Frank

Frank MoviePudło rezonansowe

Początkujące beztalencie muzyczne szuka inspiracji w czymkolwiek, co spotka na ulicy, a generowane ad hoc teksty wtłacza w równie losowe melodie. Złapawszy cokolwiek nie zasługującego na niezwłoczne zapomnienie, pędzi do sypialnianego studia zanotować pomysł, zanim do zapomnienia jednak dojdzie. Z poślizgiem łapie się na autoplagiacie. Po minie widać, że nie po raz pierwszy.

Nawet jeśli „Frank” nie jest filmem bardzo dobrym, to przynajmniej w kwestiach dotyczących muzyki – bardzo prawdziwym. I nie chodzi mi tylko o zakotwiczenie fabuły w oryginale Franka Sidebottoma (czyli Chrisa Sieveya), którego scenarzyści mieli podrasować strzępami Capitana Beefhearta, Franka Zappy czy Daniela Johnstona. Jeden z owych scenarzystów, Jon Ronson, miał zresztą grać na klawiszach w zespole Sidebottoma, a z perspektywy klawiszowca Jona poznajemy też Franka filmowego. I pewnie wiele kuriozalnych scen potrafiłby wybronić tym, że zdarzyły się naprawdę.

Ale „Frank” prawdziwy wyda się także każdemu, kto kiedykolwiek próbował parać się muzykopisaniem. Mnożenie niezgrabnych melodii, z który sporadycznie wyłoni się coś jawiącego się przyszłym standardem, by po chwili okazać przeszłym. Skanowanie otoczenia w poszukiwaniu idei na tyle mętnych, by ewentualny słuchacz nie zorientował się, że piosenka jest o niczym. Odkrywanie miałkości własnej twórczości akurat w momencie, gdy przychodzi ją komuś zaprezentować. Kasowanie jedny kliknięciem gigabajtów dźwięków gromadzony miesiącami i latami.

Odwróciłbym więc hierarchię wątków „Franka” i na wierzch wyciągnął samotne zmagania beznadziejnego Jona (Domhnall Gleeson) z własnym brakiem talentu. Po pierwsze dlatego, że te same bóle przeżywa w tej chwili siedemnaście milionów sypialnianych muzykantów i prawie żadnemu nie uda się wyrwać poza plagiat i plumkanie. A po drugie, bo przecież Jon Ronson ewidentnie chciał opowiedzieć pod przykrywką przygód Franka o przykrościach własnego dorastania, tyle że – wspomnienie z młodości – kto chciałby słuchać?

Do tła zepchnąłbym za to dramaty grupowe. Nigdy nie grałem w Zespole Muzycznym, ale we frakcjach Frankowej ferajny odbijają się biografie legend rocka i zapewne tkwi w nich sporo prawdy. Tyle że po pierwsze, znamy to wszystko doskonale z owych niezliczonych biografii. Po drugie, Lenny Abrahamson nakręcił swój komediodramat w taki sposób, że wątki komediowe ustawił (zbyt) komediowo, a dramatyczne (zbyt) dramatycznie. Gdyby je skrzyżował, może oddałby wiernie słodko-gorzką dolę Franka. A tak wyszła – jak w sypialni Jona – przyjemna sztampa.

Ciekawy trend zaczyna nam się za to rysować w skali makro. Kilka miesięcy temu Scarlett Johansson wystąpiła w filmie „Her” wyłącznie głosem. I z perspektywy właśnie jej „kreację” pamięta i wspomina się najlepiej. Teraz z wnętrza pękatego papier-mâché jedną ze swoich życiowych ról wygadał i wyśpiewał Michael Fassbender. Jeszcze trochę i może doczekamy się oddzielnego Oscara – za grę tembrem.

.

Fine.




3 komentarze

  1. Patryk pisze:

    Niestety zniknął fejsbukowy widget, więc lajkuję poprzez napisanie komentarza. Genialny film. Dawno nie widziałem czegoś tak dobrego. Podejrzewam, że (tak jak sam napisałeś) docenią go głównie osoby, które otarły się w mniejszym lub większym stopniu o tworzenie muzyki.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Przez te z życia muzyka wzięte odniesienia mnie się film bardzo dobrze oglądało, ale zdaję sobie sprawę, że jako samo kino bardziej w klasie średniej – i takich też stonowanych recenzji się spodziewam w prasie pozamuzycznej. A może się pomylę?

    Widget społecznościowy irytująco spowalniał bloga, więc go wyrzuciłem. 1 komentarz > 100 lajków.

  3. Kamil pisze:

    Czekam niecierpliwie, bo Fassbender to obecnie mój ulubiony aktor. I wszyscy mówią, że dostarczył swoją rolę. Dobra obserwacja ze Scarlett, która swoją drogą w „Under the Skin” jest znakomita jak nigdy wcześniej. Bo jest nomen omen obcą istotą na zwyczajnych ulicach Glasgow. A film między innymi dzięki temu jest wybitny.

Dodaj komentarz