Gramy czy Grammy

mikrokolektyw

Tuż po zaskoczeniu Włodka Pawlika i całej Polski nagrodą Grammy, na łamach „Polityki” ukazał się artykuł Doroty Szwarcman o utytułowanym z nagła pianiście. Mnie przypadła misja uzupełnienia tekstu kilkoma akapitami, w których próbowałem choć oględnie nakreślić obecny stan rzeczy w jazzie, szczególnie relacje pomiędzy Starym Kontynentem a kolebką gatunku. Komentarz ten znajdziecie na dole niniejszego wpisu.

Aby zweryfikować i zaktualizować własne wyobrażenia, skontaktowałem się z trzema osobami, które krajobraz jazzowy oglądają z różnych perspektyw. Stephen Cohen, kalifornijski menedżer odpowiedzialny m.in. za karierę Vijaya Iyera, potwierdził, że atrakcyjność finansowa Europy nie gaśnie. Mariusz Adamiak kojarzony zwykle z Warsaw Summer Jazz Days zwrócił uwagę na wymieranie ostatnich globalnych gwiazd jazzu i artystyczne usamodzielnianie się młodzieży europejskiej. Najdłużej rozmawiałem z trębaczem Arturem Majewskim, który z Kubą Sucharem tworzy duet Mikrokolektyw.

Przed czterema laty gratulowaliśmy im kontraktu z „prestiżową amerykańską wytwórnią Delmark”, która wcześniej stroniła od Europejczyków. O te transatlantyckie doświadczenia postanowiłem go spytać, ale z rozpędu szybko przeszliśmy do innych tematów – sławy, pieniędzy i artystycznej korupcji. Poniżej

*
.

Co się zmieniło dla Mikrokolektywu po podpisaniu kontraktu z Delmarkiem?

Artur Majewski: Wydawanie czegokolwiek w Stanach Zjednoczonych lepiej wygląda w Europie. I na odwrót. Wystarczy spojrzeć, kto wydaje w wytwórniach z naszego kontynentu. Portugalskie Clean Feed magazyn All About Jazz po raz któryś z rzędu wybrał najlepszą wytwórnią jazzową świata, ale ich katalog w 90 procentach składa się z wydawnictw artystów amerykańskich. Głównie rzeczy nowojorsko-chicagowskich. Podobnie z litewskim NoBusiness, Szwajcarskim Hat Hut, itd. Wydawanie przez Amerykanów w Europie wiele u nich znaczy i zawsze znaczyło.

W Europie zawsze były też pieniądze. I chyba dalej ich nie brakuje.

Tak, wydaje się, że faktycznie tak jest, choć nie zawsze daje to efekt w 100% pozytywny. Graliśmy ostatnio koncerty z Noëlem Akchoté, gitarzystą jazzowym z bardzo poważnym życiorysem artystycznym, który intensywnie i od dawna funkcjonuje na Europejskiej scenie. Według niego systemy dotacji dla muzyków w Europie wyszły już poza ramy jakiejkolwiek przyzwoitości. Francuski, austriacki czy skandynawski system dotacji to już pewnego rodzaju choroba. Każdy artysta ma własne studio, oczywiście wielkie i genialnie wyposażone. I sam wydaje swoje płyty, na które dostaje dofinansowanie. Skutkuje to tym, że płyt tych nigdzie nie można kupić. Nikt ich nie zna. Bo też nikomu nie zależy, by je wypromować i sprzedać. W końcu ktoś już za nie zapłacił. To pod względem artystycznym jest potwornie rozleniwiające, a przy okazji psuje oba elementy systemu naczyń połączonych: nadawców sztuki i jej odbiorców.

W takim układzie płytę wydaje się po to, by zamknąć projekt?

Akchoté opowiadał, że w samym Wiedniu jest z 80 studiów nagraniowych, których właścicielami jest 80 artystów. Nie powstały one oczywiście za prywatne pieniądze. Nikt nie potrafi nawet powiedzieć, co oni od lat w tych studiach robią. Jakiś no-input mixing, cholera wie. Ale nikt tego nie ocenia. Ewentualnie urzędnicy państwowi, którzy nie mają pojęcia o muzyce. Jeśli ktoś zbierze odpowiednią liczbę muzycznych orderów i zagra ileś tam koncertów, to „wpisywany jest na listę” i już zawsze otrzymuje dotację.

Włodek Pawlik płytę nagrodzoną Grammy też wydał sam.

Ale to musiał być duży budżet – na opłacenie orkiestry, dyrygenta, dużego studia nagrań i nie wiem tego, ale szczerze wątpię, że Pawlik sfinansował to sam. Mogło być nawet tak, w czym nie ma nic złego i co jest powszechną praktyką, że projekt powstał na zamówienie, a sfinansowany został zapewne z budżetu lokalnego miasta Kalisza na kulturę lub promocję, które w tym roku obchodzi solidny jubileusz istnienia.

Zastanawia i smuci to, że dochodzi tu do swoistego zafałszowania. Za nominacją do Grammy, tak jak do Oscara, zawsze stoją ogromne pieniądze. Przyznanie takiej nagrody nie polega na tym, że ktoś na tę płytę trafił w USA, zachwycił się i ją nominował. Jest to efekt przeznaczenia określonego budżetu na promocję konkretnego wydawnictwa. Do szerokiej publiczności trafia jednak tylko informacja o prestiżowej nagrodzie. I pierwszym skojarzeniem odbiorcy takiego komunikatu nie jest to, że ktoś akurat zainwestował w „zabawę” w Grammy – co przyniesie i jak widać przyniosło określoną, wymierną korzyść promocyjną – a projekt był na tyle dobry, że się nadawał. Odbiorca myśli: „Dostał nagrodę, bo nagrał najlepszą, czytaj najbardziej wartościową artystycznie płytę. Mechanizm ten nie działa jednak tak prosto. A swego rodzaju przekłamanie zaczyna żyć własnym życiem i kształtować wypaczoną świadomość społeczeństwa. W Polsce po tym Grammy Włodek Pawlik będzie przez chwilę najcenniejszym artystą…

Ale pewnie pozostanie gwiazdą lokalną?

Nasza współpraca z Delmarkiem zdecydowanie bardziej zaprocentowała w Europie niż w Stanach. Dlatego trzymając się tego toku rozumowania, co wcześniej, pomaga nam to lokalnie, nawet jeśli rozumieć ten lokalny charakter w skali całego starego kontynentu. USA to najtrudniejszy rynek do grania muzyki na żywo. A jazzowej to już w ogóle, bo panuje tam największa konkurencja. Gdy wspomniany system dotacji coraz bardziej rozleniwia artystów europejskich, tam konkurencja powoduje, że trzeba pracować jak wół. Nie bardzo da się żyć tam z muzyki niszowej, w tym jazzowej, tej nie pop-jazzowej.

Większość naszych idoli, których kariery od lat śledzimy, gra w nowojorskich klubach za kilkanaście dolarów. Utrzymują się więc z czegoś innego, a grają z pasji. Występują regularnie w stałych składach i przekłada się to na niebywały poziom artystyczny. Dzięki temu gotowi są w każdej chwili przyjechać do Europy i dać koncert na znakomitym poziomie. Dlatego ich koncert w Europie jest warty kilka czy kilkadziesiąt tysięcy euro. Poziom artystyczny uzasadnia takie stawki.

Nie tylko fakt, że przyjechali z daleka?

Od ponad 25 lat gram na trąbce, ale goście, których podziwiam, robią to od lat sześćdziesięciu. Codziennie po kilka godzin ćwiczą. U nas niektórzy koledzy bardziej zajęci są pisaniem wniosków do Ministerstwa Kultury i Instytutu Adama Mickiewicza, niż pisaniem muzyki i ćwiczeniem gry na instrumencie. Bo tego wymaga wkopanie się w ten system. I paradoksalnie, zaczyna niekorzystnie wpływać na istotę sprawy – jakość sztuki. Nie jestem zwolennikiem zaorania tego mechanizmu, bo nie można odmówić mu zalet. Sam dwukrotnie korzystałem z dotacji IAM i wiem, że miał on udział w finansowaniu naszych wyjazdów. Ale osobiście zwracam się do tego rodzaju placówek tylko wtedy, gdy dostanę zaproszenie na bardzo prestiżowy lub/i cenny artystycznie festiwal albo warsztaty, których organizatorzy piszą do mnie maila w rodzaju: „Drogi Arturze, w tym roku niestety odcięli nam budżet i możemy zaoferować ci 150 euro”. A ja potrzebuję dwa razy więcej na benzynę, żeby tam dojechać.

Grammy, o której mówiliśmy wcześniej, jest pozostałością po potężnym przemyśle fonograficznym, który nie zaczynał się od decyzji urzędników odnośnie tego, kto jest dobrym artystą. To był biznes. I ten, kto pisał i grał najlepszą muzykę, zarabiał najwięcej i dawał zarobić ludziom, których potrzebował do funkcjonowania w tej machinie. Jak widać dzisiaj, w skali globalnej muzyka przestała przynosić takie dochody. Jak się wydaje powszechny dostęp do dóbr kultury – którego jestem, swoją drogą, fanem – spowodował jednocześnie chaos informacyjny i dewaluację. Tutaj przychodzi Rok Chopinowski i nagle wszyscy inspirują się Chopinem. Rzygać mi się chce. Odpowiadając na potrzeby urzędników, łatwo w takich warunkach niemal z dnia na dzień stać się gwiazdą. W Stanach najlepsi muzycy stopniowo wypracowywali pozycję na rynku. Kosztowało ich to lata radykalnej, intensywnej pracy. Stopniowego budowania swoich osobowości muzycznych. Takie podejście wydaje mi się zdrowsze i daje niezależność, a ona jest bezcenna.

Wspomniany potężny system fonograficzny jednak się załamał.

Jazz przeszedł w ciągu stu lat długą drogę od muzyki, która rozbrzmiewała w knajpach podczas potańcówek do obecnej. W latach 40. zaczął wyzwalać się z tej niejako służebnej roli na rzecz artystycznej autonomii, ale przez to tracił też popularność. W tej chwili zajmuje tak mały udział w rynku, że staje się muzyką niszową. Tak niszową, że pojawiają się inne pułapki. Niektórzy zaczynają słuchać jazzu tylko dlatego, że jest mało popularny. Trochę jak z ostrokołowcami, którzy wcześniej nie zainteresowaliby się nawet zwykłym rowerem, bo w ogóle nie lubią jeździć.

W każdym razie jazzowym wytwórniom wiedzie się coraz gorzej. Nawet tym cenionym. Clean Feed wydaje płyty w nakładach rzędu 1000-1500 kopii, ale one stopniowo spadają. spadają. Bardzo cenione polskie NotTwo prowadzone przez Marka Winiarskiego tłoczy większość płyt w nakładzie 500 kopii i też nie wszystko sprzedaje. Delmark zresztą również walczy na rynku. Tym bardziej że z dnia na dzień, przez rozwój nielegalnej muzyki na mp3, stracili potężną dystrybucję europejską. Bob Koester, który ma już 83 lata, raczej nie jest już w stanie przeprowadzić gruntownej reformy i wykształcić nowego systemu dystrybucji, rozwinąć skrzydeł w internecie.

Cieszymy się jednak ze współpracy z nimi, nie dlatego, że czujemy się częścią legendy, ale dlatego że w 100 procentach utożsamiamy się z ich filozofią i metodą na funkcjonowanie w sztuce. To wciąż ta sama firma, co pół wieku temu. Gdybym nagrał dziś płytę dla Blue Note, to niestety sprowadzałoby się do naklejki, którą mógłbym sobie umieścić na okładce czy koszulce. Alfred Lion i Francis Wolff nie żyją, a ich następcy, jak się wydaje, nie działają już z tych samych pobudek.
.

*
.

Europejski akcent
„Polityka”, luty 2014

99 lat temu dziennik „Chicago Daily Tribune” opublikował artykuł zatytułowany „Blues Is Jazz and Jazz Is Blues”. To w nim, jak twierdzą historycy, po raz pierwszy użyto słowa „jazz” w kontekście muzycznym. Kilkanaście lat później młody gatunek rządził już wyobraźnią Amerykanów. I zanim ustąpił miejsca rock’n’rollowi, przez trzy dekady służył niejako za synonim muzyki popularnej. Z mainstreamu na dobre wyparła go dopiero Beatlemania. Za to na tyle skutecznie, że dziś generuje nikłe 1-2 proc. obrotów rynku fonograficznego. I to bez uwzględniania muzyki cyfrowej, bo w domenie internetowych domen radzi sobie jeszcze gorzej.

„Sprzedaż płyt jest symboliczna, muzycy źle opłacani, ich kariery coraz bardziej przypominają zabawę w zrób-to-sam” – konstatował niedawno amerykański magazyn „Jazz Times”. Sześciocyfrowe nakłady sprzed lat wspomina się jak legendy, skoro podium jazzowego Billboardu gwarantują te o dwa rzędy niższe. – Gdy rozpoczynałem karierę w jazzie, niejeden artysta sprzedawał po kilkaset tysięcy płyt. To już historia. Wielu z trudem znajduje choćby kilkuset nabywców – przyznaje Stephen Cohen, menedżer reprezentujący m.in. cenionego pianistę Vijaya Iyera.

Wobec kryzysu fonograficznego reprezentanci gatunki i tak już wybitnie scenicznego jeszcze głębiej zanurkowali w świat klubów. Występom na żywo zawdzięczają średnio połowę swoich budżetów. (W drugiej kolejności kształceniu następców: na lekcjach prywatnych, warsztatach, w szkołach muzycznych i konserwatoriach). Koncertowym eldorado pozostaje od dawna europejski obieg festiwalowy. Stary kontynent umożliwia organizację wielotygodniowych tras, które prócz ponadprzeciętnego zarobku i okazji do artystycznego wyżycia się pozwalają sprawdzić, co grają inni muzycy. Mówi się, że Amerykanie słuchają siebie nawzajem w Europie. To ona zresztą – zauważa Mariusz Adamiak, organizator festiwalu Warsaw Summer Jazz Days – przez dziesięciolecia namaszczała amerykańskich jazzmanów na światowe sławy.

Teraz jednak sytuacja się zmienia. Po pierwsze, wyparcie jazzu poza popkulturę sprawiło, że o gwiazdorstwie pokroju Milesa Davisa, Herbiego Hancocka czy Keitha Jarrett w ogóle nie sposób mówić. Wspomniany Vijay Iyer, najszczodrzej nagradzany muzyk jazzowy ostatnich lat, w praktyce pozostaje sekretem wtajemniczonych w muzykę improwizowaną. Prestiżowe niegdyś wyróżnienia i uznanie krytyków tracą zresztą moc kreowania mód, bo melomani częściej szukają rekomendacji w sieciach społecznościowych niż w prasie, telewizji czy radiu. Po drugie, europejski jazz się emancypuje. Zamiast szukać inspiracji za Atlantykiem, coraz chętniej romansuje z lokalnymi tradycjami i innymi nurtami współczesnej muzyki. Przykładem kariery Jana Garbarka, szwedzkiego tria E.S.T. czy brytyjskiego Portico Quartet. Integrację europejską stymulują dodatkowo wszelkiego rodzaju fundusze – od unijnych po osławione norweskie – których szczodrość nawet sami stypendyści nazywają absurdalną.

Towarzyszy temu niebywały wysyp niezależnych wytwórni płytowych, których liczbę na kontynencie szacuje się już na 1-2 tysiące (nakłady ich płyt rzadko niestety sięgają podobnego pułapu). Także polskie oficyny z Not Two, ForTune i Multikulti na czele zyskały uznanie fanów za granicą. Jednak kolebka jazzu zwraca na nie uwagę głównie wtedy, gdy wydają materiał ich własnych artystów z Nowego Jorku czy Chicago. Karierze w USA nie pomaga nawet docenienie przez tamtejszych ekspertów. Artur Majewski z Mikrokolektywu przyznaje, że podpisanie kontraktu z legendarną amerykańską wytwórnią Delmark pomogło karierze duetu głównie we własnym kraju i na własnym kontynencie. I zapewne podobnie będzie z pierwszym jazzowym Grammy dla Polaka.

.

Fine.




Jeden komentarz

  1. koko pisze:

    http://www.youtube.com/watch?v=Vp8y2C6MxSU

    z tak znakomitym klasykiem zmierzył się – z powodzeniem! – gość znany chyba szerokiej ludożerce z Englishman in NY .
    koncert oczywiście w Europie :)

Dodaj komentarz