M.I.A. – wywiad

m.i.a. poland flagging

Jako że na rozmowę mamy pięć minut…

Pięć minut?! Żartujesz?

Tak mi właśnie powiedziano. To może zapytam po prostu: co powinienem wiedzieć? O twojej muzyce, twojej relacji z muzyką?

(15 cennych sekund)

Począwszy od pierwszego albumu, mój dotychczasowy dorobek układa się w jedną długą podróż. W autonomiczną opowieść, którą rozpoczęłam od poszukiwań ojca, kolejną płytę zadedykowałam matce, wreszcie zajęłam się sobą. I ta opowieść toczyła się niezależnie od tego, co działo się dokoła. Od polityki, internetu, sytuacji w przemyśle muzycznym – wszelkich czynników zewnętrznych. Nie jestem oczywiście jakąś folkową artystką, która tworzy na dzikim pustkowiu z dala od świata. Mam raczej wrażenie, że znajduję się w samym centrum wydarzeń. Ale nie wpływają one aż tak bardzo na moją historię, która rozpoczęła się gdzieś na dalekiej Sri Lance. Ona zrodziła mnie także w wymiarze duchowym i chyba coraz wyraźniej przebija się w mojej muzyce.

Tę kilkuczęściową podróż zaplanowałaś z góry czy jako taką rozpoznajesz teraz?

Zrozumiałam to po fakcie. Ale tak chyba być powinno, że muzyka potrafi zaskoczyć samego autora. Sens wielu życiowych doświadczeń także dostrzegamy dopiero po czasie, na co dzień słuchamy instynktu. Wydając pierwsze trzy płyty, nie czułam się tak po prostu muzykiem. Funkcjonowałam jako pewien pakiet, na który składała się cała otoczka: wygląd, ubrania, choreografia, komentarze polityczne, kontrowersyjne zachowania i tak dalej. Gdy którykolwiek z tych elementów nie działał po mojej myśli, wprawiało mnie to w gówniane samopoczucie. Teraz myślę inaczej. Wystarczy tworzyć muzykę i w dowolny sposób się nią dzielić.

U początku kariery tak właśnie robiłaś: podobnie tysiące innych osób wrzucałaś kawałki na MySpace.

W pewnym sensie zataczam koło, ale to nie tak, że coś straciłam i teraz próbuję odzyskać. Naprawdę zależało mi na tym, by mówić o morderstwach na Sri Lance, o moim ojcu czy polityce, mimo że wszystko to nie jest zbyt sexy. Wsparcie, które wtedy otrzymywałam, przerosło zresztą moje najśmielsze oczekiwania, choć jednocześnie tematy te rzuciły cień na moją twórczość. Mnóstwo ludzi było poirytowanych, na każdym kroku musiałam przepychać się z przedstawicielami branży, którym nie podobało się, że co chwilę opowiadam o trupach. Byłam dla nich zbyt nieujarzmiona.

Tyle że owo nieujarzmienie wydaje się tym, co zwróciło uwagę słuchaczy i poniekąd zadecydowało o twoim sukcesie.

Wiesz co, w ciągu dziewięciu lat miałam dziewięciu menedżerów. Pobiłam mnóstwo branżowych rekordów i ten także się do nich zalicza. To nie jest komfortowa sytuacja, ma swoje negatywne strony, ale wynika z faktu, że ciągle próbowałam odkryć coś nowego i postawić kolejny krok.

I dzisiaj czujesz, że w każdej z tych konfliktowych sytuacji miałaś rację?

Raczej tak. Szczególnie trudno było doprowadzić do wydania mojej najnowszej płyty. Pojawiło się mnóstwo przeszkód. Najpierw sama przeżyłam blokadę twórczą, kiedy nie miałam pojęcia, co powinnam i co chcę robić. Ale w końcu zaczęłam odnajdywać nową inspirację. Zaczęło się od tego, że odkryłam prawdziwe znaczenie mojego imienia – Mathangi – które porzuciłam po przeprowadzce do Londynu, bo Brytyjczycy nie potrafili go poprawnie wymawiać. Zawdzięczam je hinduskiej bogini sprzed pięciu tysięcy lat, bogini muzyki i wszelkich form ekspresji, która jednocześnie żyła w slumsach i bratała się z ich mieszkańcami. Co mi się bardzo spodobało, ale mało tego – jej mantrą jest aim, czyli MIA czytana wstecz! Odkrycie to zaczęło kształtować we mnie pomysł na nowy album. Przy czym od razu zdałam sobie sprawę z faktu, że to kolejna osobista płyta bez szans na listy przebojów i sukces komercyjny. Co rodzi różnego rodzaju konsekwencje, z którymi trzeba będzie sobie poradzić. Ale przynajmniej mam pewność, że „Matangi” jest czymś bardzo moim. Nikt mi tej myśli nie podsunął.

Wspomniana podróż na tej płycie się kończy?

Nie potrafię ci odpowiedzieć. Moje życie było dotąd zbyt dziwne, bym odważyła się przewidywać ciąg dalszy.

A lubisz jeszcze życie podróżującego muzyka? Za chwilę wychodzisz na scenę.

Lubię. I potrzebuję go. Pozwala mi oderwać się od tych wszystkich epickich rozważań i po prostu spotkać ze światem.

(Menedżerka po raz trzeci pokazała dłońmi T,
dyktafon pokazał 14 minut).

.

Fine.




Dodaj komentarz