styczeń 2014

Actress – Ghettoville

Actress - GhettovilleActress – Ghettoville (Werk)

 

Gdy w podsumowaniu 2010 roku „The Wire” obdarowywało jego „Splazsh” złotem, „Cosmogramma“ Flying Lotusa ledwo zmieściła się w pierwszej ćwierćsetce. Dwa lata później ten sam magazyn dał brąz kolejnemu „R.I.P.”, zupełnie pomijając za to Lotusowe „Until the Quiet Comes”. Potem gusta redakcji jeszcze bardziej się zresztą zrypały. Z fiaskiem pokroju „Ghettoville” Actress w tegorocznym rankingu pewnie nie zmieści się w pierwszej piątce.

Kilka lat temu Darren Cunningham rzeczywiście jednak konkurował z Lotusem o miano proroka nowej elektroniki. Pytany wówczas o to, co najbardziej fascynuje go w muzyce, odpowiadał: „faktura, emocje i poświata – wszystko z odpowiednio wyważonymi proporcjami funku i soulu, hałasu, introwersji i mroku”. Miałkość jego czwartego albumu nie wydaje się świadczyć, że stracił zainteresowani tymi elementami. Tylko że stracił zainteresowanie muzyką w ogóle. W tej powierzchownej, ubogiej muzyczne, niechcianej przez samego autora płycie zdołałem dostrzec jedną zaletę: szczerość.

Jawne zniechęcenie Cunningham mógłby maskować bzdurnymi historyjkami, a brak pomysłów przykryć losową gmatwaniną laptopowych efektów. Pozwolił jednak albumowi odzwierciedlić stan swego ducha, czyli pustkę, właśnie brak zainteresowania. Stąd taka oczywistość zabiegów, jak w „Contagious” – czterominutowej jednopętlowej sztampie, którą Cunningham wydłużył do prawie pięciu minut. Gdyby jeszcze pozwolił sobie na radykalizm youtube’owych spadkobierców DJ Screw, którzy zmieniają Biebera w Eno, to może wyszłyby z tego jakieś drony:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2014/01/Actress-Contagious.mp3]
.
Ale wyszła bezpieczna nuda. Podobnie licealne fruityloopsowe przymiarki przypomina „Corner”. I gdy już Cunningham spróbuje się wyrwać się z tej monotonii konkretem w rodzaju opasłego riffu „Rims”, to przerywa zryw w połowie drogi. Kończy na skopiowaniu motywu kilkadziesiąt razy z przypadkowym wyciszeniem pośrodku, jakby był anonimowym asystentem innego artysty. Dotyczy to niestety wszystkich – nazwijmy to po imieniu – szkiców, z których jedno „Rule” zbliża się do skończonej formy. Nawet do wymyślenia tytułów 17 piosenek Cunninghamowi wystarczyło 20 małosylabowych słów.

Wspomniana szczerość może być oczywiście złudzeniem. Gdyby Cunningham świadom był biedy swego ostatniego, jak zapowiada, wyczynu pod pseudonimem Actress, pewnie powstrzymałby się przed niszczeniem potencjalnej legendy – choćby w perspektywie reaktywacji. Inna decyzja świadczyłaby przecież nie o odwadze przyznania się do słabości, co raczej żerowaniu na słuchaczu i samym sobie z okresu świetności. Wyjaśnienie znalazłem w niedawnym wywiadzie. Jak tłumaczy, postanowił się uwolnić spod wpływu wszelkiej muzyki, jakiej dotąd wysłuchał, co by odnaleźć własny język. Sam język jednak nie wystarczy, trzeba jeszcze mieć coś do powiedzenia.

.

Fine.


Pete Seeger

pete seeger dies at 94.
Wśród nekrologów ludzi jego pokolenia dominują jazzmani, w drugiej kolejności ludzi poważni, a na gwiazdy współczesnej mu, raczkującej jeszcze popkultury, zwraca się uwagę na dalszych stronach gazet lub w ogóle. Bo o nazwiskach większości zdobywców proto-Billboardów w ciągu kilku lat zapominała publiczność amerykańska, a co dopiero my. Pete’a Seegera się pamięta, nawet jeśli nigdy się go nie słuchało.

Wystarczyłaby sama jego żywotność. „Po części z powodu braku pieniędzy i dobrych ocen, a najbardziej ze względu na aktywności pozanaukowe” urwał się ze studiów na Harvardzie już w 1939 roku – jak wspominała 57 lat później uczelniana gazetka, gdy Seeger odbierał Harvard Arts Medal. Jeszcze zanim USA przystąpiły do wojny, wespół z Woodym Guthriem objeżdżał południowe rejony Ameryki Północnej, łącząc motywację polityczną z artystyczną.

Po przystąpieniu ojczyzny do globalnej jatki utwory prokomunistyczne i proizolacjonistyczne – sami określali je jako „peace songs” – zamienili na pieśni anty-faszystowskie i zgrzewające do walki z III Rzeszą. To z tego okresu pochodzą pamiętne zdjęcia Guthriego z gitarą bojową:
.

woody guthrie this machine kills fascists

.
Panowie wspólnie podbili kraj. Pojawiali się na antenie radia publicznego, występowali w najlepszych nowojorskich klubach. Po czym rozstali się. Seeger przez chwilę niebezpiecznie zbliżył się do Białego Domu – w 1948 roku towarzyszył kandydatowi Progressive Party w prezydenckiej kampanii, co na konserwatywnym Południu często kończyło się obrywaniem jajkami i pomidorami – ale chwilę wcześniej założył The Weavers. Pierwszy zespół folkowy, który zasłynął na cały kraj i przy okazji zainaugurował wielką modę na folk. Ale niedługo się nią nacieszył.

The Weavers trafili na „czarną listę” komisji Maccarthy’ego, co oznaczało to dla nich zamknięcie wstępu do amerykańskiej telewizji i innych mediów, a nawet przymusowe odwoływanie koncertów. Aby przetrwać, uczył muzyki w szkołach i na obozach wakacyjnych. I jeszcze bardziej zacietrzewiał się politycznie. Dlatego w latach 60. bez wahania pomaszerował z Martinem Lutherem Kingiem Jr. na Waszyngton. I to on, blada twarz, podarował Ruchowi Praw Obywatelskich hymn „We Shall Overcome”, w istocie starą murzyńską pieśń w białym wykonaniu.

W międzyczasie współorganizował Newport Folk Festival, wkrótce globalne święto gitar akustycznych, któremu po części karierę zawdzięcza Bob Dylan i który istnieje do dzisiaj – a co zostało światu po Woodstocku poza polskim Przystankiem? Comiesięcznym konwentom folkowym w Beacon nieopodal Nowego Jorku przewodził zresztą niemal do śmierci. W ostatnich dekadach okazał się też bojownikiem ekologicznym, szczególnie na rzecz oczyszczenia rzeki Hudson. Nawet bez uwzględniania muzyki Amerykanie mają go zatem za co pamiętać.

Mnie zawsze będzie kojarzył się z majem 2007 roku, kiedy pisałem pracę magisterską o „Znaczeniu muzyki w życiu społecznym i politycznym w drugiej połowie XX wieku”. Wczytując się w biografie kolejnych zaangażowanych, jednocześnie słuchałem ich muzyki. I tak dzień lub dwa spędziłem sam na sam z Seegerem. Niejako w podziękowaniu usiłowałem go potem wcisnąć do „Przekroju”, co udało się przy okazji płyty „At 89”.

Z takim tytułem byłaby pięknym, autobiograficznym zamknięciem kariery. Ale przed śmiercią wydał jeszcze jedną, poświęconą staremu przyjacielowi, który wyprzedził go o prawie 50 lat: „Pete Remembers Woody”. Ależ klamra.

.

Fine.


Wszyscy będziemy audiofilami

Zamiast wieży

Wykładowca University of Southern California żalił mi się, że studentów (muzyki!) z roku na rok coraz mniej obchodzi jakość dźwięku. Właściciel dużego salonu audio w Poznaniu przyznał, że w ostatniej dekadzie sprzęt audio przegrywał wojnę z zestawami kina domowego. Mało optymistyczne rezultaty przyniósł rekonesans sprzętowy w jednej z licealnych burs. A jednak po napisaniu tekstu o audiofilach w XXI wieku skłaniam się do przyznania racji innemu z moich rozmówców: „złota era dźwięku” wcale się nie kończy, lecz być może dopiero zaczyna.

Za tą teorię przemawia prosta obserwacja: po raz pierwszy w dziejach fonografii wygoda słuchania muzyki przestaje wykluczać się z jakością słuchania. W latach 60. dylemat ten symbolizowały winyl (jakość) oraz radyjko tranzystorowe (wygoda, mobilność). W latach 80. odpowiednio wieże i pierwsze walkmany. W zerowych bój ze szlachetną płytą kompaktową toczył iPod. Wkrótce można by mówić o walce FLAC-ów ze streamingiem, tyle że streaming też wkracza w erę bezstratną. Guzikowe słuchawki zastępują przyzwoite nauszniki. Obok laptopów coraz częściej stoją zewnętrzne karty dźwiękowe albo nawet ledwo widoczne tkwią w porcie USB. Smartfony emitują bezprzewodowo dźwięk wyższej jakości, niż masywny segment do odtwarzania CD.

Dobrą nowinę o tej nowej „złotej erze audio” głosi Joseph Riden, audiofil, publicysta i założyciel serwisu iHi-Fi, który obecnie przygotowuje całą książkę poświęconą modernizacji domowego odsłuchu. Jego przesłanie – „więcej i lepiej za mniej” – budzi kontrowersje po obu stronach dźwiękowej barykady. Ortodoksyjni audiofile zarzucają mu zdradę akustycznych ideałów na rzecz domniemanego postępu. Zwykłym słuchaczom wciąż wyda się fundamentalistą zajętym rzeczami, które normalnych ludzi w ogóle nie obchodzą. On sam jest przekonany, że odnalazł złoty środek.

*

Rewolucję cyfrową zwykło się oskarżać o zepsucie muzyki. Pan ma odmienne zdanie?

Joseph Riden: Pomyśl tylko, co daje nam kombinacja dostępnych technologii – internetu, chmury, wi-fi oraz przetworników DAC zamieniających sygnał cyfrowy na analogowy. Za 10 dolarów miesięcznie możesz korzystać z serwisów sieciowych oferujących więcej muzyki jakości HD, niż będziesz w stanie wysłuchać w ciągu całego życia. Twój DAC zamienia pliki w krystalicznie brzmiącą muzykę bez pośrednictwa fizycznego medium, które zajmuje miejsce, może się zgubić, zabrudzić czy uszkodzić. Poprzez sieć wi-fi transmitujesz muzykę na cały dom bez jakiejkolwiek utraty jakości.

Jak na te wynalazki zareagowało środowisko audiofilskie?

Gwałtowne zmiany budzą niepokój. Kiedy twój świat wywraca się do góry nogami, czasem trudno się pozbierać. Wielu miłośników muzyki po prostu zakopało głowę w piasku. Czyli w swoich kolekcjach winylów i płyt kompaktowych. Postanowili pozostać w przeszłości, zanegować nową rzeczywistość. Nie wyobrażają sobie rezygnacji z fizycznych nośników i towarzyszących im barwnych okładek.

Kwestia wolnej decyzji?

Tyle że jednocześnie ciskają niezasłużone oskarżenia w kierunku muzyki cyfrowej. Upierają się, że ich analogi brzmią lepiej. A kiedy w ślepych testach każe im się wybrać źródło lepszego dźwięku, wskazują muzykę cyfrową jako tę wyższej jakości. Coraz większa liczba audiofilów ulega jednak obiektywnym argumentom i stopniowo akceptuje nowe technologie.

A branża audio?

Do niedawna był w szoku. I jak to bywa w czasach chaosu, niektórzy błyskawicznie pięli się do góry, inni upadali. Stare rozwiązania błyskawicznie się zdezaktualizowały, nowe dopiero wypracowywaliśmy i wciąż wypracowujemy. Ale już wiemy, że gdy należycie je zaimplementować, przewyższają tradycyjne technologie pod każdym względem. Są tańsze. Mniejsze. Bardziej mobilne i mniej energochłonne. I oczywiście lepiej brzmią.

Z tym ostatnim nie zgodzą się wspomniani miłośnicy winylu.

Muzykę masteruje się obecnie w 24-bitowej cyfrze. Im bliżej tego źródła, tym lepsza jakość dźwięku. Dlatego każde odejście od tej pierwotnej jakości – niby dla głębszych doznań – wydaje mi się formą masochizmu. Playback cyfrowy brzmi znacznie lepiej niż jakiekolwiek z dotychczasowych technologii odtwarzania muzyki nagrywanej. Pliki bezstratne wysokiej rozdzielczości, właśnie 24-bitowej, zajmują oczywiście sporo miejsca. Ale przestrzeń dyskowa przestaje być dziś problemem. Ważne tylko, by konsumenci – a w szczególności audiofile – nauczyli się odróżniać produkty jakościowe od lichych. I nie chodzi o cenę. Przekonanie, że wspaniałe brzmienie gwarantują wyłącznie kosztowne komponenty, jest dziś zupełnie fałszywe.

Cena sprzętu odrywa się od jakości?

Producenci i sprzedawcy usiłują odzyskać przychody utracone wskutek kryzysu gospodarczego, rewolucji cyfrowej i konkurencji kina domowego. Dlatego hajpują sprzętowe błyskotki i stosują sprawdzoną metodę – wysokie ceny. Kasują absurdalne kwoty nieadekwatne do jakości sprzętu. Trzeba uważać na takie pułapki. Bo inni oferują w tym czasie niebywałą jakość za niebywale niskie ceny. Żyjemy w złotej erze audio, wspaniałe brzmienie jest dla każdego, a nie tylko dla najzamożniejszych pięciu procent społeczeństwa.

Dla każdego, czyli za ile?

Zamiast konglomeratu masywnych i kosztownych segmentów możemy dziś kupić parę głośników z wbudowanym zasilaniem, wzmacniaczem i przetwornikiem DAC. Podłącza się je pojedynczym kablem do komputera albo odbiornika wi-fi i gotowe. Za 250 dolarów kupisz zestaw, który zgarnia na targach szeregi nagród i zadziwia nawet audiofilów-weteranów. Zupełnie wystarczy do nagłośnienia średniej wielkości pomieszczenia, powiedzmy 15 m2. Po wydaniu tysiąca dolarów możesz nazwać się audiofilem.

Starzy producenci audio też zaczynają się zresztą dostosowywać się do nowych warunków. I z jednej strony uwzględniają w kalkulacjach tzw. normalnych konsumentów. A z drugiej otwierają na nowe technologie, konkurując o młodszego klienta z nowymi przedsiębiorstwami.

Widziałem niedawno kampanię na Kickstarterze, w której high-endowy producent oferował relatywnie tani DAC wciśnięty w paluch USB. Zebrali 10 razy więcej funduszy, niż chcieli.

Dokładnie o tym mówię – przesunięcie ku bardziej rozsądnym cenom przy zachowaniu dobrej jakości. Wszelkie tego rodzaju przedsięwzięcia najbardziej pomagają dzieciakom. Bo kiedy posmakują przyzwoitego brzmienia, być może zainteresują się też muzyką, której filarem jest piękny dźwięk. Istnieje brytyjska firma AMR, które produkuje masywne i kosztowne komponenty audio. Ostatnio część swojego know-how przekazali spółce-córce o nazwie iFi. I ta oferuje wciąż jakościowe, ale znacznie tańsze produkty.

A jeśli ktoś od krystalicznej czystości woli ciepłe brzmienie analogu?

To specjalne urządzenie je dla niego ociepli. Będzie równie miękkie i płynne, jak z winylu. Sam sprzedałem niedawno swój okazały zestaw lampowy za kilka tysięcy dolarów. I za znacznie niższą cenę kupiłem system przystosowany do słuchania muzyki cyfrowej z biblioteką plików bezstratnych na dedykowanym serwerze. Spadku jakości w stosunku do poprzedniego sprzętu nie odnotowałem. Pozbyłem się za to mnóstwa kabli, bo dźwięk rozchodzi się po moim salonie bezprzewodowo.

To pewnie dosyć radykalna decyzja dla starszych słuchaczy. Ale młodsi pewnie podchwycą takie rozwiązania niejako naturalnie?

Młodsi też mają swoje przyzwyczajenia. Większość przyssała się do wielkiego cycka o nazwie Apple, które nauczyło ich płacić po dolarze za każdą piosenkę. Ale powoli dociera do nich, że za równowartość dziesięciu ściągnięć mogą dostać miesiąc nieograniczonego słuchania w jakości 320 kbps. Czyli wciąż stratnej, ale i tak o niebo lepszej od tego, co przez lata ściągali. Zresztą 16-bitowy streaming jakości CD już dostępny jest przynajmniej w jednym serwisie i powoli będzie się stawał standardem. Nawet towarzystwo iPodowe, które przez lata poświęcało jakość, a stawiało na ilość, będzie mogło mieć jedno i drugie.

Tylko czy iPodowemu towarzystwu w ogóle na jakości zależy?

Ci młodsi nigdy w życiu nie obcowali z pełnym dźwiękiem i pod wieloma względami bywają bardziej zatwardziali niż oldskulowi audiofile. Przypominają skrępowanych łańcuchami ludzi z jaskini Platona, którzy cienie na ścianach biorą za prawdziwy świat. Ale gdy kogoś takiego konfrontuje się z prawdziwym hi-fi, to nieraz wywraca jego muzyczną pasją – pod warunkiem, że nie zdążył jeszcze uszkodzić sobie słuchu. Bo muzyka odtwarzana wiernie, w sprzyjającym pomieszczeniu, naprawdę zadziwia. Dźwięk kwitnie, rozchodzi się z naturalną płynnością. Czegoś takiego słuchawki przenośne nigdy ci nie dadzą. Nawet skompresowane pliki brzmią znacznie lepiej na parze przyzwoitych głośników. Kiedy młodzi się o tym przekonują, potrafią nawet przewartościować powody, dla których słuchają muzyki.

To znaczy?

Zaczynają sięgać po różne rodzaje muzyki. A nie tylko wykonawców, którzy cieszą się popularnością w ich środowisku. Znaczenie tracą pozamuzyczne asocjacje, a na pierwszy plan wysuwa się zwykła radość ze słuchania muzyki jako takiej.

.

Fine.

.


Teresa pokazała uczniom film o Katyniu

Polacy a prawo autorskie

Tabelka pochodzi z raportu Centrum Cyfrowego Projekt: Polska zatytułowanego „Prawo autorskie w czasach zmiany. O normach społecznych korzystania z treści” (via Muzyka i prawo).

Badanych spytano również, czy zgadzają się z tezą: „Prawo autorskie jest niejasne. Nikt do końca nie wie, co wolno, a czego nie wolno”. Zdecydowanie zgodziło się z tą opinią 39 proc. A „raczej” 37 proc. Za w pełni zorientowanych w granicach prawa uznało się 4 proc. pytanych.

.

Fine.


Dlaczego wypasiony wykres muzyczny Google jest kompletnie bezużyteczny

Google - Music Timeline

Kilka osób zaatakowało mnie dziś linkami do historii muzyki według Google, czyli ślicznego, interaktywnego wykresu, który na pierwszy rzut oka wydaje się odzwierciedlać popularność gatunków muzycznych na przestrzeni czasu i którym też sporo się weekend bawiłem. Bo poszczególne style można rozwijać w indywidualne grafiki z podziałem na podgatunki czy nawet pojedynczych wykonawców. I dzięki temu dowiedzieć się, że 60s rock to zasadniczo Beatlesi, za to jazz umarł u zarania tejże dekady.

Historyczna forma skłania też do szerszych refleksji. Chociażby, że:

Ostatnie lata nie przynoszą dominacji żadnego z gatunków muzycznych; raczej zrównoważony rozwój wszystkich. Może to mieć  związek z tym, że żyjąc dziś, nie wiemy, jak nazwać dominujący w danej chwili gatunek – będziemy wiedzieli dopiero wtedy, jak coś się zmieni.
.

Co napisał jeden z atakujących, który skądinąd już cztery lata temu przewidywał tutaj dekomercjalizację muzyki (nic dziwnego, pracuje w konsultingu). I może kryje się w tych obserwacjach sporo prawdy. A jednak powstrzymałbym się przed wyciąganiem jakichkolwiek ogólnych wniosków na podstawie tej jednej wizualizacji przynajmniej z trzech powodów:

1. Źródło danych. Wykres opiera się na statystykach użytkowników Google Play. Czyli bardzo, bardzo, bardzo specyficznym wycinku słuchaczy. Głównie biali mężczyźni z bogatych krajów w wieku 20-35 lat? Strzelam. Reprezentuje w każdym razie gusta niezwykle zawężonej grupy – grupy docelowej pewnej zachodniej korporacji internetowej. W rezultacie pasek Country, potęga amerykańskiej popkultury, ledwo widać na wykresie. R&B/Soul sromotnie przegrywa z Metalem. A Hip-Hop… z Alternatywą/Indie. LOL.

2. Znaczenie danych. Wykres nijak ma się do czasów współczesnych artystom. Pokazuje wyłącznie dzisiejsze spojrzenie (preferencje) na wczorajszą muzykę. Brakuje więc postaci, które w latach 50. czy 60. zajmowałyby połowę krajobrazu. I w porządku, gdyby nie jeden detal. Google nie zczytało faktycznych odsłuchów swoich użytkowników – jak robi to Last.fm – lecz zasoby ich bibliotek. Repetowane po stokroć dziennie „Get Lucky” warte jest zatem tyle samo, co ściągnięty pod wrażeniem filmu, ale nigdy nie wysłuchany soundtrack do „Moon”. Fikcja.

3. Definicje gatunków. Mimo że David Bowie, The Cure i Coldplay zaliczają się do Popu, to „Pop” U2 wraz z późnymi bestsellerami zespołu wciąż zasilają szeregi Alternatywy, płomień Metaluna przełomie wieków podtrzymywało między innymi Evanescence. Pominięto za to poważkę. Google nie mogło się zdecydować, czy patrzeć na datę skomponowania, czy nagrania, dlatego zupełnie z kompozytorów zrezygnowało. Jak przyznał wspomniany konsultingowiec: „Widzisz taką strukturę, jaką sobie zdefiniujesz”.

Co uwzględniwszy warto sobie oczywiście poklikać. Bo rzecz ślicznie zrobiona i prowokuje – jak widać – do myślenia i dyskutowania. A mnie cieszy, że tego rodzaju wynalazki to dopiero początek gierek z „big data”.

.

Fine.


Autentyczny brak autentyzmu

Autentyzm w praktyce

Na łamach „Polityki” pisałem ostatnio o paradoksie autentyzmu, który niby wciąż przewija się lub nawet dominuje w dyskusjach – także o gwiazdach mainstreamowych od Lady Gagi przez Lanę Del Rey po Lorde – ale emocjonalnym komentarzom zaprzecza wybitna wyrozumiałość na rozmaite machlojki i obojętność na wszechobecne przejawy „sprzedawania się”.

W tekście zmieściło się zaledwie kilka zdań z mojego wywiadu z prof. Richardem Elliottem z Uniwersytetu Sussex, który zajmuje się właśnie kwestią autentyzmu w muzyce i nawet prowadzi zajęcia zatytułowane „Popular Music and the Politics of Authenticity”. Poniżej całość naszej rozmowy. Zacząłem od głupiego pytania.

*

O czym będziemy rozmawiać?

Dr Richard Elliott: Pytasz o definicję autentyzmu? Oczywiście nieustannie ewoluuje. Po raz pierwszy na poważnie zastanawiałem się nad tym w kontekście amerykańskiej muzyki country. Według powszechnej narracji country narodziła się jako coś autentycznego u początków XX wieku, by zdegradować do czysto komercyjnego fenomenu pod koniec stulecia. Z tym poglądem polemizował Richard Peterson, znakomity badacz dziejów gatunku. Peterson pokazał, że począwszy od lat 30. mieliśmy raczej do czynienia z procesem dialektycznym. Z jednej strony było „twarde jądro” (hard core), którego elementy przywłaszczali i wygładzali przedstawiciele „miękkiej otoczki” (soft shell), a to z kolei prowokowało nowe zjawiska w twardym jądrze. I tak dalej.

Hard core i soft shell nieustannie się nawzajem inspirują. W ten sposób country rozwijało się i rozwija nie tylko country, ale większość gatunków muzycznych. I tak samo cały czas ewoluuje pogląd na to, co oznacza w muzyce słowo „autentyczny” i co zasługuje na miano autentycznego. Peterson zauważa, że oznaki autentyzmu kojarzone z „hardcore’owym” Hankiem Williamsem z początku lat 50. nie zostałyby wyśmiane w latach 90. Kuriozalne kostiumy wdziewane niegdyś przez wykonawców hillbilly dzisiaj widuje się tylko w Halloween. Sprawdzały się tylko przez krótki okres, bo potem powszechną wyobraźnię zdominowała zupełnie inna wizja wsi.

A sama waga autentyzmu?

Zależy naturalnie od czasu, obszaru muzyki popularnej i tego, kto decyduje, czy coś jest autentyczne. W popie z lat 80. autentyzm niespecjalnie się liczył. Artyści mogli więc swobodnie migrować pomiędzy „hardcore’owym” postpunkowym eksperymentalizmem a „miękką otoczką” muzyki masowej. Jednocześnie funkcjonowały gatunki, dla których autentyzm wydawał się znacznie szalenie istotny, jak heavy metal czy hip-hop.

Ciekawe zresztą, że obecnie – gdy upłynęło już trochę czasu i dopadła nas nostalgia – hip-hop z lat 80. przedstawia się jako autentycznie „oldschoolowy”, mimo że pierwotnie znacznie chętniej spoglądał w kierunku rynku niż późniejsze gangsta, które było przecież „hardcore’ową” odpowiedzią na powszechną akceptację hip-hopu. Z kolei pop z lat 80. uznaje się obecnie za wzór autentycznego popu i młodzi artyści usiłują go imitować. By w ten sposób być… autentycznymi.

Da się uszeregować gatunki muzyczne według wyczulenia na autentyzm?

Broniłbym się przed stwierdzeniem, że w którymś gatunku autentyzm liczy się bardziej niż w innych. Każdy gatunek musi w jakiś sposób „przekonać” do siebie odbiorców, w każdym powraca więc kwestia autentyzmu. Tyle że każdy stosuje tu inną politykę – czy raczej polityki – które częściowo narzucają sposób angażowania się artystów i publiczności w muzykę oraz w siebie nawzajem.

Co powiedziawszy, wypada przyznać, że niektóre otacza znacznie żywsza debata i deklaracje związane z autentyzmem niż w innych nurtach. Z pewnością częściej spotykasz słowo „prawdziwy” w dyskusjach o black metalu niż o popie. Choć ludzie mówią czasem o „czystym popie” – co znów ma być oznaką autentyzmu. Oczywiście hip-hopem rządzą hasła w rodzaju „keeping it real”. A gdybyśmy wyszli poza świat anglosaski, dominujący w dyskursie muzycznym, usłyszymy o „prawdziwym fado” czy „prawdziwym flamenco”, flamenco puro.

Pełna transcendencja.

Tak, bo dla osiągnięcia sukcesu równie przekonujący muszą być folkowi obrońcy tradycji, co lady gagi tego świata. A właśnie, sednem debaty otaczającej Lady Gagę od lat pozostaje kwestia tego, czy poszła o krok dalej niż Madonna oraz podobne jej artystki, czy pozostaje tylko ich marną imitacją. Czy „naprawdę” szokuje i prowokuje, czy odgrywa rolę.

A metal? Kiedy obowiązkiem i oznaką autentyzmu przedstawicieli rozmaitych odmian gatunku stały się demoniczne gesty, gniewne grymasy i wywalanie języka na zdjęciach? Dla osoby niewierzącej wydają się przecież równie kreskówkowe i niedorzeczne – a przez to nieautentyczne – jak owe wieśniackie wdzianka hillbilly. Niektórzy artyści zdają sobie z tego sprawę i celowo rezygnują z wszelkich przejawów teatralności. To jest ich metoda manifestowania autentyzmu. I w ten sposób wracamy do wspomnianej dialektyki.

Istnieje jeszcze jedna grupa wykonawców, której przewodzą David Bowie, Roxy Music, Talking Heads czy Pet Shop Boys. Oni szybko zdali sobie sprawę z masowego fabrykowania autentyzmu, rozpoznali atrapy autentyzmu w rocku czy popie. I postanowili je wykorzystać. Celowo przerysowali swoje kreacje sceniczne, by proceder ten obnażyć. Ten „autentyczny brak autentyzmu” (authentic inauthenticity) wielu kulturoznawców z Lawrencem Grossbergiem na czele uważa za szczyt szczerości w całej historii popu.

A co z rosnącą grupą artystów, którzy stawiają na anonimowość? 

Pozorny brak zaangażowania w promocję to zwykle kolejna forma zaangażowania. Weźmy informację prasową, którą rozsyłano przed premierą ostatniego albumu Godspeed You! Black Emperor. Rozpływała się nad tym, że album ukazuje się prawie bez uprzedzenia, że nie towarzyszy mu poważniejsza kampania promocyjna i że wszystko to świadczy o poważnym stosunku zespołu do muzyki i szacunku, jakim darzy on swoich fanów. Tyle że dowiadywaliśmy się o tym wszystkim z informacji prasowej przygotowanej i kolportowanej przez wytwórnię!

Odsuwając na bok cynizm, wypada jednak przyznać, że to generalnie budujące zjawiska. Wielu artystów – a wraz z nimi fani –  opiera się mainstreamowi i stosowanym przez mainstream metodom promocji, aby pokazać, jak serio traktują swoją twórczość i słuchaczy. Parafrazując Marxa, moglibyśmy stwierdzić, że muzycy i publiczność sami kształtują swoją wzajemną relację, ale nie w warunkach przez siebie kształtowanych.

Boom festiwalowo-koncertowy czy renesans winylu – to także przejawy głodu autentyzmu pogłębianego przez powszechność muzyki cyfrowej? 

Koncerty zawsze służyły temu, by zobaczyć artystę na własne oczy i doświadczyć emocji, których muzyka nagrywana nie jest w stanie dostarczyć. Nowe w erze cyfrowej wydaje się poczucie – trudno powiedzieć, na ile słuszne – że technologia doprowadziła nas do punktu, w którym nie potrafimy ocenić „prawdziwości” słuchanej muzyki. Występy dają okazję, by spotkać żywego człowieka, który faktycznie robi coś ze swoimi instrumentem, głosem, ciałem.

Jak istotna jest chociażby gestykulacja, pokazują wykonawcy laptopowi i didżeje. Wciąż doskonalą sposoby wyrażania czy wizualizowania swojej muzycznej aktywności, tak aby uniknąć oskarżeń, że ich rola ogranicza się do wciśnięcia jednego przycisku. Chociaż znów: artyści pokroju Bowiego, Talking Heads czy Pet Shop Boys zawsze byli świadomi tego potencjalnej separacji ciała, technologii i dźwięku. I tym bardziej podkreślali związane z tym fałszerstwa.

Jeśli chodzi o festiwale, to przypominają mi się rozmówcy Juliana Templea z jego dokumentu o Glastonbury. Twierdzili, że te kilka festiwalowych dni są dla nich jedynym czasem w roku, kiedy mogą być naprawdę sobą. Przez resztę czasu – w pracy, w domu, w codziennych sytuacjach – mają wrażenie, jakby odgrywali jakąś rolę. Oczywiście z czysto ilościowego punktu widzenia prawdą jest oczywiście coś przeciwnego: doświadczenie festiwalowe stanowi wyjątek, w zasadzie nie jest częścią ich „prawdziwego życia”.

Tak samo z winylami? Puszczamy je od święta, a na co dzień wystarcza komórka albo laptop?

Jako nałogowiec doskonale znam dreszczyk emocji związany z kupowaniem czegoś tak wspaniale fizycznego jak nowe LP oraz aurę otaczającą stare winyle. Zdaję sobie sprawę z błędności przekonania, że to medium ucieleśnia muzykę w jakiś pełniejszy sposób niż inne formaty, ale zawsze ceniłem sobie rytuał słuchania muzyki z czarnych płyt: wyjmowanie ich, nastawianie, obracanie, sprawdzanie igły, przeglądanie okładki. To coś więcej niż wciśnięcie play. I wydaje się szczególnie cenne w czasie, gdy słuchanie muzyki łatwo strywializować do poziomu rutynowych codziennych czynności.

Jeśli więc koncerty pozwalają sprawdzić, jak „naprawdę” wygląda i brzmi artysta poznany w internecie, to czarna płyta symbolizuje „prawdziwe” obcowanie z muzyką. Niejako w opozycji do masowej konsumpcji wirtualnych ścieżek. Tyle że oba fenomeny równie dobrze moglibyśmy uznać za mody wykreowane przez kulejący przemysł muzyczny, który desperacko potrzebuje naszych pieniędzy. I znów nie wiemy, na czym stoimy.

.

Fine.


Przeprowadzka

Na inny serwer – oczywiście z myślą o Waszej satysfakcji – więc blog może na kilkanaście godzin zdechnąć.

.

Fine.


1 na 50

Kieran Hhebden / Four Tet - Groove Magazine

Kieran Hebden nie udziela wywiadów. Przy okazji premiery ostatniego albumu Four Tet zrobił jednak wyjątek i porozmawiał z niemieckim pismem „Groove”. Parę perełek:

Kilka lat temu zostałem ojcem i postanowiłem przewartościować parę rzeczy. Wyeliminować z życia te, które wydawały mi się głupie, które wchodziły w drogę muzyce lub ojcostwu. Na szczycie listy znajdowały się media. Jeden na 50 wywiadów ma jakikolwiek cel, reszta jest bez sensu.

O mówieniu nie:

Wycofałem wszystko ze Spotify. Dostaje mi się za to, bo panuje przekonanie, że w tej chwili jest tylko jeden sposób na robienie rzeczy. Ale ja nie identyfikuję się ze Spotify. Nie używam go i niespecjalnie mnie do niego ciągnie, więc się wypisałem. Obecnie ludzie strasznie boją się powiedzieć „nie” dużym korporacjom. Dla mnie to całkiem normalne.

O poczytalności:

Wydałem „Pink” bez wersji CD. Sam od kilku lat nie kupuję płyt i nie czuję się z nimi związany. Za kilka lat będą zalegać na wysypiskach śmieci. Dystrybutorzy uznali, że oszalałem. Ale ja prowadzę wytwórnię, z której misji usunąłem dążenie do sprzedaży nagrań. To daje niebywałą wolność do podejmowania dziwnych decyzji. Wolumen sprzedaży nie jest żadnym priorytetem. Priorytetem jest moje zdrowie psychiczne i spokój życiowy.

O przykładzie Justina Vernona:

Przez rok mieszkaliśmy w Nowym Jorku, ale potem uznaliśmy, że znacznie lepiej czujemy się w Woodstock i tam spędzam obecnie sporą część roku. Zatrzymuję się w osamotnionej chatce w lesie. Tam powstaje wiele z moich nagrań. I jestem tam naprawdę wydajny. W ciągu dwóch miesięcy nagrywam tyle, co w ciągu roku w Londynie.

O sprzęcie nagraniowym:

Wszyscy, którzy zaczynają kupować syntezatory modularne, przestają wydawać nagrania (śmiech). Tak to wygląda. Bo potrzeba tygodnia, żeby wydobyć z nich dźwięk. A ja trzymam parę głośników w Londynie i parę w Woodstock. Poza tym wszystko mam na laptopie. Żaden z utworów, które nagrałem w ciągu ostatnich 5-6 lat, nie miał masteringu.

O głupocie:

Wykazałem się naiwnością, wymyślając tytuły w rodzaju „Kool FM”. Ludzie od razu zaczęli gadać o jungle. Byłem głupi. Należało przewidzieć, że się tego uczepią. I teraz ciągle słyszę: „Kieran bawi się w jungle revival, to jego najbardziej klubowy album“. A dla mnie to najmniej klubowy album od lat.

O byciu Burialem:

Ten maniak, który prowadzi stronę satyryczną, napisał jakiś artykuł i od tego zaczęła się cała plotka. Przeprosił mnie potem. Bo w ogóle się nie spodziewał, że to rozejdzie się po sieci. (…) W Anglii to już żart, żadna wielka sprawa. Gorzej z tymi, dla których angielski jest drugim językiem. Ilekroć wyjeżdżam teraz za granicę, koszmar zaczyna się od nowa. W ten weekend byłem w Hiszpanii. I setki ludzi podchodziło i mówiło: „Och, wiedziałem od początku!” albo „Nigdy bym nie pomyślał, że jesteś Burialem!”. To się wyrwało spod jakiejkolwiek kontroli.

W związku z czym:

Organizatorzy festiwali uderzają do mnie i proponują jakieś dzikie kwoty za koncert Buriala. Moja odpowiedź brzmi zawsze tak samo: „O czym ty mówisz? To nie ma ze mną nic wspólnego!”.

.

.

Fine.


Oblicza 2013

jak to się lata potrafią różnić. Przeglądanie indie-mainstreamowych podsumowań płytowych 2012 roku sprowadzało się zasadniczo do pytania, czy bardziej Kendrick, czy raczej Frank. Od Pitchforka (Kendrick) po Screenagers (Frank), od Brazylii (Frank) po Singapur (też Frank), od Belgii (znowu Frank) po mnie (Kendrick). A czy duet ten opatulało Tame Impala, Grizzly Bear oraz Alt-J, czy może Jessie Ware, Grimes i Miguel, pozostawało jakby sprawą drugorzędną. Kompozycje kontekstu też były zresztą tyleż imponująco, co nużąco podobne, bo gdy od tej reguły odbiegały, to zgodnie ku Swans czy Flying Lotusowi.

Kształtów roku 2013 mamy tyle, ilu kreślących. Jednym wizje zdominowało blogosferowe indie i będą się przerzucać Arcade Fire, Vampire Weekend, The National, Savages albo nawet Arctic Monkeys. Dla innych będzie to rok błyskotliwych darmowych mixtape’ów rapowych wystawianych przez pewniaków (Run the Jewels) i młodziaków (Chance the Rapper). Serię niespodziewanych uniesień przeżyli poptymiści co rusz zaskakiwanie przez Lorde, Haim czy jakość filipa Beyoncé. Jeszcze inni witali powracających z bliższa (Daft Punk, The Knife, Justin Timberlake, Boards of Canada) i dalsza (My Bloody Valentine, David Bowie, The Dismemberment Plan, Edyta Bartosiewicz). I każda opcja wydaje się równie uprawniona. Można było nawet spędzić rok tylko z Kanyem. Albo wyłącznie w Polsce.

Jeśli dawniej zdarzało nam się wydzielać w podsumowaniach rekomendacje płyt rodzimych, to ze względu na przepaść jakościową pomiędzy krajem i zagranicą. Dzisiaj zwyczaj ten znów powraca. Tyle że tym razem przyczyną jest wysoki poziom wydawnictw oraz sama liczba wartościowych tytułów, którym szkoda ograniczać przestrzeń publicystyczną – szczególnie na rzecz i tak już przesadnie eksponowanych wykonawców anglosaskich. Poczucie hossy wzmogła jeszcze ekspansja eksportowa. The Quietus docenił Kubę Ziołka. Pitchfork odwiedził Off Festival i to dla tubylców. Aktywność polskich wytwórni wprawiła środowisko (free)jazzowe w absolutne zdumienie (patrz ostatni akapit). Sam powtórzyć mogę to, co pisałem dla „Gazety” przy okazji radosnego skądinąd plebiscytu na piosenkę XXI wieku:

Podobnie jak inne dziedziny naszej codzienności, polska muzyka w latach dwutysięcznych błyskawicznie doganiała Zachód, by w końcu poczuć się jego częścią. Z początku ekscytowaliśmy się każdym utworem i każdą płytą, której brzmienie kojarzyło się bardziej z Londynem czy Nowym Jorkiem niż z Warszawą. Potem światowe standardy stały się naszymi standardami i rolę dyżurnego komplementu recenzenckiego straciło stwierdzenie, że lokalnego pochodzenia tego czy innego nagrania krytyk nigdy by nie odgadł bez pomocy.

Wreszcie doczekaliśmy się bezprecedensowego boomu w rodzimej alternatywie – czy raczej coraz liczniejszych alternatywach – a kolejne albumy, koncerty i festiwalowe maratony zacierały pamięć o tym, że jeszcze w latach 90. nagminnie słyszało się: dobre, mimo że polskie. Dzisiaj w muzyce bardziej nawet niż w owych innych dziedzinach: dobre, bo polskie.

Przestaliśmy się więc wstydzić pochodzenia, a równie szybko wyczerpał się potencjał i sens bezpośredniego naśladowania zagranicznych (anty)idoli. Opadły też złudzenia co do szans na międzynarodową karierę, jaką miałoby otworzyć proste dostosowanie się do zagranicznych wzorców, także językowe. Inspiracje, umiejętności i produkcja pozostały jednak światowe. I stąd fala muzyki nadążającej za globalnym duchem, ale już nie anonimowej geograficznie.

W ostatnich latach można się było ograniczyć wyłącznie do słuchania wytwórni krajowych, a i tak trudno byłoby nadążyć za bieżącymi premierami. W tej chwili na sceny wspina się pierwsze pokolenie muzyków, którzy nie znają Polski innej niż europejskiej czy światowej, nie muszą niczego – krytycy lubią to słowo – udowadniać. Od dziecka karmią się muzyką wszelaką i dysponują tymi samymi narzędziami, co ich londyńscy i nowojorscy rówieśnicy.

Tego rodzaju hasła pojawiają się od kilku lat, ale w 2013 roku rzeczywiście można było poczuć, że ograniczenie się do słuchania wyłącznie polskiej muzyki nie oznaczałoby większego wyrzeczenia ilościowego lub jakościowego, szczególnie w zakresie wszelakich eksperymentów. I to raczej nieprzypadkowo zbiega się z zainteresowaniem świata. W obu kwestiach – oferty oraz jej zagranicznego odbioru – powinno być już tylko lepiej.
.

*

Za trzy dni Ziemia Niczyja kończy 5 lat. Zastanawiałem się, co ówczesnego mnie zdziwiłoby pół dekady później.

Powszechnie? Chyba chaos, jaki zapanował na rynku wydawniczo-promocyjnym. Niezalowi bożyszcza Arcade Fire czy Daft Punk knują akcje promocyjne wycelowane w podbój świata i warszawskiego metra. Boards of Canada wyprowadzają fanów na pustynię. A Kanye naświetla globalne zabytki. Kiedy rapowy mąż sprzedaje się z telefonami Samsunga, popowa żona odwrotnie – puszcza się w sieci i to w środku przedświątecznego pędu. Gdy koleżanki z billboardów zakładają latające kiecki i zatrudniają 18-kołowe TIR-y, ona powtarza gest shoegaze’owych legend z początku roku. W każdym razie czytanie i pisanie o marketingu gwiazd dużych i małych bywa zajęciem ciekawszym, niż słuchanie tego, co promują. Tylko wyglądać portalu z recenzjami.

A prywatnie? Na pewno przesunięcie uwagi z anglosaskich albumów ku nieanglosaskim singlom, co odzwierciedla umieszczona kilka ekranów niżej przepastna – a przecież wielokrotnie ścinana – lista piosenek. Ich autorów często znam tylko z tych pojedynczych tytułów. Ale nie wynika to ze zmian preferencji na rzecz krótszej formy. Podstawową jednostką i przeżyciem muzycznym pozostaje dla mnie album i wciąż słucham ich po kilkadziesiąt miesięcznie. Decyduje dostępności nagrań z odleglejszych rejonów świata, kanały poszukiwań (Bandcamp, Soundcloud, YT oraz ich lokalne odpowiedniki) i samo bogactwo lokalnej muzyki, które prowokuje to ciągłego ruchu.

Przesunięcie to fajnie ilustruje składanka, którą co roku wypalam pod choinkę przyjaciołom i rodzinie, aby mieli coś z mojego całorocznego słuchania. Zawartość pierwszej z sześcioczęściowej już serii składanek wyglądała następująco:
.

Na tegorocznej nie było już ani jednego wykonawcy anglosaskiego. Język angielski wprawdzie raz się pojawił, ale w reklamowanym niedawno utworze rumuńskim. Za to portugalski i hiszpański po trzy razy, do tego arabski, koreański i japoński:
.

Za globtroterskim trendem stoją przynajmniej trzy powody. Najpierw sam dostęp do muzyki i informacji o niej. Dopiero zaczynamy znosić granice, a już trudno ogarnąć skarby świata. Dalej konstatacja, że lepiej poznać po jednym topowym wykonawcy z trzydziestu krajów niż trzydziestu jakoby topowych z jednego. Nawet z ogromnych Stanów nie wyciągnie się pięćdziesięciu wspaniałych płyt rocznie, jak chciałyby wszystkie pitchforki. Ale po jednej wspaniałej płycie z pięćdziesięciu krajów? Bardziej prawdopodobne. Po trzecie – już odnośnie składanki – głos ludu.

Zeszłoroczne Oddechy 2012 zdominowali mi superbohaterowie anglosascy – Frank Ocean, Kendrick Lamar, Jessie Ware, AlunaGeorge czy Solange – bo zwyczajnie nie dało się ich pominąć. Mimo tego większość obdarowanych osób zachwycił poczciwy bollywoodzki Dhanush. Podobnie jak wcześniej miliard Hindusów. Hitami Odwyków 2011 były japońskie majstersztyki Perfume i Salyu oraz otwarcie pewnej fenomenalnej płyty brazylijskiej. Na Odmianach 2010 największą sympatię wzbudził Shugo Tokumaru. Gwiazdami Odpływów 2009 okazały się tuareskie Tinariwen i nasza Kapela ze Wsi Warszawa. A składanki premierowej Julia Marcell i Amadou i Mariam.

Za eskapadami na cudzie ziemie przemawia wreszcie sam instynkt dziennikarski, który zdecydowanie woli odkrywać niż relacjonować już po wielokroć zrelacjonowane. Wszystko to daje do myślenia. Mnie dało już przy okazji komponowania poprzedniego podsumowania i zaważyło na tym, czym zajmowałem się w ubiegłym roku w chwilach wolnych od pisania. I do czego wkrótce, mam nadzieję, was zaproszę – czy raczej zaprosimy. A tymczasem.

*

One

• Agnes Obel – Aventine (Pias)
Banda Magda – Amour, t’es là? (self-released)
• Emiliana Torrini – Tookah (Rough Trade)
Juana Molina – Wed 21 (Crammed)
• Julia Holter – Loud City Song (Domino)
Laura Marling – Once I Was An Eagle (Virgin)
Laura Veirs – Warp & Weft (Bella Union)
Les Soeurs Boulay – Le Poids des Confettis (Grosse Boite)
Maria Coma – Celesta (Amniòtic)
Neko Case – The Worse Things Get… (Anti-)
Ohheejung – Everybody Here Wants You Back (Mirrorball)
Perera Elsewhere – Everlast (FoF)
Torres – Torres (self-released)
Yakushimaru Etsuko – Radio Onsen Eutopia (みらい)

Oni

Bill Callahan – Dream River (Drag City)
Cass McCombs – Big Wheel and Others (Domino)
• James Blake – Overgrown (Republic)
King Krule – 6 Feet Beneath the Moon (XL)
Kurt Vile – Wakin’ On A Pretty Daze (Matador)
Martin E. Kyšperský – Svetr (Poli5)
Nischay Parekh – Ocean
Passo Torto – Passo Electrico (YB Music)
Rodrigo Amarante – Cavalo (Slap)
Roy Harper – Man and Myth (Bella Union)
Ruspo – Esses Patifes (self-released)
Sam Amidon – Bright Sunny South (Nonesuch)
San Fermin – San Fermin (Downtown)

Indie/Rock

• Apanhador Só – Antes que Tu Conte Outra (self-released)
Dorgas – Dorgas (self-released)
Kinoko Teikoku – eureka (Daizawa)
• Mammút – Komdu Til Mín Svarta Systir (Record)
Soutaisei Riron – Town Age (Avex)
The Drones – I Sea Seaweed (self-released)
• These New Puritans – Field of Reeds (Infectious)
Tono – Aquário (self-released)
• Tricot – T H E (Bakuretsu)
Vampire Weekend – Modern Vampires of the City (XL)
Wovoka – Trees Against The Sky (LadoABC)
UL/KR – Ament (Thin Man)

Rap

Chance The Rapper – Acid Rap (self-released)
Black Milk – No Poison No Paradise (Fat Beats)
• El-P & Killer Mike – Run The Jewels (self-released)
Death Grips – Government Plates (self-released)
Ghostface Killah & Adrian Younge – 12 Reasons To Die (Soul Temple)
Ka – The Night’s Gambit (Iron Works)
Kanye West – Yeezus (G.O.O.D./Def Jam)
Karol Conká – Batuk Freak (Mr Bongo)
MC Mesijus – Paskutinis Repo Albumas (Gatvės Lyga)
Shad – Flying Colors (Black Box)
Vic Mensa – Innanetape (self-released)
Zona MC – Scrivere Col Sangue (RXSTNZ)

R&B/Pop

• AlunaGeorge – Body Music (Island)
Beyoncé – Beyoncé (Columbia)
Blood Orange – Cupid Deluxe (Domino)
inc. – No World (4AD)
Justin Timberlake – The 20/20 Experience (RCA)
Janelle Monáe – The Electric Lady (Bad Boy)
Kelela – Cut 4 Me (self-released)
Laura Mvula – Sing To The Moon (Sony)
Lorde – Pure Heroine (Universal)
Quadron – Avalanche (Vested in Culture)
The Foreign Exchange – Love in Flying Colors (Foreign Exchange)
• The Unused Word – ∞ (Duzz Down San)

Elektronika

Autechre – Exai (Warp)
AyGeeTee – Fools (AMDiscs)
Boards of Canada – Tomorrow’s Harvest (Warp)
Burial – Rival Dealer EP (Hyperdub)
Darkside – Psychic (Marador)
DJ Koze – Amygdala (Pampa)
• Fuck Buttons – Slow Focus (ATP/R)
• James Holden – Inheritors (Border Community)
• Jon Hopkins – Immunity (Domino)
Machinedrum – Vapor City (Ninja Tune)
Moderat – II (Monkeytown)
The Field – Cupid’s Head (Kompakt)
Yosi Horikawa – Vapor (First Word)

Ambient / Drone

Forest Swords – Engravings (Tri Angle)
Julianna Barwick – Nepenthe (Dead Oceans)
Lubomyr Melnyk – Three Solo Pieces (Unseen Worlds)
Mammoth Ulthana – Zoharum (Huta/Zoharum)
Miles – Faint Hearted (Modern Love)
Oneohtrix Point Never – R Plus Seven (Warp)
• Rafael Anton Irisarri – The Unintentional Sea (Room40)
Secret Pyramid – Movements of Night (Students of Decay)
The Haxan Cloak – Excavation (Tri Angle)
T’ien Lai – Da’at (Monotype)
Tim Hecker – Virgins (Kranky)

Jazz

Adam Lane Quartet – Oh Freedom (CIMP)
Avishai Cohen – Almah (Parlophone)
• Black Motor – Yöstä Aamun Kynnykselle (Lumpeela)
Charles Lloyd & Jason Moran – Hagar’s Song (ECM)
Craig Taborn Trio – Chants (ECM)
John Abercrombie Quartet – 39 Steps (ECM)
• Nor Cold – Nor Cold (Multikulti)
• Marcin Masecki – Polonezy (LadoABC/NInA)
Mikrokolektyw – Absent Minded (Delmark)
Stefano Battaglia – Songways (ECM)
Tatvamasi – Parts of the Entirety (Cuneiform)
Tomasz Stańko – Wisława (ECM)
Wacław Zimpel Quartet – Stone Fog (For Tune)

Avant/Free

Barry Guy New Orchestra Small Formations – Mad Dogs (Not Two)
C. Spencer Yeh, Okkyung Lee, Lasse Marhaug – Wake Up Awesome (Software)
Colin Stetson – New History Warfare Vol. 3 – To See More Light (Constellation)
Fire! – (Without Noticing) (Rune Grammofon)
• Fire! Orchestra – Exit! (Rune Grammofon)
•  Ken Vandermark, Mats Gustafsson – Verses (Corbett vs. Dempsey)
Mary Halvorson Septet – Illusionary Sea (Firehouse 12)
Matana Roberts – Coin Coin Chapter Two. Mississippi Moonchile (Constellation)
Peter Brötzmann – Long Story Short (Trost)
Peter Evans – Zebulon (More Is More)
• Power Of The Horns – Alaman (ForTune)
Shofar – Ha-Huncvot (Kilogramm)
The Resonance Ensemble – Head Above Water, Feet Out of the Fire (Not Two)

Abstrakcje

Alameda 3 – Późne królestwo (Instant Classic)
• Dawn of Midi – Dysnomia (Thirsty Ear)
drewnofromlas – (tu wpisz tytul) (self-released)
• Ex-Easter Island Head – Mallet Guitars Three (Low Point)
John Butcher, Thomas Lehn & John Tilbury – Exta (Fataka)
Marcin Ciupidro – Talking Tree (Unzipped Fly)
Stara Rzeka – Cień chmury nad ukrytym polem (Instant Classic)
The Necks – Open (Fish of Milk)
Tonbruket – Nubium Swimtrip (ACT)
Toshiya Tsunoda & Haco – The Tram Vibration Project (Skiti)
• V/A – Classroom Projects: Incredible Music Made By Children in Schools (Trunk)
V/A – Daora: Underground Sounds Of Urban Brasil (Mais Um Discos)
Vijay Iyer & Mike Ladd – Holding It Down: The Veterans’ Dreams Project (Pi)

World

Bassekou Kouyate & Ngoni Ba – Jama Ko (Out Here)
Baxamaxam – Baxamaxam (Black Sweat)
• Bombino – Nomad (Nonesuch)
Deolinda – Mundo Pequenino (Boom Studios)
Djeli Mah Damba Koroba & Baba Sissoko – Baba Et Sa Maman (Afrodisia)
Family Atlantica – Family Atlantica (Soundway)
• Karolina Cicha & Spółka feat. Bart Pałyga – Wieloma Językami (Wydźwięk)
Mayra Andrade – Lovely Difficult (Sony)
Melt Yourself Down – Melt Yourself Down (Leaf)
Rokia Traoré – Beautiful Africa (Nonesuch)
• Tal National – Kaani (FatCat)
The Raghu Dixit Project – Jag Changa (Wandering Minstrel)
V/A – The Crying Princess: 78rpm Records from Burma (Sublime Frequencies)

Partytury

Arve Henriksen – Places of Worship (Rune Grammofon)
Darcy James Argue’s Secret Society – Brooklyn Babylon (New Amsterdam)
Dawn Upshaw & Maria Schneider – Winter Morning Walks (ArtistShare)
• David Lang – Death Speaks (Cantaloupe)
• Eva-Maria Houben – Piano Music – R. Andrew Lee (Irritable Hedgehog)
Jace Clayton – The Julius Eastman Memory Depot (New Amsterdam)
John Luther Adams – Inuksuit (Cantaloupe)
Liza Lim – Tongue of the Invisible (Wergo)
The Claudia Quintet – September (Cuneiform)
• Timothy Andres – Home Stretch (Nonesuch)
• Toshio Hosokawa – Silent Flowers: String Quartets (Wergo)

*

Skądinąd:

A Fase Rosa – Casa
Aaron Bautista – Iguana
Afrobombas – De Sal & Sol Eu Sou
Almost Visible Orchestra – Today is the Same as Yesterday
Apparat – A Violent Sky
Armando Suzette – September
A$AP Mob feat. A$AP Nast & Method Man – Trillmatic
Attu – B
Autre ne Veut – Play by Play
Baaba i Gabriela – Metalowcy
Bellet School – Heartbeat Overdrive
Banda Lata Velha – [free/improv]
Baths – Worsening
Bells Atlas – Incessant Noise
Bokka – Town Of Strangers
Brushy One String – Chicken in The Corn
Caloncho – Palmar
Carolina Camacho – Ninfa De Las Aguas
Castello Branco – Necessidade
Coreyah (고래야) – Attracted (넘어갔네)
David Bowie – Heat
David Sylvian – Do You Know Me Now
Dënver – Las Fuerzas
Diabo na Cruz – Luzia
Diana Fuentes – Será Sol
Disclosure – White Noise (ft. AlunaGeorge)
Drake – Hold On, We’re Going Home feat. Majid Jordan
Drunken Tiger – The Cure
Electric Brother feat. Maria Popistasu – The Boy
Elephant – Shapeshifter
Elom 20ce – Castration Mentale
Emicida – Sol de Giz de Cera (Feat. Tulipa Ruiz & Estela Vergilio)
Fabrikante – Chanteoma
Fatima – Family
Fitness Forever – Hotel Flamingo
FKA twigs – Water Me
Francisca Y Los Exploradores – Contraindicaciones del pensamiento
Francis and the Lights – ETC
Frightened Rabbit – December’s Traditions
Gacha – Lisboa
Gesu no Kiwami Otome (ゲスの極み乙女) – Dress wo Nuge (ドレスを脱げ)
Ghostpoet – Plastic Bag Brain
Gold Panda – We Work Nights
• Grandbrothers – Ezra Was Right
Grapell – White Fox In The Snow
iamyank – Aurora (feat. Dori Hegyi)
Idiot Songs – Jung Trickster
Jarina De Marco – Main Dish
John Empire – Dead Stars feat. Drunk Beggar Thief
Jose James – Come to My Door
Josh Ritter – New Lover
Jungle – The Heat / Lucky I Got What I Want
Kazz AlOmam – Nelma7 Al Noor
Kinética – Halo
Kixnare – Gucci Dough
Kwabs – Perfect Ruin
La Yegros – Viene de Mi
Laura Groves – Inky Sea
Laura Welsh – Unravel
Lik – Oum
Lost Midas – Love Undone feat. Taylor O’Donnell
Luna Abu Nassar – Rakevet (רכבת)
• Madegg – Aless
Maglevs – Van Rijn
Majical Cloudz – Childhoods End
Maliq & D’essentials – Drama Romantika
Manor – Architecture
Mashrou’ Leila (مشروع ليلى) – Lil Watan ( للوطن)
May.e – Oide
M.I.A. – Bring the Noize
Mikal Cronin – Shout It Out
Mohho Project – Letting you go (그대를 보낸다)
Moongaï – Zombie
Mount Kimbie – You Took Your Time (feat. King Krule)
Mutya Keisha Siobhan – Flatline
My Bloody Valentine – In Another Way
Nancy Elizabeth – Dancing
Natasha Kmeto – The Ache
Nekochan – One Sound
Nicole – Baila
noanowa (のあのわ) – Hurry Up!
Nosaj Thing – Eclipse/Blue ft Kazu Makino
NTsKi – Chome Chome
Ólöf Arnalds – German Fields
Окуджав – Цирк
P.K.14 – Voyagers
Pattern Is Movement – Suckling
Pharrell Williams – Happy
Phosphorescent – Song For Zula
Piers Faccini – Broken Mirror
Prefab Sprout – The Best Jewel Thief In The World
PV Nova – Evolution of Get Lucky
Queens of the Stone Age – I Sat By The Ocean
RAC – Let Go ft. Kele, MNDR
Ragz Nordset – You Started It All (Ron Basejam rework)
Rebeka – Melancholia
Resonators – Try Again
Rhye – Open
Rua – As Bolas De Gude
Rycerzyki – Rimemba
Sau Poler – Isolated
• Scarlet Chives – In A Ground Floor Apartment
ScHoolboy Q – Collard Greens feat. Kendrick Lamar
Sigur Rós – Ísjaki
SPEkTR – The Infirm
Sour Soul – Undermine
Tencere Tava Havasi – Sound of Pots and Pans
The City and Horses – Whip
The Internet – Dontcha
The Joy Formidable – Silent Treatment
The National – Fireproof
The NSJ Crew – Khaki Pants
The Otogibanashi’s – Fountain Mountain
The Provincial Archive – Common Cards
Thee Oh Sees – Toe Cutter – Thumb Buster
Theatre8 (제8극장) – Yanghwa Bridge (양화대교)
Thundercat – Heartbreaks + Setbacks
Tony Baboon – Pinecones River
Tropics – Home & Consonance
Umlilo – The Elements
Valerie June – Wanna Be On Your Mind
Vessels – Myopic Biopic
Wado – Quarto sem Porta
Way Yes – Colerain
Winny Puhh – Meiecundimees üks Korsakov läks eile
XXANAXX – Got U Under
YeYe – パレード (Parade)
Yi Sung Yol (이승열) – We Are Dying
Yo La Tengo – Before We Run
Zeroh – Watching Me (Jon quotes Quelle)

.

Fine.


2013: Japonia

Najpierw kilka słów o wyczynach pracoholika Yasutaki Nakaty, potem kilka cennych i/lub ciekawych płyt, a na koniec ponaddźwiękowy przelot – czyli podsumowanie japońskie.

Gdybym miał polecić tylko jeden ubiegłoroczny album tamtejszy, padłoby najpewniej na Tricot (トリコ). Girls’ Generation!

.

Fine.