Dekada z bajerem

We wczorajszym felietonie Kuba Ambrożewski komentuje telewizyjny spór o nu-polo. Ode mnie mała polemika na poboczu:

„Niepotrzebnie zatem Świerzyński drąży temat zespołów, które zamiast mitycznej pracy nad materiałem, nagrywania płyt, wolą ostrzeliwać swoich potencjalnych słuchaczy za pomocą nośnych singli. To co próbuje zrobić lider Bayer Full jest oczywiście pocieszne na kilku różnych płaszczyznach – po pierwsze najpóźniej w latach sześćdziesiątych zdelegalizowano takie rozumowanie o popie (…)”

A nie wręcz przeciwnie? To lata 60. zainaugurowały modę na koncept-albumy i wielowymiarowe, wymuskane dzieła na czele z „Pet Sounds”, „Freak Out!”, „Days of Future Passed” i rock-operą (!) „Tommy”? Wtedy też zaczęło się myślenie o karierze albumowej, a nie singlowej, czemu zawdzięczamy okołoprogrockowy wysyp u schyłku dekady. Zmianę myślenia pomiędzy jej początkiem a końcem świetnie odzwierciedla zresztą kariera Beatlesów: zaczynali od dwuminutowych strzałów, a kończyli na późniejszych szablonach pełnometrażówek. I ten model kariery wydaje się obowiązywać do dziś.

W poprzedniej dekadzie studia wynajmowało się na godziny, nie na tygodnie. A domyślna droga kariery oznaczała właśnie systematyczne ostrzeliwanie stacji radiowych singlami, które nieraz wymyślano na kolanie albo zwyczajnie podkradano czarnym tudzież parafrazowano z tradycji. W latach 60. nawet singlowy pop zaczął się jednoznacznie kojarzyć z nowojorskim Brill Building, gdzie wprawdzie seryjnie, ale kształconymi muzycznie dłońmi i przy zachowaniu sumiennej kontroli jakości cyzelowano przeboje Bobby’ego Vee, Neila Sedaki czy Paula Anki.

W tym kontekście lata 50., choćbyśmy je postrzegali w białych kolorach Elvisa i Haleya, były szczytem spontanu, a jako że ówczesne kariery zapalały się i gasły w przeciągu kilku sezonów, skromna z dzisiejszej perspektywy dziesięciolatka Beatlesów wydawała się maratonem. A co dopiero półwiecze Rolling Stonesów i kończenie „Smile” w 2011 roku.

.

Fine.




4 komentarze

  1. Simon3rd pisze:

    Też się zdziwiłem czytając to zdanie u Ambrożewskiego. Przecież sam kiedyś pisał o tym, że było inaczej (często nawet używał określenia „czasy przedalbumowe”).

    A tak się zastanawiam, jakie jest Twoje podejście, Mariuszu, do Roberta Leszczyńskiego i jego antyków?

  2. Mariusz Herma pisze:

    Zupełnie szczerze: nie czytuję, nie oglądam. Wydaje mi się postacią z innej branży. Z ostatnich lat przebiła się do mnie chyba tylko afera pt. „Rock umarł”.

  3. Kuba Ambrożewski pisze:

    Mariusz,

    Nie wiem czy felietony o disco polo są adekwatnym miejscem, by drążyć historię muzyki lat sześćdziesiątych, zwłaszcza w tak akademickim tonie. Nie miałem takiego zamiaru w każdym razie. Jeśli będziesz tak łaskaw, to potraktujmy to wtrącenie jako chwyt mający na celu pokazanie, że przynajmniej pół wieku temu (jak nie dawniej) instytucja singla jako autonomicznego dzieła w muzyce pop urosła do rangi sztuki na tyle, by bronić się na swoich własnych prawach (myślałem tu np. o Motown), bez dodatkowych kosztów. Nawet przed twardym, krytycznym okiem Sławomira Świerzyńskiego. Na marginesie: z nakreśloną przez Ciebie perspektywą w dużej mierze się zgadzam, aczkolwiek jestem zawsze odrobinę sceptyczny względem „modeli” i liniowego opisywania tak złożonej historii. Choć zdaję sobie sprawę, że dziennikarze karmią się takimi skrótami, co poniekąd nas tu przywiodło :)

    Pozdrawiam!
    K

  4. Mariusz Herma pisze:

    Odniosłem się, bo ze wszystkich dostępnych dekad wybrałeś chyba jedyną, która na młot na staranność nie bardzo się nadaje – inne udałoby się jakoś podciągnąć :-) Myślałem, że stała za tym jakaś konkretna intencja.

    Co do meritum: instytucja standardu jest równie stara, co przemysł fonograficzny, więc nie wiem, czy była potrzeba cokolwiek nobilitować czy usamodzielniać. Na miano sztuki na pewno musiała zapracować sama muzyka popowa (rozrywkowa) i rzeczywiście stało się to w latach 60., tyle że głównie za sprawą owych wypieszczonych longplayów.

    I oczywiście, że liniowe opisywanie dziejów sprawdza się o tyle, o ile. Ale mówimy tu wyraźnie o popie, który wówczas był jeszcze młodym i szczupłym chłopcem względnie łatwym do scharakteryzowania. Wiemy, że w jazzie hossa albumowa nadeszła znacznie wcześniej, a w poważce pełny metraż rządzi gdzieś od XVII wieku.

Dodaj komentarz