Podstawy PR-u

List do krytyka

– Kiedyś mam nadzieję cię spotkać. A gdy do tego dojdzie, będziesz potrzebował nowego nosa, mnóstwa befsztyków na podbite oczy oraz suspensorium – pisał w 1950 roku prezydent Harry Truman do krytyka „The Washington Post”. List sprowokowała recenzja występu prezydenckiej córki, 34-letniej Margaret. Krytyk uznał ją wprawdzie za „niebywale atrakcyjną”, ale w tym samym stopniu pozbawioną talentu i jakichkolwiek perspektyw artystycznych.

Szósty i ostatni odcinek dyskusji o relacjach pomiędzy muzykami a piszącymi o nich opublikował dziś serwis Nowe Idzie Od Morza. Organizator Kuba Knera był uprzejmy zaprosić mnie do panelu, ale po lekturze przemyśleń Bartka Chacińskiego czy Jarka Szubrychta uznałem, że zwyczajnie się pod nimi podpiszę. Mamy podobne doświadczenia, a rozbieżności poglądów dotyczyłyby detali w rodzaju preferowanego nośnika.

W panelu chodzi zasadniczo o to, jak wcisnąć dziennikarzowi swoją muzykę i sprawić, by jej posłuchał. W moim przypadku to proste: wystarczy wysłać maila. Tyle. Bardziej adorowanym/napastowanym przez artystów i wydawców kolegom pewnie trudniej nadążyć za napływającą muzyką, ale mnie jakoś udawało się dotąd sprawdzać praktycznie wszystko, co wpadało do skrzynki odbiorczej. Trzeba tylko nie zrazić do siebie na wstępie. Czyli trzymać trzech prostych zasad:

• Personalizacja. Gdy nadawca nie ma pojęcia, do kogo pisze, to skłania do skasowania listu bez czytania drugiego zdania. Po pierwszym w rodzaju: „Czy mogliby Państwo w swoim serwisie…”. Autor nie spojrzał nawet na nagłówek strony, a klikając zakładkę „O mnie” w poszukiwaniu adresu nie zauważył słowa „mnie”. O lekturze akapitowej biografii nie wspominając. I nie chodzi tu o przeczulenie na własnym punkcie, lecz awersję do seryjnego rozsyłania maili na oślep. Jeśli koś domaga się głębokiego zainteresowania własną pracą, niech zainteresuje się cudzą choćby w stopniu minimalnym.

• Orientacja. Z podobnej masówki wynikają życzenia nieprzystające do medium. Choćby informacje koncertowe zaopatrzone prośbą, by zapowiedź przedrukować („w waszym serwisie”). Odpowiadam zazwyczaj, że nie publikuję na blogu takich zapowiedzi – od tego są setki serwisów, tysiące profilów facebookowych i kilka gazet – ale to powinien wiedzieć nadawca. Nawet w epoce eklektyzmu wypada też rozeznać na podstawowym poziomie, jakimi stylistykami zajmuje się dany tytuł czy autor. Bo może piszesz na marne i niepotrzebnie będziesz się potem frustrował, że twoja muzyka kogoś nie interesuje. No właśnie.

• Umiar. „Gdyby zechciał pan zrecenzować, to podeślemy płytę” – w takim razie nie zechcę. Część promujących (się) usiłuje z góry wymóc recenzję, czego nie sposób obiecać przed poznaniem materiału. W czasach CD miało to jeszcze uzasadnienie w kosztach. Wysłanie linku? Kosztuje tylko czas, tak jak mnie sprawdzenie go. Odradzałbym zresztą domagania się recenzji nawet uprzednio przyobiecanej. Widocznie krytykowi muzyka nie podeszła i postanowił przemilczeć zamiast zjeżdżać – wtedy wymusisz tylko razy. Albo zabrakło mu czasu, łam lub przemyśleń godnych szerzenia. Wówczas napastowaniem zniechęcisz go do siebie i przy kolejnej (lepszej?) płycie będzie się bał nawet odpisać.

*

Nie użalam się tu nad własną niedolą – umówmy się, otrzymywanie najbardziej nietrafionych listów z najbardziej nietrafioną muzyką wciąż nie boli. Dzielę się chwytami na samego siebie. Reszta jest drugorzędna. Format muzyki? Sam wolę linki, bo komputer pokonał u mnie CD, a poza tym cyfra nie rodzi wspomnianych wyżej niewskazanych zobowiązań. Większego znaczenia nie ma ton listu (Szanowny Panie vs Hej! vs WITAM), irytują tylko te tytułowane capslockiem. Głębia opisu? Według uznania, zawsze mogę dopytać wyszukiwarkę.

Na górze umieściłem trochę nietypowy, a jednocześnie wzorcowy list marketingowy z końca ubiegłego roku. Informacji w nim sam raz, plus kilka radosnych akcentów i ogólna szczerość. Oceniam z perspektywy – płyty posłuchałem, polubiłem, nie zrecenzowałem, ale gościłem przez dwa dni w blogowym playerze i uwzględniłem w podsumowaniu roku. Na pewno sprawdzę kolejną. I nawet sam list, jak widać, utkwił w głowie, kto wie czy nie dzięki instrukcji fonetycznej na końcu.

.

Fine.




2 komentarze

  1. [m] pisze:

    Muszę Cię zmartwić, Mariuszu, wszyscy dostaliśmy list tej samej treści, więc nie był on kierowany bezpośrednio do Ciebie ;) Cóż, to taka sama korespondencja seryjna jak ta zaczynająca się od „Szanowni Państwo”, tyle że trochę lepiej brzmiąca.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Ależ nie łudzę się :-) I nie oczekuję. „Personalizacja” sprowadza się do zwykłego zorientowania się, do kogo pisze.

Dodaj komentarz