Najsmutniejszy zespół świata

Najsmutniejszy zespół świata

Afrykańskich wykonawców zwykliśmy kojarzyć z żywiołowymi występami, które poprawiają humor nawet najbardziej sceptycznym słuchaczom. Wczorajszy koncert Konono Nº1 w warszawskim Pardon To Tu zaprzeczył stereotypowi.

Muzycy wyszli na scenę jakby z przymusu, tak też się przywitali i natychmiast zastygli za swymi (tudzież ze swymi) instrumentami z minami, które wyrażały głębokie nic. Lider zespołu w czasie solówek likembé odwracał się plecami do reszty (grając do okna). Podobnie likembowy basista (grając do wzmacniacza). Unikali swoich spojrzeń, a gdy się przypadkiem spotkały, natychmiast opuszczali wzrok. Jedna Mawangu Makuntima próbowała tańczyć, ale ostrożnie i z obliczem cokolwiek dramatycznym. Sztywno było nawet za perkusją i tam-tamami.

Z taką wizualizacją sama muzyka wydawała się cokolwiek martwa. Próbowałem słuchać bez patrzenia, by nie dać wzrokowi narzucać interpretacji pozostałym zmysłom. Poprawy nie odnotowałem. Trudno było uciec dociekaniom: pokłócili się za kulisami? coś nie tak z gażą? jakaś tragedia w rodzinie albo w rodzinnym Kongo? Muzyka łagodzi obyczaje, pozostawała więc nadzieja, że wspólnym graniem pocieszą się, może pogodzą. Zamiast tego narastała atmosfera, którą kojarzyłem zwykle z ostatnimi występami znanych zespołów – często niedokończonymi.

Bardzo optymistycznej puenty nie będzie. Rzeczywiście pod koniec trochę rozkręcili. Chórzystom i solistom zdarzyło się sporadycznie uśmiechnąć, ale tylko do publiczności. Szef załogi w przedostatnim utworze obejrzał się wreszcie na bębniących młodzieńców i jednego nawet życzliwie ochrzanił – żeby się bardziej sprężał. Ale jedyną rzeczą, którą tego wieczoru zrobili naprawdę ochoczo, było zejście ze sceny. Szczególnie to drugie, po bisie, raczej zaplanowanym niż podarowanym nadrabiającej za nich entuzjazmem i tańcem publiczności.

Wszystko to oczywiście uczyniło wczorajszy koncert Konono Nº1 szalenie wyjątkowym. Taką nieukrywaną sceniczną kapitulację widuje się nieczęsto. Jednocześnie wypada pogratulować zespołowi, że spora część widowni nawet się nie zorientowała, a przynajmniej jej to nie przeszkadzało. Niemniej gdy w finale stojący tuż obok Mawangu Mingiedi obrócił się ku mnie i szczerze wyszczerzył – wymuszając adekwatną odpowiedź – uświadomił zarazem, jak takich gestów brakowało przez poprzednie półtorej godziny.

Intymnym zajęciem jest wspólne muzykowanie. Trochę jak w tańcu – trudno się obejmować w żalu czy gniewie. I sam nie wiem, czy zachęcać do wybrania się na dzisiejszy, drugi koncert Konono Nº1 w Pardon To Tu, mimo że niezależnie od nastrojów będzie to doświadczenie w jakiś sposób ciekawe. Ale może są długodystansowcami i katharsis wydarzy się właśnie dziś.

PS. I rzeczywiście było lepiej.

 

Fine.




Dodaj komentarz