Wszyscyśmy Aborygenami

– W moich żyłach płynie krew afrykańskich przesiedleńców, amazońskich Indian i europejskich kolonizatorów, ale tak naprawdę jestem jednym z was.

.
Wypadało doczekać do końca, żeby sprawdzić, kto sfinansował Gilberto Gilowi „Viramundo”, czyli wideowidokówkę z międzykontynentalnej wycieczki krajoznawczo-muzycznej. Łatwo nie było.

Legenda brazylijskiego songwritingu lata po świecie jakoby w poszukiwaniu wspólności z nacjami i społecznościami uciemiężonymi przez różnej maści najeźdźców, misjonarzy czy kapitalistów. Nachodzi w tym celu trójkolorową młodzież rapującą zrymowany ad hoc protest song albo aborygenkę wykonującą białe amerykańskie country. Ze stolicy RPA skacze do muzykalnej wieśniaczki. Zagląda do Amazonii, by posłuchać o ginących lasach i zatańczyć tubylcom. Nawiedza półdzikich z australijskiej północy i gości u tamtejszego ministra, wcześniej lidera Midnight Oil. Jako że i Gil szefował niegdyś brazylijskiemu resortowi kultury, na koniec rozmowy mogą zgodnie skonstatować:

– Bycie muzykiem i bycie politykiem to dwie zupełnie inne rzeczy.
– Tak.

Wszędzie Gil czuje się u siebie. Gdy przyjeżdża do Johannesburga, po występie w lokalnym talk show brata z technikami pochodzenia – wyznają na wstępie – nigeryjskiego. Okazuje się, że i on jest Nigeryjczykiem! (A także Indianinem i zdaje się aborygenem). Chociaż swojego jorubijskiego imienia nie pamięta, co nieco konfunduje rozmówców, ostatecznie dostaje nowe. Schadzkę kończy odkrycie:

– Świat jest mały.
– Tak.

Konsekwencje kolonizacji, apartheid, emigracja, czystki kulturowe, wycinanie lasów równikowych – im poważniejszych tematów Gil dotyka w swej chaotycznej podróży, tym większy niesmak budzi głębia jego społeczno-historycznych eksploracji. W jednej ze scen ogląda ślady po kulach w pewnej johannesburskiej rezydencji i przegląda zdjęcia ofiar brutalnego reżimu. W następnej zwiedza secesyjny teatr, którego otwarcie zbiegło się z masakrą w Soweto. Daje w nim euforyczny koncert wespół z lokalnym poetą-pieśniarz i kameralną orkiestrą, a następnie wraca na swój kontynent posłuchać hymnów o ginącej puszczy amazońskiej. Oświęcim, Katyń, występ w Pałacu Kultury, Rospuda – w kwadrans?

– A wiecie, że ja spędziłem trzy miesiące w więzieniu?
– Tak.

Na Azję nie starczyło czasu, ale przynajmniej przejeżdża samochodem koło ambasady Indii. Dowiaduje się, gdzie pomieszkiwał Gandhi. Jakby tego rodzaju kuriozalnych powierzchowności było mało, wszystkie wątki scala topos kawiarenki internetowej pełnej dzieci i młodzieży, bo popularyzacją nowych technologii Gil zajmował się będąc u władzy i widocznie pozostało to jego konikiem. Rozmowa z aborygenem o narodowym wykorzenieniu. Cięcie. Rozmowa z setką dzieci o facebookach.

Co w przypadku filmu muzycznego najsmutniejsze, także muzycznie dominuje bylejakość. Jeśli nie poziom samych wykonań podłączającego się do kolejnych lokalsów Gila – chyba że jego debiut rapowy to dla kogoś gratka – to losowość przeskoków stylistycznych oraz dobór reprezentantów miejscowych scen. Wartościowe scenki można policzyć na zębach widelca: Gil gra solo w jakimś brazylijskim zaułku, Gil słucha aborygeńskiego transu, Afrykanka dźwięcznie mlaska, Gil skromnie akompaniuje indiańskiej pieśniarce. Czy dla tych kilku scen i dla kilku efektownych widoków jednak warto?

– Não!

.

Fine.




Jeden komentarz

  1. Miałem takie same wrażenia po tym filmie.

    Polecam za to, z ostatnich Nowych Horyzontów:
    http://www.nowehoryzonty.pl/film.do?id=6556&ind=typ%3dcykl%26idCyklu%3d438

    Rewelacyjny dokument, do tego ciekawy wątek o tropikalii.

Dodaj komentarz