Igraszki

Bass Communion - 2

Wczoraj wieczorem stołeczne kino Iluzjon zainaugurowało przegląd dorobku Mike’a Leigh. Rozpoczęła go projekcja „Wszystko albo nic” z 2002 roku. Smutnej, zabawnej, wzruszającej – czasem aż nazbyt – opowieści o czteroosobowej rodzinie, która nie radzi sobie tyleż z trudami codzienności niepewnej jutra, co sobą nawzajem. Emocje kulminują się w powolnym zbliżeniu na fotel, ponad którym splatają się dłonie, a pod koniec najazdu kamery następuje bodaj jedyny w ciągu całych dwóch godzin (normalny) pocałunek.

Po seansie pewien młodzieniec stwierdził, że wypowiedzianej w tej scenie kwestii – streszczonej zresztą w tytule – nie zapomni do końca życia. Reżyser rozczarowałby się pewnie tym, co mnie najmocniej utkwiło w pamięci. Oto kilka cięć wcześniej ojciec rodziny dezerteruje z taksówkowego dyżuru i wyrusza nad morze, by na plaży poszukać sensu. Z całej tej kilkugodzinnej wyprawy taśma zapamiętała ledwo kilka widoków. Między innymi łąkę, na której ktoś postawił dziwną drewnianą konstrukcję w kształcie litery T:

"All or nothing"

Konstrukcję znaną mi doskonale. Jej frontalne zdjęcie zdobi okładkę jednej z moich ulubionych płyt ambientowych, wydanego w 1999 roku drugiego longplaya Bass Communion z fenomenalnym „16 Second Swarm”. Dotąd nie znałem jednak potężnych rozmiarów instalacji, bo na okładce wydawała się znacznie mniejsza. Leigh przypomniał mi jednak, że nigdy nie doszedłem przeznaczenia owego obiektu. Napisałem więc do odpowiedzialnego za kadr Carla Glovera i od razu nadeszła dosyć niezwykła odpowiedź:

Obejrzałem ten film, kiedy pojawił się w kinach. Paralel odnalazłem znacznie więcej. „Wszystko albo nic” zaczyna się w Greenwich, gdzie mieszkam. Syn kierowcy granego przez Timothy’ego Spalla, ten z obsesją na punkcie śmieciowego jedzenia, trafia do szpitala, którego rozbiórkę sfotografowałem na potrzeby drugiego albumu Blackfield. A wcześniej, w 1999 roku, urodziła się tam moja córka. 

Z kolei na okładce „The Hednod Sessions” Micka Harrisa utrwaliłem moment wyburzania osiedla mieszkaniowego, w którym mieszka Spall wraz z rodziną. Do tego dochodzi wspomniany przez ciebie wyjazd bohatera na przylądek Dungeness…

Filmowcy lubią tę okolicę, bo miejscami przypomina Środkowy Zachód USA. Sam odkryłem ją w 1980 roku, gdy byłem jeszcze na studiach artystycznych. Od tego czasu regularnie tam wracam. To przepiękne strony o niesamowitych właściwościach świetlnych.

Jeśli chodzi o konstrukcję z okładki BCII, to wzniesiono ją dla osłonięcia pobliskiej miejscowości Folkstone przed światłem latarni morskiej. Obecnie chyli się ku upadkowi, bo urwał się jeden z kabli zabezpieczających szkielet. Wciąż ją fotografuję, bo przy każdej wizycie wygląda nieco inaczej.

Na zawsze zapamiętam, gdzie i kiedy zrobiliśmy znane ci zdjęcie. To był 1999 rok, powoli wracałem do zdrowia po wstrząśnieniu mózgu sprzed kilku tygodniu, wszystkie ujęcia wychodziły tego dnia niesamowicie. Steven Wilson był ze mną i obaj wiedzieliśmy, że konstrukcja ta musi trafić na okładkę płyty Bass Communion. Promieniowała tym samym tajemniczym autorytetem, co muzyka, którą miała przykryć.
.

Gdy „Wszystko albo nic” pożegnało się z nami napisami końcowymi, na podest przed ekranem wspiął się sam reżyser. Rześki mimo siedemdziesięciu lat, odpowiadał na pytania o scenariusze (nie korzysta) i aktorów (korzysta z takich, którzy sprawnie grają, a nie wczuwają się). O barwy (dobiera je w porozumieniu ze stałym kamerzystą Dickiem Pope’em) i inspiracje (wszystko). Odmówił omawiania kwestii technicznych obejrzanego dzieła, byśmy w spokoju mogli je przetrawić. Z wdzięcznością wysłuchał za to wyznania wspomnianego młodzieńca, któremu zawartą gdzie indziej zachętą do stawiania się przeciwnościom losu miał uratować życie.

W toku dyskusji rzucił zdanie, na które reszta sali pewnie znów nie zwróciła uwagi. Bo tak oczywistą kwestię mógłby wygłosić każdy reżyser o dowolnym rodowodzie (kontrkulturowym czy hollywoodzkim) i dowolnych intencjach (sztuka czy kasa). Stwierdził mianowicie, że kręcenie filmów polega na „grze z oczekiwaniami widza”. I porzuciwszy temat od razu przeszedł do innych. A ja przez kwadrans zastanawiałem się, czy usłyszałem kiedyś podobną uwagę z ust muzyka.

Asekuracyjnie pominę superświadome towarzystwo partyturowe i co znamienitszych jazzmanów – oraz ewentualnie podglądających jednych i drugich progrockowców – i zaryzykuję, że nigdy. Zapewne robili to skrycie giganci pokroju Marka Hollisa czy Davida Bowiego. Ale oficjalnie oczekiwania słuchaczy albo zaspokaja się wprost (pop), albo udaje, że się nie liczą (reszta). Nagle zapragnąłem, by ktoś ostentacyjnie, bez skrupułów poigrał z moimi oczekiwaniami.

Ograniczony czas nie pozwolił zagadnąć gościa o to, jaką muzykę on szczególnie ceni. Zapytałem Google. I zgodnie z przewidywaniami okazuje się, że swoich uszu Mike Leigh najchętniej użycza z jednej strony Mozartowi i Beethovenowi, a z drugiej Milesowi, czyli mistrzom suspensu i emocjonalnej manipulacji. Wzmianek o Bass Communion brak.

.

Fine.




10 komentarzy

  1. Krzysiek pisze:

    Ta sama konstrukcja pojawia się również w teledysku do „Harmony Korine” Stevena Wilsona.
    http://www.youtube.com/watch?v=BClzBQmZZBc

  2. Mariusz Herma pisze:

    W końcu to mistrz recyclingu, strzępy muzyki BC też wykorzystywał w innych projektach.

  3. janek_b pisze:

    Super historia – dziękuję.

  4. MeeHau pisze:

    Także dzięki za miłą lekturę w pochmurny dzień. A samej funkcjonalności konstrukcji w życiu bym się chyba nie domyślił.

  5. Simon3rd pisze:

    Co do grania z oczekiwaniami widza, to mam jedną nazwę przede wszystkim: Kraftwerk. Co ty na to, Mariuszu?

    No i można jeszcze wspomnieć o niedawnej reaktywacji Devo. Panowie podobno zrobili badania rynku na swój temat i idealnie się im podporządkowali.

  6. Mariusz Herma pisze:

    Rozwiniesz myśl o Kraftwerk? Zaznaczę tylko, że tym razem nie chodziło mi o zaskakiwanie słuchaczy przez jakieś wolty stylistyczne na poziomie dyskografii, tylko o przebieg konkretnych utworów. O przewidywanie oczekiwań dotyczących kolejnych „scen” i świadome odnoszenie się do tychże oczekiwań. A przez to manipulowanie odbiorcą dla większego efektu.

    Obejrzałem wczoraj nowy film Asghara Farhadiego „Przeszłość” i mimo że skserował metodę z poprzedniego „Rozstania”, znów zdołał mnie kilkakrotnie poturbować rozwojem wydarzeń. Marzę o takich nokautach muzycznych :-)

  7. Simon3rd pisze:

    Chodziło mi na przykład o ich zachowanie dotyczące zachowania na scenie – czyli całkowite zanegowanie zachowania zespołu rockowego (btw śmieszne, że niektórzy piszący o muzyce cały czas mówią o nich jako o zespole rockowym, ostatno czytałem tekst samego Pitrusa i tam też taki błąd był). Zero ruchów, parodia solówek, zero seksualności itd. Chociaż czy sam fakt jednostajnośi i braku konstrukcji zwrotka-refren w Autobahn nie podlega już pod zabawę z oczekiwaniami słuchacza?

    Albo do tej definicji, którą podałeś, może bardziej pasuje Paranoid Android Radiohead? Do pewnego momentu rozwija się jak normalna, prosta piosenka, potem dopiero zaczyna się dziać.

  8. Mariusz Herma pisze:

    2xtak, przy czym tu fajnie wychodzi znaczenie kontekstu/konwencji. „Paranoid Android” w progrockowym światku nikogo by w połowie lat 90. nie zaskoczyło, ale fanom Radiohead co minutę wywracało w głowie.

  9. fripper pisze:

    @Simon3rd

    Niegdyś wszystkie zespoły grające „muzykę popularną/młodzieżową” nazywano rockowymi. Od The Beatles przez Kraftwerk do Michaela Jacksona. Niemiecki zespół się chyba jednak jakoś wpisywał (wtedy!) w paradygmat grupy rockowej, tyle że go przekraczał, a dopiero później – przy okazji rozwoju elektroniki – zaczęto umieszczać ich w zupełnie innych kontekstach.

    A w jakim tekście Pitrus pisał o Krawtwek (tak z ciekawości)? Chodzi o tekst o koncertach rockowych?

  10. Simon3rd pisze:

    Tak, „Zobaczyć muzykę, czyli rok na scenie”, Ekrany 5 (15)/2013

    Ale czy nazywanie teraz Kraftwerka rockiem to nie jest po prostu błąd rzeczowy? Do tego bym nawet nie powiedział, że Kraftwerk paradygmat grupy rokowej przekraczał, tylko negował…

Dodaj komentarz