-coming-outem, który nadał płycie Znaczenie. Przy wszystkich ciekawych i cennych konsekwencjach wyznanie to odwróciło jednak trochę uwagę od muzycznych walorów tej płyty. Bo zazwyczaj pisze się, że to ważna płyta. A najpierw piękna.

*

Dead Can Dance – Anastasis (Play It Again Sam)

 

Żartują sobie. Udając, że 16 lat wcale nie upłynęło. Że w roku 2012 można nagrać płytę ostemplowaną rocznikiem 1994 czy 1995, bo wszak już taki „Spiritchaser” brzmiał nowocześniej. Nie uda się przecież po raz drugi wykrzesać „magii” z tej specyficznej mieszanki symetrycznej prostoty (co tu ukrywać, ocierającej się miejscami o banał) i gotyckiego patosu (raczej nie etnicznego, chyba że w rozumieniu new age). Naiwniacy?

Takie i inne myśli towarzyszyły mi przy pierwszym przesłuchaniu „Anastasis”, a z każdym kolejnym wypierało je zdumienie. Nie żartują, można, udało się. I mimo że w ciągu ostatnich dziesięciu lat do Lisy Gerrard i Brendana Perry’ego prawie nie wracałem, i mimo że kojarzy mi się ta muzyka głównie z pogrążonymi w nastoletniej depresji współlicealistami, to „Anastasis” obracam w tej chwili po raz któryśnasty i nie przeszkadza mi ani patos, ani melodie od linijki, ani nawet podejrzanie płaskie klawisze. Gatunek o nazwie Dead Can Dance okazuje się odporny na zmiany kalendarza i ewolucję gustu – ponadczasowy.

Trafienie w okołogotycki revival wydaje tyleż przypadkowe co pozbawione znaczenia. Trójkątnej publiczności album ten nie tylko nie wzruszy – tak jak dorobek Béli Lugosiego doprowadziłby najwyżej do śmiechu wielbicieli (wielbicielki) „Sagi Zmierzchu” – ale zwyczajnie ominie ich szerokim łukiem. New Rock Revolution pokazał nam, że w takich półfenomenach ważniejsza od zawartości jest aktualność. A Dead Can Dance jeszcze bardziej niż przed kilkunastu laty promieniują staroświecką powagą i całkowitym brakiem dystansu, którego dyskurs wirtualny tolerować nie zwykł. Pozostają więc fani.

Ci zachwycą się koncepcyjną i wykonawczą formą Perry’ego, bo co do kondycji wokalnej Gerrard raczej obaw nie było. A także mocarnością wielobarwnych aranżacji i pochodnym raczej wobec nich niż kompozycji napięciem, począwszy od emocjonalnej kulminacji w otwierającym „Children of the Sun” (notabene z sympatycznie gabrielowskim zawyciem od 6:50 wzwyż). „Anabasis” z Lisą przy mikrofonie to deadcandance’owa klasyka klasyki. I tak dalej, spotykamy się z nimi na zmianę, bo podzielili płytę między siebie mniej więcej po równo.

Brak oporów przed sięganiem po wspomniany patos to jedna z cech, która wyróżnia „Anastasis” na tle współczesności – znacznie bardziej, niż wyróżniał duet pod koniec lat 80. czy na początku 90. W tych pochopnych czasach rzadko spotyka się też płyty tak równe, przemyślane i wymuskane co do każdego dźwięku. I równie niespieszne, bo średnia długość utworu wynosi dokładnie 7 minut. Wreszcie płyty sięgające do inspiracji tak wyeksploatowanych, jak wyspiarska tradycja (patrz „Return of the She-King”). Wprawdzie nie poleciłbym tej płyty nikomu urodzonemu po roku 1990, ale jeśli komuś 4AD kojarzy się raczej z This Mortal Coil i Cocteau Twins niż Arielem Pinkiem i Twin Shadow, to brać, słuchać i zanadto nie główkować – przynajmniej przy pierwszym przesłuchaniu.

*

Dirty Projectors – Swing Lo Magellan (Domino)

 

Przesadzone były pogłoski o uproszczeniu (aranżacji i kompozycji) i odciążeniu (nastrojów). Z pozoru „Magellan” chwieje się może mniej niż poprzednie płyty Dirty Projectors, ale już w pierwszych 90 sekundach obcujemy z lekko niedorobionym chórkiem męskim, dorobionym żeńskim, chrząknięciem zwiastującym zacną zwrotkę i mostek i łupnięciem w błyskawicznie wyhamowanym refrenie. Na moje ucho – dzieje się.

„Swing Lo Magellan” należy do płyt, których słucha się z jednoczesną fascynacją i rozczarowaniem – bo jednak mogło być, miało być, no i było trochę lepiej. Równocześnie przez dobre dwa tygodnie trudno mi było odmówić sobie kolejnej rundki przy porannej kawie. Bo po osłuchaniu się z wszystkimi melodiami (kilkudziesięcioma?), można zabrać się za wyhaczanie tak zwanych smaczków, których jest przynajmniej drugie tyle. David Longstreth pozostaje wybitnym aranżerem z ADHD prawej półkuli mózgowej nawet wówczas, gdy stara się to swoje błogosławione skrzywienie ujarzmić. Za jedyną naprawdę przewidywalną piosenkę wypada uznać tylko tytułowe „Swing Lo Magellan”. Ale tutaj już w pierwszej sekundzie beatlesowska perkusja ostrzega, że będzie składany hołd. Poza tym jednym wyjątkiem – trzy niespodzianki na utwór to minimum.

Naczelną wadą tej często ciekawej i nierzadko pięknej płyty jest dla mnie wokalna dominacja Longstretha. Zepchnął dziewczęta do alibabkowych asyst, a to przecież im zawdzięczamy najpiękniejsze momenty „Bitte Orca”. Automatycznie połączyłem ten fakt z nieobecnością Angel Deradoorian, która miała się udać na raczej dłuższy niż krótszy urlop, ale może błędnie. Może Longstreth rzeczywiście postanowił nagrać swoją najbardziej osobistą płytę. I w tym celu musiał odsunąć wszystkich już nie tylko od pięciolinii czy stołu mikserskiego, ale nawet od mikrofonu. Wracajcie.

 

.

Fine.


EDM

W dzisiejszej „Polityce” próba syntezy i wyjaśnienia fenomenu. Fragment tutaj.

.

Fine.


Jednak dzieli pokolenia

Dziewiętnastoletni stażysta NPR o pierwszym przesłuchaniu „It Takes a Nation of Millions to Hold Us Back” Public Enemy:

Chuck D.’s unvarnished vocals sit front and center in the mix, accompanied only by percussion that, to me, sounds thin and funk guitar samples that, frankly, I find cartoonish.

To me, Chuck D.’s legendary flow also comes across like a caricature. His syncopation strikes me as strange, foreign — and when he does reach for melody, like in the opening verses of „Night of the Living Baseheads,” it ascends harshly like the bark of a drill sergeant. It’s rough, rugged, built like a tank — and I’m coming at it expecting a Bentley.

(…)

I’ll gladly say thank-you, but given the choice, I’m going to blast Drake’s infectiously triumphant mp3s every time.

Questlove w komentarzach:

Austin. (…)

i too had a hard time swallowing records that were deemed „classic” just because some adult told me so. i find its best to take in music when you have the proper context. i too found Epitaph, On The Corner, Blood On The Tracks, Exile On Main Street, & Horses „boring” and „not as good as…..(name something that was banging when i was a kid)—but hopefully you will realize it is your duty to discover the beauty of acclaimed art and why it was so.

take Springsteen’s „Nebraska” for instance an acclaimed record that was hard for an inner city hip hop fan to swallow without a backstory. so i spent an entire weekend reading every story about this album so that i could have a better grasp on what the times were like and that helped me understand (and eventually agree) why this is Springsteen’s magnum opus.

i mean no one here is expecting you to be the next Lester Bangs or Rob Christgau but i do expect this generation (born some 20 years after me) with its advantages in technology to put real effort into the information it processes. there is no question Nation is one of THE greatest recordings ever. ur job is to find out why

Takie rzeczy tylko w internecie.

Inna sprawa, że średnio co drugi Wielki Klasyk poznawany kilka dekad po fakcie przy pierwszych zetknięciach wzbudza co najwyżej chłodny szacunek, a zdarzają się i skojarzenia z kreskówkami. I sam nie wiem, czy – pomijając  opiniodawców – należy leczyć to weekendami spędzonymi w bibliotece. Może jednak lepiej pójść za przykładem Austina i posłuchać jakichś zaraźliwie triumfalnych empetrójek. Dla niego wczesne Public Enemy musi brzmieć tak, jak dla Chucka D. brzmieli The Shadows, w najlepszym wypadku środkowi Beatlesi.

.

Fine.


WSJD

1. Na przeprowadzce Warsaw Summer Jazz Days do Soho Factory najwięcej skorzystała publiczność. Sama w sobie. Pomiędzy koncertami wszyscy społem wylegali(śmy) przed namiot i w ułamku sekund można było wyłapać znajome twarze, o co w komnatach Pałacu Kultury i Nauki było naprawdę ciężko. Przenosiny do nieporównywalnie mniejszej sali przysłużyły się też klimatowi – bardziej klubowo, jazzowo po prostu – oraz kontaktowi z wykonawcami. Dzięki temu udało się również uniknąć wrażenia pustki nawet na mniej uczęszczanych koncertach – czyli zazwyczaj najciekawszych. A straszliwie odczuwało się ją w Sali Kongresowej wypełnionej w 10%. Oby przenosiny do nieporównywalnie tańszego lokalu zwiększyły jeszcze swobodę repertuarową organizatorów.

2. Największą zagadką festiwalu była naturalnie Matana Roberts. Po pierwsze, bo wciąż świeże objawienie. Po drugie, bo ostatecznie postanowiła przyjechać sama, chyba nie do końca zgodnie z wolą gospodarzy. Mimo że nie wypadła aż tak źle, to faktycznie zapamiętałem to doświadczenie raczej jako pouczające niż zachwycające. Sama zresztą przyznała w pewnej chwili: trudno jest saksofoniście występować solo. Mnie jednak ujęła zaangażowaniem, ciągłą refleksją (liczne pauzy na zastanowienie zamiast efektownej nawalanki) oraz pokorą. Tematy z „Coin Coin” ledwo zaznaczyła, co mogło znacząco przyczynić się do licznych rozczarowań po koncercie.

3. Tematów ze swojego pięknego debiutu nawet nie zaznaczył Ambrose Akinmusire, bo postanowił skupić się na nowym materiale. Trochę szkoda, ale w głębi duszy takiemu właśnie podejściu kibicuję. Szczególnie że przez ostatni rok odgrywali te swoje przeboje pewnie setki razy. Nie wybaczę im chyba kilku momentów rutynowego jazzowego plumkania – podczas jednego z takowych sekcja dęta odbyła sobie radosną pogawędkę z boku sceny w słusznym przekonaniu, że nic interesującego nie stracą – ale pozytywne wrażenia zdecydowanie przeważały. No i przepiękne brzmienia Akinmusire wydobywa z tej swojej trąbki, nawet jeśli przez cały czas zmaga się z usterką a to odsłuchu, a to samego instrumentu.

4.  Najrówniej zagrał nowojorski kwartet Ralph Alessi (trąbka), Matt Mitchell (fortepian), Jim Black (bębny), Mark Helias (kontrabas). Występujący po nich dream team z legendami saksofonu Timem Bernem i Tonym Malabym, z jedną z najciekawszych jazzowych gitarzystek Mary Halvorson, z wybitną akordeonistką Andreą Parkins i młodym akrobatą perkusji Chessem Smithem mnie osobiście wybitnie rozczarował. Kompletny brak zgrania pomiędzy sekcją dętą a gitarowo-akordeonową (czy oni się w ogóle słuchali?). Losowa treść wlewana w niespecjalnie błyskotliwą rozpiskę. Nieudane solówki. Siedziałem w trzecim rzędzie i doskonale widziałem, jak po spalonym duecie z Perkins Halvorson unikała kontaktu wzrokowego z kimkolwiek na scenie i pod nią. Na poziomie umiejętności technicznych i skali generowanego od czasu do czasu hałasu – szacunek.

5. Katastrofą okazał się piątkowy koncert kwartetu Miguela Zenona. Nie usprawiedliwia go nawet wyjaśnienie, że swoje rozrywające serce melodie zaczerpnął z tradycji portorykańskiego songwritingu. Bo czy naprawdę musiał je ubrać w smoothjazzową sztampę wyeksploatowaną przez hollywoodzkie romansidła i popularne Trójkowe audycje weekendowe? Kilka razy pokazywał, że potrafi inaczej – patrz minimalistyczne rozejścia metrum – ale wszelki odloty zawsze kończył słodkim zejściem do toniki, tak aby nikt nie poczuł się urażony. Kulminacją zła była toporna solówka perkusisty, którą zasłużył sobie na wyróżnienie Porażka Festiwalu. Cóż, z drugiej strony zaspokajanie potrzeb publiczności też jest jakimś powołaniem – bo takich braw na innych koncertach nie słyszałem. Przebił je pewnie Herbie Hancock podczas niedzielnego finału w Sali Kongresowej, ale nie uczestniczyłem z powodu deadline’u oraz fatalnego wspomnienia z poprzedniej wizyty. Chętnie się dowiem, jak było.

*

Z innych wieści festiwalowych, znamy już program tegorocznego Skrzyżowania Kultur. Mnie wystarczyło zobaczyć, czyj koncert otworzy imprezę. Oby przyjechał z córką.

.

Fine.


Przydałaby się pauza

Ostatecznie usłyszałem od niej jedno zdanie: „Zadzwoń za dwa dni o tej samej porze”.

Umawianie się na wywiad z artystycznie zabieganą Biancą Cassidy z CocoRosie trwało dobre dwa tygodnie i ostatecznie okazało się większą przygodą, niż samo jego przeprowadzenie – bo skończyło się na wymianie maili. Krótkich. Dla fanów.

.

Fine.


Czekając na rewolucję

Śladem niedawnego wpisu o głoszonym tu i ówdzie kryzysie muzyki natrafiłem na dyskusję na temat śmierci rocka oraz śmieci muzycznych, które zdaniem części rozmówców zdominowały przestrzeń muzyczną ku jej nieszczęściu, a zdaniem innych ku jej dalszej ewolucji. Oprócz tego, co już tam dopisałem:

Kluczowe wydaje mi się to, jak potraktujemy podobne odczucia ludzkości z przeszłości. Nie tylko połowy z lat 70., ale na przykład z pogrzebu Bacha. Wtedy też pisano, że umarł ostatni geniusz i żadnej wielkiej muzyki już nigdy nie będzie. Mnie takie historie każą wyluzować z makroocenami, ale można też stwierdzić: co z tego, tamci się mylili, my nie.

…jeszcze taki detal:

W XX wieku tak zwane rewolucje muzyczne zdarzały się mniej więcej raz na 30 lat: jazz w 1910-1920, rock(’n’roll) w 1950-60, hip-hop w 1980-90. Gdzieś tam w tle przewalało się jeszcze mnóstwo gatunków – z elektroniką na czele – ale one aż tak masowego przewrotu świadomości muzycznej nie spowodowały, raczej zasilały główny nurt niż nim wstrząsały. Niektórzy zamiast hip-hopu wstawiliby punk, to już zależało od koloru skóry. W każdym razie:

1. Rytm owych rewolucji był dosyć szalony w zestawieniu z poprzednimi wiekami. I trochę niesprawiedliwie jest przykładać tę miarę do całych dziejów muzyki (bo komentarze dotyczą zazwyczaj muzyki w ogóle). Sprzyjała temu przyspieszeniu kumulacja innowacji: rejestracja dźwięku, manipulacja nagraniami, masowe środki przekazu i masowe (sztucznie nagłaśniane) koncerty, przemysł fonograficzny, świadomy recycling… Dochodzą do tego niezliczone kolizje różnorodnych kultur muzycznych. Mnóstwo tego. I nie do powtórzenia.

2. Od ostatniej rewolucji – punkowej czy rapowej, jak kto woli – upłynęło właśnie 30 lat z niewielkim okładem. Wciąż mieścimy się w normie.

.

Fine.


Przesłuchania

W nowym numerze „Wire” przesłuchuje Petera Cusacka, o którego dziennikarskim albumie „Sounds from Dangerous Places” pisał niedawno Bartek. Rozmowa dosyć często odbiega od tematu puszczanych Cusackowi utworów. I bardzo fajnie, bo w pewnym momencie zahacza między innymi o brzmienie miast:

Co do przesłuchań, to trafiłem na fragmenty artykułu z „Down Beat” z 1964 roku, w którym Miles Davis komentował puszczane mu kawałki – bez znajomości ich autorów, choć wielu trafnie rozpoznał. Kilka wyimków:

O „All Blues” Les McCann-Jazz Crusaders:

That trombone player – trombone ain’t supposed to sound like that. This is 1964, not 1924.
. 

O „Cielito” Lindo Terry’ego Clarka:

You know, I’ve always liked Clark. But this is a sad record. Why do they make records like that? With the guitar in the way, and that sad fucking piano player. (…) That’s what’s fucking up music, you know. Record companies. They make too many sad records, man.
. 

O „Caravan” supertrio Duke Ellington – Charles Mingus – Max Roach:

What am I supposed to say to that? That’s ridiculous. You see the way they can fuck up music? It’s a mismatch.
. 

O „Desafinado” duetu Stan Getz – Joao Gilberto (stwierdzenie „mógłby śpiewać książkę telefoniczną” niniejszym okazuje się coverem):

As for Gilberto, he could read a newspaper and sound good!
. 

O „Mary Ann” Erica Dolphy’ego:

That’s got to be Eric Dolphy – nobody else could sound that bad! The next time I see him I’m going to step on his foot. You print that. I think he’s ridiculous. He’s a sad motherfucker. Just put he’s a sad shhhhhhhhh, that’s all!
. 

O „Lena” Cecila Taylora:

Take it off! That’s some sad shit, man. In the first place, I hear some Charlie Parker cliches… They don’t even fit. Is that what the critics are digging? Them critics better stop having coffee. If there ain’t nothing to listen to, they might as well admit it. Just to take something like that and say it’s great, because there ain’t nothing to listen to, that’s like going out and getting a prostitute.

.

Fine.


Komentarz

Two years ago I had some major surgery that required an MRI test. The two technicians at the hospital turned out to be German ex-pats. Prior to the test they asked me what music I would like to listen do during the 25 minute or so procedure (Only if you’ve had an MRI will you appreciate what follows).

I asked what the choices were. Most of them were pretty blah. I asked them if they had anything classical and the best they could come up with were Bach and Mozart. I asked if they had anything else. One of them looked at me and said they had a CD with something by Stockhausen, but neither had ever heard it and nobody had ever requested it.

Well, I suffered through it while confined in that little tube. It was the most hellacious experience I’ve ever had. Only after doing some research later did I discover that the inventor of the MRI machine had asked Stockhausen to write some music that would drown out the dreadful racket the machine made while it was doing its thing. As long as I live I’ll never forget that experience and I pray I never have to have another MRI.

~ Stockhausen fan in Southern California.

Ciąg dalszy dyskusji już po staremu.

.

Fine.


Jazz fajny jest

A przynajmniej coraz częściej bywa. Przymierzałem się od kilku miesięcy, żeby rozmaite pozytywne wątki zebrać w jeden tekst. Udało się z okazji rozpoczynającego się właśnie festiwalu Warsaw Summer Jazz Days.

.

Fine.