Pisałem kiedyś o przypadkach w muzyce, które potrafią rodzić całe gatunki muzyczne albo przynajmniej nadawać im nazwy. Potrafią też decydować o kwestiach tak doniosłych, jak długość nośnika, bo dyrektor Sony akurat lubi konkretne wykonanie Dziewiątej Beethovena i koniecznie chce je zmieścić na CD.
Przykłady można by mnożyć, szczególnie gdybyśmy zeszli na poziomy lokalne. NPR opublikowało niedawno rozmowę o tym, jak jazz zadamawiał się w Japonii. I tym razem na fundamentalne decyzje stylistyczne wpłynął czynnik ekonomiczny. Otóż muzykom na parkietach płacono od utworu.
Grali więc krótsze kompozycje i nie przesadzali z solówkami. Chodziło oczywiście o sprzedaż biletów, którymi mężczyźni opłacali tańce z partnerkami do wynajęcia. Im krótsze utwory, tym więcej tańców i tym więcej sprzedawanych biletów. A to wpłynęło na samą muzykę.
Przypadek zadecydował również o geograficznym rozwoju sceny japońskiej. W 1923 roku, gdy na wyspy zaczynał dopiero sprowadzać się swing, stolicę zdewastowało trzęsieni ziemi i późniejszy pożar. Wszelka rozrywka z synkopami włącznie przeniosła się więc na południe i dopiero pod koniec dekady improwizatorzy na dobre wrócili do Tokio.
Co by było, gdyby huragan Katrina przewalił się przez Nowy Orlean o sto lat wcześniej? Albo dwieście wcześniej w Wiedniu?
.