Autentyczny brak autentyzmu

Autentyzm w praktyce

Na łamach „Polityki” pisałem ostatnio o paradoksie autentyzmu, który niby wciąż przewija się lub nawet dominuje w dyskusjach – także o gwiazdach mainstreamowych od Lady Gagi przez Lanę Del Rey po Lorde – ale emocjonalnym komentarzom zaprzecza wybitna wyrozumiałość na rozmaite machlojki i obojętność na wszechobecne przejawy „sprzedawania się”.

W tekście zmieściło się zaledwie kilka zdań z mojego wywiadu z prof. Richardem Elliottem z Uniwersytetu Sussex, który zajmuje się właśnie kwestią autentyzmu w muzyce i nawet prowadzi zajęcia zatytułowane „Popular Music and the Politics of Authenticity”. Poniżej całość naszej rozmowy. Zacząłem od głupiego pytania.

*

O czym będziemy rozmawiać?

Dr Richard Elliott: Pytasz o definicję autentyzmu? Oczywiście nieustannie ewoluuje. Po raz pierwszy na poważnie zastanawiałem się nad tym w kontekście amerykańskiej muzyki country. Według powszechnej narracji country narodziła się jako coś autentycznego u początków XX wieku, by zdegradować do czysto komercyjnego fenomenu pod koniec stulecia. Z tym poglądem polemizował Richard Peterson, znakomity badacz dziejów gatunku. Peterson pokazał, że począwszy od lat 30. mieliśmy raczej do czynienia z procesem dialektycznym. Z jednej strony było „twarde jądro” (hard core), którego elementy przywłaszczali i wygładzali przedstawiciele „miękkiej otoczki” (soft shell), a to z kolei prowokowało nowe zjawiska w twardym jądrze. I tak dalej.

Hard core i soft shell nieustannie się nawzajem inspirują. W ten sposób country rozwijało się i rozwija nie tylko country, ale większość gatunków muzycznych. I tak samo cały czas ewoluuje pogląd na to, co oznacza w muzyce słowo „autentyczny” i co zasługuje na miano autentycznego. Peterson zauważa, że oznaki autentyzmu kojarzone z „hardcore’owym” Hankiem Williamsem z początku lat 50. nie zostałyby wyśmiane w latach 90. Kuriozalne kostiumy wdziewane niegdyś przez wykonawców hillbilly dzisiaj widuje się tylko w Halloween. Sprawdzały się tylko przez krótki okres, bo potem powszechną wyobraźnię zdominowała zupełnie inna wizja wsi.

A sama waga autentyzmu?

Zależy naturalnie od czasu, obszaru muzyki popularnej i tego, kto decyduje, czy coś jest autentyczne. W popie z lat 80. autentyzm niespecjalnie się liczył. Artyści mogli więc swobodnie migrować pomiędzy „hardcore’owym” postpunkowym eksperymentalizmem a „miękką otoczką” muzyki masowej. Jednocześnie funkcjonowały gatunki, dla których autentyzm wydawał się znacznie szalenie istotny, jak heavy metal czy hip-hop.

Ciekawe zresztą, że obecnie – gdy upłynęło już trochę czasu i dopadła nas nostalgia – hip-hop z lat 80. przedstawia się jako autentycznie „oldschoolowy”, mimo że pierwotnie znacznie chętniej spoglądał w kierunku rynku niż późniejsze gangsta, które było przecież „hardcore’ową” odpowiedzią na powszechną akceptację hip-hopu. Z kolei pop z lat 80. uznaje się obecnie za wzór autentycznego popu i młodzi artyści usiłują go imitować. By w ten sposób być… autentycznymi.

Da się uszeregować gatunki muzyczne według wyczulenia na autentyzm?

Broniłbym się przed stwierdzeniem, że w którymś gatunku autentyzm liczy się bardziej niż w innych. Każdy gatunek musi w jakiś sposób „przekonać” do siebie odbiorców, w każdym powraca więc kwestia autentyzmu. Tyle że każdy stosuje tu inną politykę – czy raczej polityki – które częściowo narzucają sposób angażowania się artystów i publiczności w muzykę oraz w siebie nawzajem.

Co powiedziawszy, wypada przyznać, że niektóre otacza znacznie żywsza debata i deklaracje związane z autentyzmem niż w innych nurtach. Z pewnością częściej spotykasz słowo „prawdziwy” w dyskusjach o black metalu niż o popie. Choć ludzie mówią czasem o „czystym popie” – co znów ma być oznaką autentyzmu. Oczywiście hip-hopem rządzą hasła w rodzaju „keeping it real”. A gdybyśmy wyszli poza świat anglosaski, dominujący w dyskursie muzycznym, usłyszymy o „prawdziwym fado” czy „prawdziwym flamenco”, flamenco puro.

Pełna transcendencja.

Tak, bo dla osiągnięcia sukcesu równie przekonujący muszą być folkowi obrońcy tradycji, co lady gagi tego świata. A właśnie, sednem debaty otaczającej Lady Gagę od lat pozostaje kwestia tego, czy poszła o krok dalej niż Madonna oraz podobne jej artystki, czy pozostaje tylko ich marną imitacją. Czy „naprawdę” szokuje i prowokuje, czy odgrywa rolę.

A metal? Kiedy obowiązkiem i oznaką autentyzmu przedstawicieli rozmaitych odmian gatunku stały się demoniczne gesty, gniewne grymasy i wywalanie języka na zdjęciach? Dla osoby niewierzącej wydają się przecież równie kreskówkowe i niedorzeczne – a przez to nieautentyczne – jak owe wieśniackie wdzianka hillbilly. Niektórzy artyści zdają sobie z tego sprawę i celowo rezygnują z wszelkich przejawów teatralności. To jest ich metoda manifestowania autentyzmu. I w ten sposób wracamy do wspomnianej dialektyki.

Istnieje jeszcze jedna grupa wykonawców, której przewodzą David Bowie, Roxy Music, Talking Heads czy Pet Shop Boys. Oni szybko zdali sobie sprawę z masowego fabrykowania autentyzmu, rozpoznali atrapy autentyzmu w rocku czy popie. I postanowili je wykorzystać. Celowo przerysowali swoje kreacje sceniczne, by proceder ten obnażyć. Ten „autentyczny brak autentyzmu” (authentic inauthenticity) wielu kulturoznawców z Lawrencem Grossbergiem na czele uważa za szczyt szczerości w całej historii popu.

A co z rosnącą grupą artystów, którzy stawiają na anonimowość? 

Pozorny brak zaangażowania w promocję to zwykle kolejna forma zaangażowania. Weźmy informację prasową, którą rozsyłano przed premierą ostatniego albumu Godspeed You! Black Emperor. Rozpływała się nad tym, że album ukazuje się prawie bez uprzedzenia, że nie towarzyszy mu poważniejsza kampania promocyjna i że wszystko to świadczy o poważnym stosunku zespołu do muzyki i szacunku, jakim darzy on swoich fanów. Tyle że dowiadywaliśmy się o tym wszystkim z informacji prasowej przygotowanej i kolportowanej przez wytwórnię!

Odsuwając na bok cynizm, wypada jednak przyznać, że to generalnie budujące zjawiska. Wielu artystów – a wraz z nimi fani –  opiera się mainstreamowi i stosowanym przez mainstream metodom promocji, aby pokazać, jak serio traktują swoją twórczość i słuchaczy. Parafrazując Marxa, moglibyśmy stwierdzić, że muzycy i publiczność sami kształtują swoją wzajemną relację, ale nie w warunkach przez siebie kształtowanych.

Boom festiwalowo-koncertowy czy renesans winylu – to także przejawy głodu autentyzmu pogłębianego przez powszechność muzyki cyfrowej? 

Koncerty zawsze służyły temu, by zobaczyć artystę na własne oczy i doświadczyć emocji, których muzyka nagrywana nie jest w stanie dostarczyć. Nowe w erze cyfrowej wydaje się poczucie – trudno powiedzieć, na ile słuszne – że technologia doprowadziła nas do punktu, w którym nie potrafimy ocenić „prawdziwości” słuchanej muzyki. Występy dają okazję, by spotkać żywego człowieka, który faktycznie robi coś ze swoimi instrumentem, głosem, ciałem.

Jak istotna jest chociażby gestykulacja, pokazują wykonawcy laptopowi i didżeje. Wciąż doskonalą sposoby wyrażania czy wizualizowania swojej muzycznej aktywności, tak aby uniknąć oskarżeń, że ich rola ogranicza się do wciśnięcia jednego przycisku. Chociaż znów: artyści pokroju Bowiego, Talking Heads czy Pet Shop Boys zawsze byli świadomi tego potencjalnej separacji ciała, technologii i dźwięku. I tym bardziej podkreślali związane z tym fałszerstwa.

Jeśli chodzi o festiwale, to przypominają mi się rozmówcy Juliana Templea z jego dokumentu o Glastonbury. Twierdzili, że te kilka festiwalowych dni są dla nich jedynym czasem w roku, kiedy mogą być naprawdę sobą. Przez resztę czasu – w pracy, w domu, w codziennych sytuacjach – mają wrażenie, jakby odgrywali jakąś rolę. Oczywiście z czysto ilościowego punktu widzenia prawdą jest oczywiście coś przeciwnego: doświadczenie festiwalowe stanowi wyjątek, w zasadzie nie jest częścią ich „prawdziwego życia”.

Tak samo z winylami? Puszczamy je od święta, a na co dzień wystarcza komórka albo laptop?

Jako nałogowiec doskonale znam dreszczyk emocji związany z kupowaniem czegoś tak wspaniale fizycznego jak nowe LP oraz aurę otaczającą stare winyle. Zdaję sobie sprawę z błędności przekonania, że to medium ucieleśnia muzykę w jakiś pełniejszy sposób niż inne formaty, ale zawsze ceniłem sobie rytuał słuchania muzyki z czarnych płyt: wyjmowanie ich, nastawianie, obracanie, sprawdzanie igły, przeglądanie okładki. To coś więcej niż wciśnięcie play. I wydaje się szczególnie cenne w czasie, gdy słuchanie muzyki łatwo strywializować do poziomu rutynowych codziennych czynności.

Jeśli więc koncerty pozwalają sprawdzić, jak „naprawdę” wygląda i brzmi artysta poznany w internecie, to czarna płyta symbolizuje „prawdziwe” obcowanie z muzyką. Niejako w opozycji do masowej konsumpcji wirtualnych ścieżek. Tyle że oba fenomeny równie dobrze moglibyśmy uznać za mody wykreowane przez kulejący przemysł muzyczny, który desperacko potrzebuje naszych pieniędzy. I znów nie wiemy, na czym stoimy.

.

Fine.




2 komentarze

  1. wieczór pisze:

    nie wiem, czy widziałeś, ale powstała organizacja mająca bronić autentyczności w muzyce: https://www.facebook.com/fundacjafam

  2. Mariusz Herma pisze:

    Łał.

Dodaj komentarz